Obserwacja życia politycznego ostatnich miesięcy, brukającego nas swoją krzykliwą wulgarnością, prowadzi do wniosku: goniliśmy w piętkę. Twierdzę, że jedną z przyczyn tego stanu była nieudolność intelektualistów w uczestniczeniu w życiu publicznym i w efekcie tracenie przez nich roli opiniotwórczej. Niestety, przyczyną było także paraliżowanie przez elity intelektualne rozwoju nowej kohorty, którą nazwijmy googleinteligencją. Wołam więc o nową merytokrację, ale niech nikt nie sądzi, że jest to kolejny atak na wykształciuchów. Potrzeba nam ich jak wody, ale odświeżonych.
W Google-świecie powinniśmy się stać trochę bezceremonialni, a nawet bezczelni w kwestii tego, kto do inteligencji należy. Dziś, co dawniej byłoby zarówno niemożliwe, jak i niewyobrażalne, w jednym szeregu ze stołecznym profesorem w tweedowej marynarce i muszce, równie efektywnym inteligentem, opiniotwórcą i ekspertem może stać obuta w tenisówki i podłączona do Internetu magistrantka z prowincji. Musimy doprowadzić do tego, żeby było to akceptowane społecznie. Jest to warunek sine qua non przyspieszenia rozwoju cywilizacyjnego naszego kraju, w którym dostępność taniego Internetu szerokopasmowego jest ważniejsza nawet niż autostrady.Kryteria jakości nie są już domeną inteligenckich komisji kwalifikacyjnych. Stały się powszechnie dostępne. Internet bezlitośnie podaje liczbę odsłonięć strony internetowej zawierającej czyjś manifest intelektualny lub liczbę cytowań artykułu autorstwa lokalnie sławnego docenta w publikacjach będących w obiegu globalnym.
Komu chciałoby się zgadywać zakulisowe przyczyny ideologiczne lub towarzyskie, dla których recenzent pochwalił lub zganił nowo wydaną książkę albo nowy film? Znacznie bezpieczniej powierzyć swój czas statystycznej opinii publicznej Amazon. com albo Internet Movie Database (imdb. com) i sprawdzić liczbę gwiazdek przypisaną książce lub filmowi przez tysiące czytelników lub widzów o określonej płci i w konkretnym wieku. Nie dbamy przy tym o to, jaki procent wypowiadających się osób ma doktorat z literaturo- albo filmoznawstwa. Liczymy na to, że ponadprzeciętne głupota i mądrość jednostek zredukują się wzajemnie i pozostanie statystyczna (czytaj: obiektywna) miara jakości.
Świat się egalitaryzuje. Można założyć wielką firmę w garażu, bez ekspertyz z resortowego instytutu badawczego podstawowych problemów techniki. Można założyć wyższą uczelnię na prowincji od zera, bez inicjatyw ministerialnych. Jeżeli ktoś sądzi, że ma coś do powiedzenia, udostępnia to opinii publicznej w Internecie lub dzięki jednoosobowej firmie wydawniczej i nie musi być w tym celu bywalcem domu pracy twórczej państwowego związku literatów. A i termin „prowincja” staje się coraz mniej aktualny.
Tradycyjna – „profesorska” – inteligencja jest trochę zachwycona, ale i głęboko obrażona takimi niekontrolowanymi przez nią transformacjami zachodzącymi według schematu „ściernisko – San Francisco”. Oczywiście czuje się zagrożona. Ale to już przerabialiśmy: na początku polskiej transformacji nasi „eksperci” nie chcieli doradców z Zachodu bo tamci nie znali rzekomej „specyfiki polskiej sytuacji. Ta mantra stanowiła najskuteczniejszą broń wytaczaną przez pseudoprofesjonalną koterię rodzimych inteligentów w obronie wyłączności ich sfer wpływów. W globalnej wiosce wideokonferencji, webcastów i Google również te sfery znikają, na szczęście. Nie ma polskiej ekonomii – jest po prostu ekonomia. „Specyficznie polscy” menedżerowie są wypierani przez… menedżerów.