Reżyser Destin Daniel Cretton, autor znakomitej „Przechowalni numer 12" (2013), sięga po wspomnienia Stevensona, wpływowego w Stanach Zjednoczonych prawnika i działacza społecznego, zaangażowanego w podobne postępowania przez blisko trzy dekady. Efektem tego jest opowieść o walce z krzywdzącym mechanizmem, mająca na celu uwolnienie niesłusznie skazanego na karę śmierci mieszkańca Alabamy, zaledwie jeden z przykładów w pełnej sukcesów karierze aktywisty.
Główny bohater, jakiś czas temu sportretowany także w dokumencie „W imię sprawiedliwości: Walka Bryana Stevensona o równouprawnienie", przypomina tu chodzącego świętego, z emfazą oddającego głos tym wszystkim, którym kazano milczeć. Jest ostatnim uczciwym – stoi w kontrze do źle skonstruowanego systemu w USA, opierającego się na uprzedzeniach i instytucjonalnym niemal rasizmie. Mężczyzna, chcąc uchronić jak najwięcej osób czekających w celach śmierci na krzesło elektryczne, pracuje za darmo.
Jego idealizm musi się wreszcie zderzyć ze ścianą. Marzenie o ratowaniu świata było i jest naiwną mrzonką. „Wiesz, ilu czarnych stąd wyszło? Żaden!" – słyszy od jednego z więźniów. Zamiast się poddawać, z uporem maniaka angażuje się w sprawę McMilliana, niezależnie nawet od tego, czy klient rzeczywiście chce jego pomocy, czy też nie. Wzbudza to sympatię w społeczności marginalizowanych czarnych, ale i gniew białych, konserwatywnych i nadużywających władzy stróżów prawa.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, wyraźnie ironiczny, iż akcja filmu rozgrywa się w rodzinnej miejscowości Harper Lee, autorki słynnej powieści „Zabić drozda", potępiającej wszelkie przejawy dyskryminacji na tle rasowym i klasowym. Przerysowani nieco antagoniści stale zachęcają przybysza z zewnątrz, by czym prędzej odwiedził muzeum poświęcone pisarce i jej książce, jednocześnie zapominając o tym wszystkim, czemu hołdowała pisarka, a co trudno odnaleźć w pełnym resentymentów społeczeństwie. Te wartości są natomiast wyraźnie obecne w Stevensonie, zatroskanym o kwestie sprawiedliwości i odkupienia. Co więcej jego kolor skóry, socjoekonomiczne pochodzenie oraz nigdy niewyjaśniona śmierć dziadka pozwalają mu na to, by zbliżyć się do uciskanych i winnych od urodzenia – jak sami siebie określają. Prawnik powtarza, że wszak w innych okolicznościach mógłby być na ich miejscu. Pamiętać należy jednak o prestiżu ukończonej przezeń uczelni oraz o tym, że jego rodzina nie mieszka wcale na południu, ale w Delaware, wschodnim stanie słynącym z tego, iż jako pierwszy ratyfikował konstytucję USA, w imię której działa młody mężczyzna.
Mimo wszystko „Tylko sprawiedliwość" to obraz dość schematyczny i prostolinijny, poprawny i bezpieczny, a momentami wręcz nudny i banalny, wpisujący się w popularny obecnie trend rozliczeń i rewizji amerykańskiej historii. O dwie czy trzy patetyczne przemowy za dużo, nie mówiąc już o zupełnie niepotrzebnej postaci miejscowej adwokat granej tu przez Brie Larson.