Podobnych bon motów znaleźlibyśmy znacznie więcej w autobiografii Reicha-Ranickiego, przez długie lata, niemal do znudzenia, nazywanego „papieżem niemieckiej (a nawet europejskiej – przyp. K.M.) krytyki”. „Moje życie” to rzecz napisana ze swadą, erudycyjna, ale nie przemądrzała, a z książek autora jedyna znamionująca nieprzeciętny talent literacki. Talent, którego Reich-Ranicki wcześniej nie ujawniał, gdyż jak na rasowego krytyka przystało, zajmował się literaturą uprawianą przez innych.
Wielce też prawdopodobne, że „Moje życie” nigdy by nie powstało bądź przybrałoby zupełnie inną formę, gdyby pięć lat wcześniej Tilman Jens nie oskarżył go publicznie o agenturalną działalność, jaką prowadził w pierwszych latach powojennych, będąc m.in. konsulem Polski Ludowej w Londynie. Do Republiki Federalnej Niemiec wyjechał bowiem z PRL, by nigdy już Polski nie odwiedzić, dopiero w roku 1958.
Ponieważ i z innych stron zaczęły się mnożyć oskarżenia Reicha-Ranickiego o to, co robił, zanim uznany został za literaturoznawczego guru – m.in. Krzysztof Starzyński, były współpracownik i podwładny Ranickiego w Londynie, przedstawił go jako regularnego ubeka wyszkolonego w ZSRR, a na domiar złego pojawiły się nawet zarzuty, te już – wydaje się – absurdalne, że twórca sławnego telewizyjnego „Kwartetu literackiego” nie uciekł z Polski, lecz zainstalowany został w RFN jako polski agent, Marcel Reich-Ranicki postanowił sam opowiedzieć, „jak było naprawdę”. „Moje życie” stało się bestsellerem, ale czy autor kogokolwiek przekonał do własnej wersji wydarzeń?