Barca się nie zmienia

Football Club Barcelona to więcej niż klub piłkarski. To również wytwórnia mitów katalońskiego nacjonalizmu i piłkarskiej wyjątkowości. Niektóre z tych mitów są nawet prawdziwe

Aktualizacja: 02.05.2008 16:45 Publikacja: 02.05.2008 00:20

Barca się nie zmienia

Foto: Rzeczpospolita

Bilet na półfinał Ligi Mistrzów Barcelona – Manchester United kupuję od Carmelo za 200 euro. Ma biuro w pięciogwiazdkowym hotelu Princesa Sophia w alei Diagonal, jakiś kilometr od boiska Camp Nou. Drugie biuro, bo to zasadnicze mieści się w kamienicy, w której mieszka. Na dole koło portierni wystawił dwa skajowe fotele i odrapany stolik. Przy nim dochodzi do transakcji, a nad wszystkim czuwa mama Carmelo, czarnowłosa chuda kobieta w trudnym do ustalenia wieku. Przemyka co chwila bokiem i odbiera papiery, na których synek notuje transakcje. Wygląda godnie i tajemniczo – jak Mortycja z rodziny Adamsów.

U Carmelo można kupić bilety na wszystkie imprezy sportowe na świecie, a już na pewno w Europie. Już oferuje np. wejściówki na mecze Polaków w mistrzostwach europy 2008. Jest przy tym całkowicie wiarygodny – jak powie, że coś ma, to ma – na mur-beton. Nikt się jeszcze na nim nie zawiódł. Ja też się nie zawiodę.

W dni meczowe Carmelo przesiaduje przy barze w Princessa Sophia. Podchodzę do niego, nerwowo rozgląda się dookoła. Nie wiem, czemu się tak denerwuje, przecież wszyscy wiedzą, czym się zajmuje. Oprócz oczywiście oddziału wygolonych na łyso, tłustych, wytatuowanych Anglików, których tu mnóstwo – barbarzyńcy w eleganckim hotelu piją piwo w oczekiwaniu na piłkarski mecz. Tak teraz wyglądają kulisy Ligi Mistrzów – wielobranżowego przedsiębiorstwa do produkcji pieniędzy za pomocą piłki nożnej.

Zgłaszam się do Carmelo, zapoznajemy się i wychodzimy na parking. Jego tułów ginie w czeluściach bagażnika wysłużonego opla – na oko z lat 80. Wierci się i kręci tyłkiem przez jakąś minutę, coś tam przekłada i sprawdza, wreszcie wyłania się z właściwym biletem w ręku. Dobijamy targu. Pytam, jak tam leci interes, próbuję zagadać, ale nie jest rozmowny. – Przepraszam – wyjaśnia – ale mam mnóstwo pracy.

Mecz z Manchesterem United to bardzo ważne spotkanie – dla Barcelony praktycznie ostatnia szansa na zdobycie jakiegokolwiek trofeum w tym sezonie. W lidze zajmuje dopiero trzecie miejsce za Realem i Villarreal, praktycznie bez widoków na tytuł. Drużyna kierowana przez Holendra Franka Rijkaarda krytykowana jest przez wszystkich, zwłaszcza najwierniejszych kibiców. – Ja już nie mogę patrzeć na tę drużynę – mówi mi prezes Jaume Zanillero i Cabot, prezes Penya Barceloneta, klubu kibica Barcelony założonego ponad 50 lat temu w rybackiej dzielnicy miasta. – Ronaldinho, Deco, Zambrotta, Henry, Eto’o – wszyscy są do wyrzucenia.

Jaume wymienia graczy, z których każdy wart jest więcej niż łączny budżet całej polskiej ligi. Poznałem go pięć lat temu, gdy Barcelona znajdowała się w jeszcze gorszym kryzysie, bo nie dość, że nic nie wygrywała, to jeszcze miała poważne braki w kasie. Przypominam mu, że styl jego narzekania nic się nie zmienił. – A z czego mam się cieszyć? – pyta retorycznie. – Musisz zrozumieć, że dla nas Barcelona to naprawdę coś więcej niż klub piłkarski. To jest nasza religia, nasza duma, nasze życie.

Jestem na Camp Nou półtorej godziny przed meczem. Skoro to takie ważne spotkanie, można by się spodziewać, że będzie nas więcej. Ale na ogromnym stutysięczniku nie ma ludzi. Jakieś garstki kibiców katalońskich, Anglicy zesłani na najwyższe trybuny, jakieś 500 metrów w prostej linii od boiska – mogą sobie gardła zdzierać, ich głos i tak rozpłynie się w powietrzu. Mecz dla nich będzie jak gra komputerowa – małe ludziki przesuwające się na zielonym tle w pogoni za czarną kropką.

Camp Nou to jeden z największych stadionów świata, ale w przyszłym roku ma zwiększyć pojemność. Zmiany korony stadionu zaprojektował brytyjski architekt sir Norman Foster. Liczba miejsc ma wzrosnąć do 106 tysięcy, całość pokryje dach.

Na 20 minut przed meczem ciągle połowa miejsc jest wolna i zastanawiam się, czy wydawanie 250 milionów euro na modernizację trybun to rzeczywiście taki dobry pomysł. A potem w ciągu kilku minut ze wszystkich stron zaczynają schodzić socios, czyli członkowie Barcelony. Tylko oni mają pewność zdobycia biletu na mecze drużyny, a i to nie wszyscy. Dziś klub liczy 160 tysięcy socios, co – jak łatwo obliczyć – oznacza, że ponad 60 tysięcy czeka na swoją kolejkę po karnet, licząc na rychłą śmierć możliwie dużej liczby obecnych posiadaczy.

Tuż przed rozpoczęciem meczu kibice przypełzają jak mrówki, objuczeni kanapkami, napojami, flagami klubowymi – i zasiadają w swoich krzesełkach. W chwili, gdy sędzia rozpoczyna grę, na całym stadionie nie ma już ani jednego wolnego miejsca. Sto tysięcy ludzi ryczy na początek hymn Barcelony, a potem… zapada cisza. Będzie co jakiś czas przerywana krótkimi kilkunastosekundowymi zrywami dopingu, ale generalnie Camp Nou brzmi jak stare radio, na którym ktoś jeździ gałką po skali i na moment znajduje stację. Kilkanaście sekund wrzasku, a potem lekki szmer przerywany pojedynczymi okrzykami słyszalnymi wyłącznie w najbliższym sąsiedztwie. I ciągłe narzekania: na sędziów, że przeciwko nam, na gwiazdora Manchesteru Christiano Ronaldo, że symuluje faule, na Rijkaarda, że nie umie ustawić drużyny, na własnych napastników, że nie potrafią strzelić bramki. Tak jest na Camp Nou co tydzień do wielu, wielu lat…

Football Club Barcelona został założony w 1899 roku przez Szwajcara Hansa Gampera i kilku dżentelmenów z Anglii, którzy w wolnym czasie lubili grać w piłkę. Rok później w Barcelonie powstanie inny klub, Espanyol, założony przez Katalończyków i złożony wyłącznie z miejscowych, zresztą w wyraźnym geście wyzwania wobec FC Barcelona, ale to drużyna Gampera miała stać się symbolem Katalonii. Na początku jednak, w przeciwieństwie do Espanyolu, była magnesem dla bogatej klasy średniej – to w niej Gamper widział naturalne źródło wsparcia finansowego i politycznego klubu. Do powszechnej świadomości Katalończyków klub przebił się dopiero w latach 20., gdy jego szefowie wsparli kampanię na rzecz autonomii regionu. Po zwycięstwie w finale Pucharu Hiszpanii w 1922 roku 100 tysięcy ludzi wyległo na ulice miasta. Ten okres w barcelońskiej mitologii nazywa się „złotym wiekiem”, a w mistrzowskiej drużynie grały wówczas miejscowe gwiazdy: Josep Samitier i legendarny bramkarz Ricardo Zamora, zwany Boskim, który – o czym czasem zapominają apologeci Barki – zaczynał karierę w Espanyolu, a skończył w Realu Madryt.

Dziś każdy kibic piłkarski wie, że FC Barcelona to jeden z największych klubów na świecie, a właściwie coś więcej niż klub – mes que un club, jak głosi motto drużyny. Co to właściwie znaczy? Najprościej wyjaśnić to faktem, że jego działalność wykracza znacznie poza futbol. Klub urządził kiedyś konkurs artystyczny, do którego się zgłosił Picasso. Jan Paweł II miał kartę kibica numer 108 000. Muzeum FC Barcelona gromadzi co roku najwięcej zwiedzających ze wszystkich instytucji kulturalnych w mieście, włącznie w muzeami Picassa, Miro i katedrą Sagrada Familia Gaudiego.

Tysiące fanów – od Kadyksu do Władywostoku – będą się zaklinać, że dream team kierowany przez Johanna Cruyffa, czyli drużyna marzeń Barcelony, która zdobyła Puchar Europy w 1992 roku, była najlepszą drużyną piłkarską w historii tej dyscypliny sportu, a są też tacy, którzy przysięgną bez mrugnięcia okiem, że toalety na Camp Nou pachną różami.

W gruncie rzeczy rozbudowana i ciągle aktualizowana mitologia, która towarzyszy klubowi z Barcelony, bywa czasem tak męcząca, że aż korci człowieka, by okazać odrobinę sympatii dla innych klubów Hiszpanii, zwłaszcza Realu Madryt, który w Katalonii uznawany jest za pomiot diabelski, wytwór miernot niezdolnych do stworzenia czegokolwiek wartego wzmianki w dziedzinie sztuki, biznesu czy piłki nożnej. – O tak, nasz stosunek do Realu bywa trudny – mówi mi Lluis Canut, dziennikarz sportowy, autor cotygodniowego programu telewizyjnego poświęconego FC Barcelona. – Czasem wygląda to tak, jakbyśmy byli zakompleksionymi wieśniakami, dla których nic się w życiu nie liczy, tylko zwycięstwo z Realem. Takie podejście jest niszczące dla naszego klubu.

Nie może być inne, skoro teza o wielkości Barcelony w rywalizacji z Realem nie wytrzymuje próby faktów. Real zdobył mistrzostwo Hiszpanii 30 razy i dziewięć razy triumfował w Pucharze Europy. Barcelona wygrywał ligę hiszpańską 18 razy, ale Puchar Europy zdobywała tylko dwukrotnie.– Nienawidzę ich. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale ja naprawdę ich nienawidzę – mówi Jaume Zanillero i Cabot. W Barcelonie to wcale nie brzmi idiotycznie. Kibice Barcelony nienawidzą Realu za generała Franco, który preferował drużynę z Madrytu, za „faszystowskich sędziów”, którzy kilkakrotnie pozbawiali Barcelonę tytułu na rzecz „Królewskich” (– Naprawdę tak było. To jest fakt – przekonuje Jaume), za podstępne wykradnięcie Alfredo di Stefano, genialnego Argentyńczyka, który po przyjeździe do Europy jedną nogą był już w Barcelonie, a kontrakt podpisał z Realem (zdobył z nim pięć Pucharów Europy pod rząd).

Ale najbardziej nienawidzą ich za to, że są lepsi. Nic dziwnego, że spotkania obu drużyn stanowią przedłużenie hiszpańskiej wojny domowej. Barcelona – Real Madryt to po prostu największy klubowy spektakl piłkarski na świecie. Przy okazji każdego starcia dwóch potęg hiszpańskiej piłki wracają również mity, które określają historię i dzień dzisiejszy Barcelony, zwłaszcza te dotyczące cierpień, które klub musiał znosić za czasów Franco.

Caudillo istotnie nienawidził Katalończyków i wielokrotnie dawał temu wyraz. Rozmawiam o tym w klubie weteranów FC Barcelona, z Josepem Marię Fuste. Grał w klubie w latach 1958 – 1972, dziś ma ponad 70, wygląda 20 lat młodziej i właśnie rok temu skończył występy w barcelońskich oldboyach. – Za szybka już dla mnie ta gra – tłumaczy swoją decyzję.Pytam, czym różni się klub, w którym grał, od obecnej Barcelony. – I w moich czasach, i teraz występowanie w barwach Barcelony to dla Katalończyka spełnienie marzenia życia. Dodatkowo za moich czasów gra w FC Barcelona i kibicowanie drużynie to był gest sprzeciwu wobec Franco. Dziś nie ma takich napięć i klub stał się inny. W historii było tu kilku prezesów, którzy chcieli z niego zrobić przedsiębiorstwo piłkarskie, ale to się w Barcelonie nie uda. To jest klub Katalonii i dla Katalończyków.

Lluis Canut dorzuca do tego obrazu Barcelony cierpiącej nieco innych barw. – Owszem, Realowi sprzyjali sędziowie, władze piłkarskie i władze polityczne w kraju. Ale nie ma się co oszukiwać – spora część Katalończyków, zwłaszcza katalońskiej burżuazji, nie tylko nie sprzeciwiła się władzy w Madrycie, ale otwarcie z nią współpracowała. Byli wśród nich piłkarze i prezesi Barki.

W rzeczywistości historia kompletnie rozmija się mitem. Już wspomniany „złoty wiek” Barcelony przypada na okres gwałtownego wzmożenia represji wobec Katalończyków po przejęciu władzy przez monarchistę, generała Primo de Riverę. W czasie, gdy Franco gnębił Katalończyków, ograniczając ich prawa polityczne, zakazując rozmawiania w rodzimym języku, klub utożsamiany z Katalonią odnosił błyskotliwe zwycięstwa na boisku. Pierwszy okres prawdziwej hegemonii przypadł na lata 1945 – 1953, kiedy to Barca zdobyła pięć tytułów mistrza kraju. Real Madryt, który w mniemaniu Katalończyków pozostaje do dziś naczelnym symbolem frankistowskiej zarazy, zdobył swój pierwszy tytuł mistrzowski po wojnie dopiero w roku 1954.

Apologeci, którzy portretują historię FC Barcelona jako nieprzerwaną batalię przeciwko hiszpańskiemu oprawcy, skutecznie pomijają również inny szczegół istotny dla sukcesów klubu z Nou Camp. Największą gwiazdą zespołu w latach 50. i – według wielu jej kibiców – najlepszym piłkarzem w całej historii klubu był Słowak urodzony w Budapeszcie Ladislao Kubala. W 1948 roku Kubala uciekł z Węgier do Austrii, a następnie w 1950 roku podpisał kontrakt z Barceloną. Politykiem, który osobiście zaangażował się w negocjacje z FIFA w sprawie odwieszenia Kubali (Węgrzy żądali wydania piłkarza) i podpisał dekret nadający hiszpańskie obywatelstwo Kubali, był nie kto inny jak generał Franco. Dyktatorowi zależało wówczas na poparciu Amerykanów i w tym celu pomagał klubom sprowadzającym graczy spoza żelaznej kurtyny.

Według Lluisa Canuta klubowe motto „mes quo un club” oznacza coś znacznie więcej niż mieszczą romantyczne mity: – FC Barcelona od najwcześniejszych lat była najlepszym narzędziem integracji dla przybyszów napływających z innych regionów Hiszpanii. Pamiętajmy, że ten region przeszedł kilka fal imigracji. Tutaj żyją setki tysięcy przybyszów, zwłaszcza z południa Hiszpanii. Dziś także Barcelona jest ważnym punktem docelowym dla nowych imigrantów z Ameryki Południowej, krajów Maghrebu. Pierwszy sposób okazania identyfikacji z Katalonią to dla wielu z nich zakup karty socio Barki.

Nie wszystkim się to podoba. Pytam Josepa Marię Fuste, jednego z niewielu wybitnych katalońskich piłkarzy w historii klubu, jak patrzył na obcokrajowców w Barcelonie w swoich czasach i jak widzi ich teraz:– Prawdziwe gwiazdy, takie jak Ladislao Kubala, z którym grałem w drużynie, i którego traktowałem niemal jak Boga, byli jednymi z nas, Kubala stał się niemal Katalończykiem. Jednak w historii klubu było zbyt wiele gwiazd jednego sezonu, piłkarzy, którzy traktowali Barcelonę jak przystanek w karierze. Zwłaszcza graczy z Ameryki Południowej. Nie wiem, dlaczego akurat oni nie potrafią się zintegrować w tym klubie, ale za każdym razem kończy się to tak samo.

Maradona, Ronaldo, Romario – to o nich myśli Fuste. Wszyscy błyszczeli najwyżej dwa, trzy sezony, a potem gaśli, jak dziś Ronaldinho, który niemal na pewno na koniec sezonu odejdzie z drużyny – podobno nie chce mu się grać. – Czasem można odnieść wrażenie, że gracze z Ameryki Południowej po prostu umierają w Barcelonie z powodu sukcesu, nie potrafią go zasymilować – mówi Lluis Canut. – Ronaldinho dał nam trzy wspaniałe lata, przywrócił nam dumę z przynależności do tego klubu. Ale wśród moich znajomych nie ma w tej chwili nie nikogo, kto nie spotkałby kiedyś w nocy Ronaldinho w jakimś miejscu w Barcelonie. Wszyscy mieli tę przyjemność.

– Może po prostu w tym mieście nie da się porządnie pracować dłużej niż trzy lata – sugeruję. – Barcelona jest chyba zbyt pełna pokus dla graczy z Południowej Ameryki – mówi Lluis.

Uroki Barcelony przeszkadzają znacznie mniej graczom i trenerom z Europy, zwłaszcza Holandii. – Coś w tym jest – mówi Lluis Canut – może to podobieństwo charakteru. I Katalończycy, i Holendrzy to narody kupców. Poza tym uwielbiamy ich styl gry, mądry, a przy tym pełen polotu, wyobraźni, szybki, doskonały technicznie.

Neeskens, Koeman, a zwłaszcza Johann Cruyff to tylko niektóre holenderskie nazwiska wryte w pamięć tutejszych kibiców. Zwłaszcza to ostatnie. Cruyff od przybycia na Camp Nou w 1974 roku doskonale rozumiał, na czym polegają związki piłki nożnej i polityki w katalońskim klubie. 17 lutego 1974 roku Barca pod jego wodzą – wówczas jako piłkarza – zdeklasowała Real Madryt na Santiago Bernabeu 5: 0.

Zwycięstwo to (dla kibiców Barcelony był to kataloński odpowiednik „cudu nad Wisłą”) było ważnym krokiem do zdobycia pierwszego po 14 latach posuchy tytułu mistrza Hiszpanii. Cruyff zadedykował wygraną swojemu synowi urodzonemu kilka dni wcześniej w Amsterdamie. Synek otrzymał imię patrona Katalonii, Jordi, choć w czasach Franco nie wolno było nadawać imion katalońskich, a urodzeni przed 1939 rokiem musieli je zmieniać na wersję hiszpańską. Macki generała nie sięgały jednak Amsterdamu i syn Johanna Cruyffa stał się jedynym nietykalnym Jordim ówczesnej Hiszpanii. Tego gestu Katalończycy nigdy Cruyffowi nie zapomnieli. – Cruyff jako zawodnik przyniósł Barcelonie triumf tylko w pierwszym roku występów – mówi Jaume. – Później, gdy jako trener popełniał nawet rażące błędy, kibice przymykali na to oczy.

Również Lluis Canut ma mieszane uczucia co do wpływów Cruyffa w drużynie: – To był twórca jednej z najlepszych drużyn Barcelony w historii. Tylko że od tego czasu Cruyff odgrywa w klubie dziwną rolę. Nazywamy go „niewidzialnym przyjacielem”. Pojawia się nie wiadomo skąd, zwłaszcza w momentach kryzysu, i mąci za kulisami. Na przykład ostatnio to wskutek sprzeciwu Cruyffa nie udało się nam zatrudnić jako trenera Jose Mourinho, bo Holender po prostu go nie lubi.

Jeszcze większą rolę odgrywają miejscowi politycy, zwłaszcza rządzącej przez 30 lat Katalonią partii Convergencia i Unio. Do dziś niemożliwe jest, by premierem autonomicznych władz Katalonii mógł zostać ktoś, kto nie deklaruje szczerego oddania dla klubu z Camp Nou. – Te związki z jedną partią szkodziły klubowi i dziś, gdy rządzi lewica, też mu szkodzą – uważa Lluis Canut – ale w dającej się przewidzieć przyszłości nic się nie zmieni. Nikt nie odda wpływów w klubie, bo to jest największe skupisko głosów wyborczych w Katalonii. Przy każdych wyborach klubowych za konkretnym kandydatem na prezesa stoi jakaś frakcja jakiejś partii. To oczywiście rozbija klub, ale inaczej po prostu nie będzie, bo jest zbyt ważny dla polityków, by go zostawili w spokoju.

Mecz z Manchesterem kończy się bezbramkowym remisem. Katalończycy są niezadowoleni, chyba nie wierzą, że w Anglii ich drużyna pokona United. Słusznie – w rewanżu Manchester wygrywa 1: 0 i Barcelona odpada z rozgrywek. Pytam Josepa Marie Fuste, co należy zrobić, by w przyszłym sezonie Barcelona wygrała mistrzostwo Hiszpanii i powalczyła w Lidze Mistrzów.

– Przede wszystkim znaleźć sposób na zagranicznych piłkarzy. Oni muszą wiedzieć, po co tu są. Ci, którzy nie umieją dać z siebie 100 procent, powinni odejść.

Zaskakujące, że Fuste nie chce, aby odchodził trener Frank Rijkaard. – Jest jednym z najlepszych szkoleniowców i najlepiej wychowanych ludzi, jacy kierowali tą drużyną. Tylko brakuje mu charakteru, stanowczości. On ma po prostu łagodny styl, ale to nie znaczy, że ten styl jest zły.Lluis Canut jest mniej łaskawy dla Rijkaarda: – Barcelona rzeczywiście dotarła do końca pewnego cyklu. Czas na zmiany trenera i piłkarzy. Ale tak było już wielokrotnie. Dochodziliśmy do końca drogi i zaczynaliśmy ją na nowo. Barcelona przetrwa i nawet jeśli wszystko się zmieni, to i tak nic się nie zmieni.

Bilet na półfinał Ligi Mistrzów Barcelona – Manchester United kupuję od Carmelo za 200 euro. Ma biuro w pięciogwiazdkowym hotelu Princesa Sophia w alei Diagonal, jakiś kilometr od boiska Camp Nou. Drugie biuro, bo to zasadnicze mieści się w kamienicy, w której mieszka. Na dole koło portierni wystawił dwa skajowe fotele i odrapany stolik. Przy nim dochodzi do transakcji, a nad wszystkim czuwa mama Carmelo, czarnowłosa chuda kobieta w trudnym do ustalenia wieku. Przemyka co chwila bokiem i odbiera papiery, na których synek notuje transakcje. Wygląda godnie i tajemniczo – jak Mortycja z rodziny Adamsów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy