Mike i Bob Bryanowie. Stare dobre braterstwo

Bliźniacy Mike i Bob Bryanowie ogłosili, że kończą grać w tenisa. Od lat byli jedyną globalnie rozpoznawalną parą deblową. Nie brak nawet głosów, że uratowali debla, który ginął bez gwiazdorów.

Publikacja: 04.09.2020 18:00

Ten obrazek znają wszyscy kibice tenisa – to znak firmowy braci po wygranym meczu

Ten obrazek znają wszyscy kibice tenisa – to znak firmowy braci po wygranym meczu

Foto: AFP

Starszy, o dwie minuty, jest Michael Carl. Robert Charles przyszedł na świat chwilę później, za to urósł dwa centymetry więcej. Poza tym, jak to u bliźniaków jednojajowych bywa, ich podobieństwo jest ogromne. Tenis uwypuklił jednak ważną różnicę: Mike trzymał od małego rakietę w prawej dłoni, Bob w lewej. W deblu to zaleta nie do przecenienia.

Można śmiało twierdzić, zwłaszcza na podstawie słów rodziców, że taki był zasadniczy plan: stworzyć z braci dwójkę mistrzów i ambasadorów tenisa. W deblu. – Skoro byli identycznymi bliźniakami, z tym samym DNA, tym samym trenerem w tym samym klubie, to wyzwanie musiało być właśnie takie. Nigdy nie chcieliśmy, aby rywalizowali ze sobą. Urodzili się, by grać w parze – powtarzał ojciec.

Wayne Bryant był w młodości najlepszym graczem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, mama bliźniaków Kathy doszła kiedyś do pozycji nr 11 w rankingu tenisistek amerykańskich. Oboje uczyli potem tenisa w Cabrillo Racquet Club w Camarillo.

Po ponad 42 latach od urodzin braci, 40 latach treningów i 22 latach kariery zawodowej należy ocenić, że rodzicielski plan został wykonany, nawet ze stachanowskim przekroczeniem norm.

Od chwili, gdy po raz pierwszy bliźniacy pojawili się w US Open (jeszcze jako amatorzy), minęło 25 lat. W 1995 roku byli tam myleni przez rywali z dzieciakami do podawania piłek i omyłkowo nie otrzymali akredytacji. Potem wspólnie zdobyli 16 tytułów wielkoszlemowych i wygrali 119 turniejów ATP Tour. Przez dziesięć sezonów kończyli rok z dumną jedynką przy nazwiskach w rankingu światowym. Otwierali listę najlepszych deblistów globu przez 438 tygodni. Są także pomysłodawcami najbardziej znanego objawu deblowego szczęścia: zderzenia klatkami piersiowymi w wyskoku.




Dom bez telewizora

Niektórzy twierdzą, że dawni mistrzowie z powodzeniem łączący singla z grą parami byli od nich lepsi, że deble takie jak John Newcombe i Tony Roche albo Peter Fleming i John McEnroe bardziej zasługiwały na uwagę.

Prawda jest jednak taka, że nikt nie osiągnął więcej niż Bob i Mike. Następni w statystykach „The Woodies", czyli Australijczycy Todd Woodbridge i Mark Woodforde, wygrali razem 61 turniejów, 11 w Wielkim Szlemie.

„The Bryans" stanęli na szczycie w 2012 i 2013 roku – wtedy wygrali jak na paradzie turniej igrzysk w Londynie, po nim zaś kolejno US Open, Australian Open, Roland Garros i Wimbledon. Złoty Szlem jak malowany. Przytłaczali wówczas przeciwników na wiele sposobów, także poziomem pozytywnej energii, uśmiechami nawet w trudnych chwilach, niemal telepatyczną komunikacją na korcie i idealnie uzupełniającymi się umiejętnościami.

Oczywiście były między nimi też różnice. Na korcie dało się zauważyć lepszy serwis i większą dynamikę bardziej atletycznego Boba. Mike, król gry przy siatce, skuteczniej odbierał podania rywali i grał woleje z pewnością, którą podziwiał nawet brat.

Podczas studiów na Uniwersytecie Stanforda byli jeszcze niezłymi singlistami, choć w turniejach indywidualnych z zasady się omijali. Rodzice już od czasów juniorskich konsekwentnie nakazywali, by mecze ze sobą na zmianę oddawali walkowerem.

Dali chłopcom rakiety, właściwie rakietki, gdy Bob i Mike mieli po dwa lata. Początek był klasyczny: uderzanie w baloniki na środku domowego salonu. Potem spokojny trening, który doprowadził do pierwszego wspólnego zwycięstwa wśród sześcioletnich rówieśników. Dwa lata później bliźniacy zapisali na kartce wielki cel: wspólne osiągnięcie nr 1 na świecie, i przyczepili kartkę magnesem na drzwiach lodówki.

– Mieli idealne warunki. Dorastali w miłości, no i tenis był źródłem utrzymania znających ten fach rodziców – mówiła Kathy Bryan, choć i ona nie mogła być pewna, że wybiją się ponad setki podobnie ambitnych młodych sportowców. Rodzice zrobili ile mogli, schowali nawet telewizor, by nie odciągał synów od tenisa. Pozwolili jednak na inną pasję, która przez lata dawała chłopakom oddech od napięć na kortach: muzykę.

Bliźniacy stworzyli nawet Bryan Brothers Band, grając w podróżach sportowych mecze i koncerty. Album „Let it Rip" też nagrali, w 2009 roku. Bob na klawiszach, Mike na perkusji i gitarze. To działało, tylko czasem w nieoczekiwany sposób. W Wimbledonie 2006 po jakimś ostrym sporze Bob zniszczył gitarę brata. Potem wygrali finał. W Stanfordzie, gdy zaczynali studia, zostali przydzieleni do różnych akademików. Nic to nie dało. Bob po prostu wziął materac ze swego pokoju i położył na podłodze u Mike'a. Bob zdobył indywidualny tytuł akademickiego mistrza kraju (NCAA) już na drugim roku studiów. Obaj mają w dorobku dwa drużynowe zwycięstwa w barwach uczelni.

Pożegnalnej trasy nie było

Przez długie lata, nawet te dorosłe, mieli wspólne konto bankowe. Nadal rozmawiają przez telefon lub wysyłają esemesy wiele razy dziennie, chociaż Bob z żoną Michelle i trojgiem dzieci mieszkają w Hallandale Beach na Florydzie, a Mike, jego żona Nadia i ich synek znaleźli dom rodzinny w Camarillo w Kalifornii. Pozostają przyjaciółmi, wciąż związani są trochę jak stare dobre małżeństwo. I są z tego dumni, chociaż, jak twierdzi Mike, wielu osobom taki silny braterski związek wydaje się anachroniczny.

Plan sportowy na 2020 rok zakładał koniec kariery, tylko nieco inny. Mieli odbyć pożegnalną trasę koncertową po kortach świata, by z fanfarami przejść na emeryturę we wrześniu po US Open.

Pandemia koronawirusa wiele zmieniła. Pięć miesięcy przerwy oznaczało pozostanie w domu zamiast sentymentalnego pożegnania kibiców w Australii, Europie i Ameryce. Zagrali jeszcze w środku lata w komercyjnych zawodach World Team Tennis, ale gdy usłyszeli, że US Open odbędzie się bez widzów w tenisowej bańce, zdecydowali się przejść na emeryturę.

– Nie graliśmy w ostatnich miesiącach po to, by zdobywać punkty i pieniądze. Bardziej chodziło nam o podziękowanie wszystkim zainteresowanym i o poczucie, po raz ostatni, atmosfery rywalizacji na kortach. W naszych umysłach US Open jest magiczny tylko wtedy, gdy są na nim tłumy. Chwaląc organizatorów, że włożywszy mnóstwo pracy, potrafili rozpocząć turniej, pokazują kibicom tenis w telewizji, dają zawodnikom okazję do rywalizacji i zarabiania, musimy także dodać: dla nas to już nie to – stwierdził Mike.

Bracia mieli myśli o odejściu już wiele lat wcześniej. Pierwsza przyszła po zwycięstwie olimpijskim w Londynie, gdy zdobyli ostatnią z brakujących wielkich nagród światowego tenisa. Mieli też przerwę w 2018 roku, gdy Bob odniósł poważną kontuzję biodra i musiał przejść operację. Mike grał parę miesięcy z nowym partnerem Jackiem Sockiem, wygrał z nim Wimbledon i US Open, więc w rodzinnych statystykach jest o te dwa Wielkie Szlemy lepszy.

Po rekonwalescencji Boba bliźniacy wrócili jednak do wspólnej gry – inaczej być nie mogło. Kontuzjowany brat jak tylko stanął na nogi, już pojawiał się z laską na treningach Mike'a i Jacka. Wygrali kolejne trzy turnieje.

Ostatni w lutym w Delray Beach na Florydzie. Finał okazał się ich ostatnim meczem w ATP Tour. To było zwycięstwo nr 1108. Też rekord. Z Florydy pojechali jeszcze na Hawaje i wygrali ostatni oficjalny mecz – w daviscupowej reprezentacji USA walczącej w rundzie kwalifikacyjnej z Uzbekistanem.

– Nie zawsze było pięknie. Przeszedłem przez rozwód, który nie był łatwy nawet dla Boba, ponieważ przeniknął do naszego tenisa. Nie grałem na swoim najlepszym poziomie przez rok lub dwa, właśnie dlatego że nie byłem szczęśliwy w życiu prywatnym. Ale przynajmniej mieliśmy siebie nawzajem – podsumował Mike.

Podczas przymusowej przerwy bliźniacy osiedlili się na chwilę przy rodzicach w Camarillo. Wtedy obaj zauważyli, że chęć rywalizacji już w nich wygasła. Zniknął napęd, który kazał przez lata wstawać z łóżka, pędzić na siłownię i bez przerwy myśleć o tenisie. Doszli wspólnie do wniosku, że dalszego ciągu nie będzie. Pięć dni przed startem US Open ogłosili światu, że to koniec.

Ciąg dalszy nastąpi, czasem także tenisowy, ale już tylko w formie pokazów albo zabawy na korcie z celem charytatywnym w tle. Nowy priorytet to rodzina.

Zostanie po Bryanach wiele, może nawet zaskakująco wiele wobec raczej umiarkowanego zainteresowania deblami we współczesnym tenisie zawodowym. Ta obojętność to trochę zaskakująca sprawa, jeśli sądzić po ciągłej popularności rekreacyjnego debla.

Dezercja gwiazd

Kilkadziesiąt lat temu gra deblowa miała znacznie większy prestiż. W czasach pionierskich zawodowy tenis nie oferował jeszcze tak wysokich nagród jak dziś, więc Jimmy Connors, Arthur Ashe, John McEnroe i inni mistrzowie grali deble, by dorobić. Podwójne zwycięstwa w Wielkich Szlemach – w singlu i deblu – odnosiły także sławne tenisistki: Billie Jean King, Chris Evert i Martina Navratilova. Martina potrafiła wygrywać potrójnie – dokładała także miksta.

Gdy singlowe premie rok po roku rosły, najlepsze i najlepsi uznali, że dodatkowy wysiłek przestaje się opłacać, i zaczęli rezygnować z debli, powodując w konsekwencji brak zainteresowania widzów, sponsorów i telewizji. Gwiazdy, nawet gdy pojawiały się wyjątkowo w deblowym meczu, często traktowały ten występ niezbyt poważnie.

Do lat 90. minionego wieku rola debli w turniejach spadała więc znacząco, słychać było nawet głosy o całkowitym skreśleniu tej formy rywalizacji z programów turniejowych, choć tradycja nakazywała zupełnie co innego.

Bracia Bryanowie pojawili się na zawodowych kortach pod koniec tego okresu, kiedy do opinii publicznej z rzadka docierały interesujące wydarzenia z turniejowego życia debli. W Ameryce pewną sławę zdobywała wówczas inna braterska para – Luke i Murphy Jensenowie zabawiający kibiców odmianą rozrywkowego tenisa, jak pisano: w stylu grunge. Aby przyciągnąć uwagę, Jensenowie potrafili wjeżdżać na korty na motocyklach lub słoniach i rzucali zabawkami w trybuny. Dawali też koncerty rockowe.

Bob i Mike wnieśli na korty ożywienie bez takich ekscentrycznych dodatków, choć z czasem zapracowali na popularność także poza tenisem, występując na scenie, prowadząc witrynę internetową i występując gościnnie w sitcomach.

Ważne jednak było przede wszystkim to, że ich energetyczny i efektowny tenis podobał się widzom. Gwiazdorstwo sióstr Williams, niekiedy łączących siły w deblu, także przywróciło nieco blasku grze parami, ale wciąż był to produkt, którym niełatwo było zainteresować świat.

Debliści i deblistki powtarzali, że problem nie jest w tym, że ich gra jest nieciekawa, tylko w tym, że nie są wystarczająco promowani, że ich marginalizacja wynika z nieuprawnionych założeń ekonomicznych i powoduje błędne koło: nie ma reklamy, nie ma zainteresowania kibiców, nie ma przychodów z debli.

Rządzący tenisem widzieli problem i szukali rozwiązań. W 2005 roku władze ATP Tour wpadły na pomysł, który miał uzdrowić sytuację. Działacze zaplanowali, by po US Open przeprowadzić w sześciu turniejach trzytygodniowy eksperyment: mecze deblowe bez przewag w każdym gemie, tie-breaki rozstrzygające seta już przy stanie 5:5 (albo nawet 4:4), finałowy tie-break do 10 punktów. Deble miały być krótkie i łatwiejsze do zaplanowania, co miało sprzyjać ich popularności.

Trochę ciszej podano, że każdy uczestnik turnieju deblowego miał też być w drabince turnieju indywidualnego, co od razu podkopywało egzystencję licznej grupy tenisistów grających tylko deble. Nowe reguły miały obowiązywać od 2008 roku.

Sprawa w sądzie

Wśród deblistów zawrzało, zgodnie ustalili, że zgody nie będzie, że pomysł doprowadzi do dalszego spychania debli na boczne korty. Grupa 48 osób złożyła do teksaskiego sądu rejonowego w Houston pozwy przeciwko Radzie Dyrektorów ATP, oskarżając ich o chęć przyjęcia zasad, które zagrażają grającym profesjonalnie w debla. – Oni nie myślą o uczciwości sportu i zasadach. Szkodzą deblom, by zaoszczędzić parę dolarów. Tenis próbuje się nas pozbyć. Nie chcą nas tutaj. Ale może to, co robimy, zapoczątkuje reformy. Może będzie to część naszego dziedzictwa – mówił wtedy Bob Bryan. Razem z bratem (także ojcem Wayne'em) stali się twarzami protestu, nawet jeśli pod pozwami podpisali się też inni znani deblowi fachowcy, wśród nich Mark Knowles, Daniel Nestor, Jonas Bjorkman i Robert Lindstedt.

Przeniesienie walki o swoje z kortów do sądu wymagało odwagi i pieniędzy. Trzeba było sfinansować pozwy z własnej kieszeni. Bryanowie włożyli w opłaty sądowe więcej dolarów niż ktokolwiek inny. Utworzyli też ruchomą skalę składek dla kolegów, dla tych najmniej zamożnych zmniejszyli je do 250 dolarów. Sami zdobywali fundusze, grając w meczach pokazowych, spotykając się kibicami, sponsorami i organizatorami turniejów, wierząc, że grają o przyszłość swej pracy.

Podtekst sporu był jasny: trzeba było określić, czy debliści, ze swymi specjalnymi umiejętnościami, są prawowitymi współtwórcami wydarzeń tenisowych czy raczej niespełnionymi singlistami, którzy w deblu naciągają organizatorów turniejów. – Byliśmy wtedy pod ścianą. Bez naszego zaangażowania mogło nie być już gry podwójnej – mówił Bob.

Dekadę później mogli powiedzieć, że wygrali. Deble wciąż są integralną częścią zawodowego tenisa, wybitni specjaliści deblowi nie mogą narzekać na zarobki i nieobecność na głównych kortach. Bez tamtego procesu i wycofania się działaczy ATP z dużej części proponowanych zmian i bez braci Bryanów mogło być zupełnie inaczej. Po latach Bob i Mike przyznali, że odbywali trudne zakulisowe spotkania, że pomogła sprawie zmiana szefa ATP Marka Milesa na Etienne de Villiersa, zwolennika debli. Musieli zaakceptować pewne ustępstwa: grę bez przewag i mistrzowskie tie-breaki w rozstrzygających setach, także pewne ułatwienia dla singlistów.

Warto było się jednak spierać, bo w końcu zmienili się też debliści – docenieni zaczęli bardziej profesjonalnie podchodzić do zawodu, dbać o dietę i przygotowanie fizyczne. Tę zmianę podejścia widać także w fakcie, że debliści grają dłużej – mogą z powodzeniem rywalizować nawet po czterdziestce, jak Bryanowie, Nestor, Nenad Zimonjić, Leander Paes i inni.

Polska silna deblem

Skrócone mecze nie zmieniły hierarchii, czego bardzo się obawiano. Specjaliści pozostali specjalistami i potrafią wygrywać, nawet jeśli mają na korcie przeciw sobie dwóch wybitnych singlistów, choćby takich jak Rafael Nadal lub Roger Federer. Gra podwójna na pewno jest bardziej ekscytująca niż 20 lat temu, także ze względu na ogólny rozwój tenisa, postęp w konstrukcji rakiet i jakości naciągów, które pozwalają na większą rotację piłek i tempo gry.

W deblu da się zarobić tyle, by utrzymać trenera, specjalistę od odnowy i przygotowania fizycznego, nawet psychologa. Nie wszystko jeszcze gra, brak relacji telewizyjnych, działania marketingowe zapewne mogłyby być lepsze, ale w sumie jest lepiej. Bracia Bryanowie grali w czasach, gdy sporo wygrywali także polscy debliści Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski. Oni także skorzystali z charyzmy i zaangażowania amerykańskich bliźniaków i odnaleźli w deblu udaną sportową i finansową drogę.

Polski tenis ma zresztą tę interesującą cechę, że zwycięstwa w seniorskim Wielkim Szlemie dawała mu do tej pory wyłącznie gra deblowa. Tych zwycięstw było cztery – dwa Łukasza Kubota, po jednym Jadwigi Jędrzejowskiej i Wojciecha Fibaka. Sa więc powody, by życzliwie wspominać uśmiechniętych braci z Kalifornii, którzy dla debla zrobili najwięcej, nie tylko na korcie. 

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy