Mam nadzieję, że gdyby syn prezydenckiego ministra faktycznie okazał się gejem, minister zdobyłby się na lepszą reakcję niż doradzanie mu, aby się z tym nie afiszował. I tak dobrze, że minister nie zamierza doradzać dziecku zmiany orientacji, nie rozważa też „leczenia go" z homoseksualizmu w którymś z ośrodków prowadzących „terapie" konwersyjne. Ale właściwie dlaczego miałby coś przeciwko temu, żeby dziecko otwarcie mówiło, kim jest i kogo kocha?
Widzę tylko dwa powody, dla których można własnemu dziecku doradzić ukrywanie się z tym. Pierwszy to rodzicielska troska o jego bezpieczeństwo – w szkole, na ulicy, w pracy. Całkiem zrozumiała w kraju, w którym ważny polityk publicznie usprawiedliwia prześladowców dziecka, które popełniło samobójstwo, nie mogąc znieść wyzywania od „pedałów". „Zaburzone zachowania są przez rówieśników brutalnie wytykane i w skrajnych sytuacjach kończą się tragicznie. Nie siejcie patologii, nie będzie jej śmiertelnego żniwa" – tak skomentowała samobójstwo 14-letniego dziecka ówczesna posłanka Pawłowicz, a jej partia i tak uznała, że spełnia kryterium „nieskazitelnego charakteru" wymagane do pełnienia funkcji sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Jeśli więc minister Dera w obawie przed hejtem ze strony osób o mentalności pani Pawłowicz doradzałby własnemu dziecku ukrywanie się ze swoją tożsamością, to trudno mu się dziwić. Na jego szczęście to dla niego ciągle sytuacja tylko hipotetyczna, nie musi – jak tysiące rodziców – już teraz bać się, że mu dziecko za jego inność zaszczują na śmierć. Tylko czy rolą polityka mającego wpływ na głowę państwa nie jest właśnie zmienianie sytuacji takich dzieci i ich rodziców na bardziej znośną?
Jest jeszcze drugi powód, dla którego rodzic może doradzać swojemu dziecku, żeby się ze swoją orientacją seksualną – czyli po prostu z tym, kogo kocha – nie obnosiło. To wstyd przed tym, co ludzie powiedzą, a nawet jeśli nie powiedzą – pewnie pomyślą. Potrzeba dostosowania się do cudzych oczekiwań jest tak silna, że jest się gotowym zapłacić za to szczęściem własnego dziecka.
Zwolennicy upychania homoseksualistów w szafach lubią brać na sztandary Jerzego Waldorffa, który przecież był homoseksualistą, ale się z tym nie obnosił, choć 60 lat przeżył w związku z mężczyzną, którego światu przedstawiał jako kuzyna. Ale ponieważ się z homoseksualizmem nie afiszował, możemy go szanować, wdzięczni, że nas nigdy nie naraził na dyskomfort zaakceptowania go takiego, jakim naprawdę był. Tylko jakoś nikt się nie zastanawia, jaką cenę zapłacił za nasz komfort i czy na pewno chciał ją zapłacić. Czy dzisiaj naprawdę wolałby być ikoną „dobrego, bo nieafiszującego się" homoseksualizmu, czy móc po prostu iść za rękę ze swoim partnerem?