Lewicowy patchwork

Działania „Krytyki Politycznej” sprawiają wrażenie rozpaczliwych poszukiwań czegoś, czym można by wypełnić socjologiczne zapotrzebowanie na jakąkolwiek „drugą stronę”. Wykreowana przez to środowisko moda wynika z dotychczasowej asymetrii debaty publicznej, w której intelektualizm lewicowy reprezentowały dotychczas referaty z politbiura

Publikacja: 14.06.2008 01:52

Lewicowy patchwork

Foto: Rzeczpospolita

Ojciec Bocheński wspominał, jak niemiecki oficer, któremu w 1939 roku zmuszony był się poddać, rozsnuł przed nim wizję przyszłego dostatniego życia Polaków pod opieką narodowo-socjalistycznych Niemiec. Niemądrzy Polacy, tłumaczył Bocheńskiemu, budują wielkie kościoły, a sami żyją w nędznych chatach – narodowy socjalizm to zmieni i zamiast niepotrzebnych świątyń da im przestronne i wygodne domy. Po latach Bocheński przywoływał słowa tego oficera jako przykład pychy typowej dla ludzi owładniętych przez ideologię. Nazista nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że skoro ludzie budują okazałe kościoły, to widocznie ich potrzebują; że mogą przedkładać swe potrzeby duchowe ponad materialne.

[srodtytul]Kansas w bagnie[/srodtytul]

Nieodparcie wracała do mnie ta historia przy lekturze książki Thomasa Franka „Co z tym Kansas”, wydanej przez „Krytykę Polityczną” i z punktu ogłoszonej książką szalenie ważną dla budowania tożsamości nowej polskiej lewicy. Pod tym względem rzecz przypomina wydaną nieco wcześniej „Klęskę Solidarności” innego amerykańskiego marksisty – Davida Osta. Bo choć Frank pisze o USA, jego pojęcie „backlash” natychmiast znalazło poczesne miejsce w języku, którym Sławomir Sierakowski i jego akolici opisują naszą scenę polityczną i publiczną debatę.

Frank jako kolejny usiłuje uporać się z problemem, który od lat nie daje spokoju zachodniej lewicy.

Dla politycznych i intelektualnych elit pokolenia lat sześćdziesiątych było absolutną, „oczywistą oczywistością”, że promowane przez lewicę przemiany obyczajowe, kulturowe oraz ekonomiczne unicestwiające kapitalizm i tradycyjne, patriarchalne społeczeństwo, są nieuchronne i nieodwracalne, wynikają po prostu z samej istoty postępu cywilizacyjnego. Tymczasem w USA długotrwała koniunktura gospodarcza szła w parze z „konserwatywną rewolucją”, czy raczej „kontrrewolucją”, która okazała się nie krótkotrwałym triumfem „reakcji”, lecz trwałą zmianą w życiu publicznym: wielkiego znaczenia nabrały organizacje religijne, wyborcy zdecydowanie opowiedzieli się po stronie „wartości rodzinnych”, skłaniając demokratów do przyjęcia konserwatywnej retoryki, a język lewicy zepchnięty został do getta kampusów.

Kansas, stan niegdyś najbardziej w USA „postępowy”, który pierwszy dał prawa wyborcze kobietom i zalegalizował aborcję, jest tego jaskrawym przykładem. Wielkoprzemysłowi robotnicy z zakładów Boeinga, marnie zarabiający pracownicy z zakładów mięsnych pospołu z zamożniejszą klasą średnią głosują tu na republikanów, i to tych najbardziej radykalnych. Nie zmieniło się to w czasach dekoniunktury, co zaangażowanemu marksiście nie mieści się w głowie: klasy pracujące głosują, wbrew swoim klasowym interesom, na kapitalistów, którzy ich wyzyskują, przeciwko państwowej interwencji w gospodarkę i opiekuńczości, które byłyby dla nich, zdaniem autora, szansą.

Dlaczego?! Ponieważ, odpowiada, zostały opętane przez fanatycznych religijnych kaznodziejów i przekonane, że walka klas jest nieistotna, że ważna jest wojna kultur i zagrożenie dla amerykańskich wolności, tożsamości, moralności oraz stylu życia ze strony lewicowo-liberalnych salonów intelektualnych i hollywoodzkiego zepsucia. Oto właśnie ów kluczowy dla myślenia Franka i jego polskich wyznawców „backlash”Nie można powiedzieć, żeby Frank ten stan rzeczy analizował. On się nań namiętnie oburza. Nie pisze pracy naukowej, ale zajadły pamflet o „ohydzie” i „okropności backlashu”, o „wepchnięciu Kansas w bagno reakcji” przez „gadzinowych republikanów”, „konserwatywnych kanciarzy” i „baronów kradzieży” (czyli wielkich biznesmenów). Poglądy wolnorynkowe to dla autora „brednie”, „bzdury”, w najlepszym razie „głupawe zalecenia”, i określeń takich nie waha się on używać, nawet gdy odnosi się do wypowiedzi laureata ekonomicznego Nobla (sugerując zresztą niedwuznacznie, że nagrodę mu załatwiono za pieniądze jednej z korporacji).

O przyczynach opisywanego „backlashu” (odbicia) – szaleństwach politycznej poprawności i uniwersyteckiej lewicy w zasadzie nie wspomina, więc człowiekowi nieobeznanemu z tematem trudno zrozumieć, dlaczego nagle miliony prostych Amerykanów poczuły się odrzucone, pogardzane i atakowane przez własne wyrodne elity kwestionujące cały tradycyjny system wartości. Z książki Franka wynika, że konserwatywni radykałowie wyskoczyli jak diabeł z pudełka i spotkali się z tak gorącym odzewem wyborców zupełnie nie wiadomo dlaczego.

[srodtytul]Naciąganie Kaczyńskich[/srodtytul]

Wiele z tego, poza zelżeniem konserwatystów, zwłaszcza religijnych, nie wynika. Pomijając słabość apriorycznego założenia, że prawdziwe są jedynie interesy i antagonizmy klasowe, a religia, wartości, patriotyzm etc. to tylko propagandowy pic i opium aplikowane ludowi przez wielki kapitał, powtarzanie w kółko słowa „backlash” niczego właściwie nie wyjaśnia.

Każda zmiana na scenie politycznej jest przejawem „odbicia”, odrzucenia przez wyborców czegoś na rzecz czegoś przeciwnego. W tym sensie Reagan był „backlashem” po naiwnej lewicowości Cartera, ale i Clinton „backlashem” po Reaganie. Czy też, użyjmy przykładu polskiego, triumf uładzonego Kwaśniewskiego nad awanturnym Wałęsą, potem „szeryfa” Kaczyńskiego nad „umoczonymi” postkomunistami, a potem znowu grzecznego Tuska nad używającym wciąż ostrej, szeryfowskiej retoryki Kaczyńskim – wszystko to można nazwać backlashem. No i co z tego? Co najwyżej tania nadzieja dla przegranych, że za czas jakiś „wyborcze wahadło” musi odbić w drugą stronę. Taka akurat głęboka analiza politologiczna pokutuje u nas od wielu lat i doprawdy nie trzeba jej importować z Kansas.

Słabo też trzyma się kupy teza wiążąca ożywienie religijne z interesami wielkich korporacji. Jeśli przyjrzeć się sprawie uważniej (czego Frank, wyżywając się w retoryce, nie czyni), okaże się, że oczekiwania wielkich korporacji spełniane są równie ochoczo tam, gdzie rządzą republikanie religijni, ci, których Frank nazywa umiarkowanymi, jak i tam, gdzie władają demokraci; koncernom równie dobrze szło za Busha seniora oraz za Clintona, jak i za Busha juniora, a z kar za zanieczyszczanie środowiska zwalniali je równie często religijni konserwatyści, jak liberałowie ze Wschodniego Wybrzeża.

Jedni i drudzy jednako zaprzeczali przy tym czynami słowom, bo przecież uprzywilejowywanie wielkich graczy rynkowych, zwłaszcza przez pomoc administracji państwowej, jest najgłębiej sprzeczne z ideą wolnorynkową. Ta akurat materia mogłaby być rzeczywiście przedmiotem ciekawej analizy i dać asumpt do rozważań, zapewne niewesołych, nad dzisiejszym stanem demokracji, gdyby Frank był do tego intelektualnie zdolny.

Oczywiście, jeśli książkę poleca we wstępie Jacek Żakowski, to czytelnik jest uprzedzony, iż dostaje dzieło niespecjalnie mądre. Ale, jako się rzekło, najmniej chodzi tu o Kansas.

Właśnie Żakowski we wspomnianym wstępie, a w ślad za nim związani z „Krytyką Polityczną” komentatorzy i klakierzy (zabawne jest, gdy tego samego dnia w „Wyborczej” Artur Domosławski zachwala książkę Franka jako obiektywny recenzent, a w „Przeglądzie” koordynator klubów „Krytyki Politycznej” puszy się, iż w ramach tego ośrodka działają tak wybitni dziennikarze jak Domosławski) gorliwie adaptują teorię „backlashu” do Kaczyńskich. I to jest jeszcze bardziej naciągane niż amerykański pierwowzór.

O braciach Kaczyńskich napisano już rekordowe ilości głupstw, oskarżając ich o wszystkie możliwe zbrodnie przeciwko demokracji, ale robienie z nich stronników wielkich, ponadnarodowych korporacji tudzież rodzimych biznesmenów-oligarchów to doprawdy przesadna ekwilibrystyka.

Panuje raczej dosyć zgodne przekonanie, że ich sukces wynikł z połączenia retoryki patriotyczno-solidarnościowej z powszechnym wśród Polaków, wciąż w większości ukształtowanych przez Peerel, oczekiwaniem ze strony państwa pomocy i opieki. I nie można tu zarzucić Kaczyńskim zdrady: konsekwentnie trzymają się oni socjalizmu nie tylko w retoryce, ale i w konkretnych posunięciach, blokując prywatyzację, etatyzując gospodarkę i zwiększając pulę budżetowych pieniędzy do rozdawania w formie rozmaitych świadczeń.Zwracam uwagę, że mimo to i mimo zauważalnego podniesienia za ich rządów poziomu życia „klas pracujących” (pomińmy spór, w jakiej mierze wynikłego z działań rządu, a w jakiej z niezależnej od niego koniunktury i pomocy unijnej) Kaczyńscy ostatnie wybory przegrali. Przegrali, bo dla wyborców od spraw materialnych ważniejsze okazały się różnice, wedle teorii „backlashu”, ezoteryczne, ujmowane mianem stylu polityki. Samo w sobie dezawuuje to sposób myślenia zaproponowany przez Franka.

Jeśli zresztą książkę o Kansas potraktować jako wytyczną, płynie z niej wniosek, że nowa lewica powinna przede wszystkim innym odesłać w diabły wszystkich gejów, feministki, antyglobalistów, fanatycznych aborcjonistów i antyklerykałów, którzy w USA tak znakomicie zmobilizowali przeciwko lewicy społeczeństwo, i skupić się całkowicie na roszczeniach ekonomicznych klas pracujących.

Promująca antybacklashową teorię „Krytyka Polityczna” robi zaś właśnie coś dokładnie przeciwnego, nastawiając się głównie na budowę salonu adresującego swój przekaz do doktorantów nauk humanistycznych i artystów.

[srodtytul]Sny impotenta[/srodtytul]

Nie wydaje się jednak, aby wspomniane środowisko ceniło sobie konsekwencję. Jego działania sprawiają wrażenie dość rozpaczliwych poszukiwań czegoś, czym można by wypełnić socjologiczne zapotrzebowanie na jakąkolwiek „drugą stronę”.

Efektem tych poszukiwań jest żenienie ze sobą pomysłów z przeróżnych ideowych parafii. Czerpiąc z koniunktury ruchów feministyczno-gejowskich i antyglobalistycznych, ogłosił Sławomir Sierakowski patronem swych poszukiwań Brzozowskiego, piewcę wspólnoty narodowej i siły, jaką nadaje jej wola charyzmatycznych jednostek – w prostej linii ideowego prekursora faszyzmu.

Pierwszy rozpęd w debacie publicznej nadało „Krytyce Politycznej” oparcie się na tezach Slavoja Ziżka, wzdychającego do rewolucyjnej przemocy. W obecnej sytuacji polskiej elity ta fascynacja piewcami nagiej, brutalnej siły jest czymś w rodzaju snów impotenta o orgiach i jako taka może być zrozumiała, tylko że akurat w kwestiach antropologicznych nietzscheanista Brzozowski i marksista Żiżek reprezentują skrajności.

A do nich z kolei nijak się ma zarówno odkrywanie „homobiografii” polskiej kultury, jak i zaprzęganie się do rydwanu Badiou. Wspomniany już działacz „Krytyki Politycznej”, broniąc jej w „Przeglądzie” przed atakiem bardziej tradycyjnych w pojmowaniu lewicowości eseldowców, chełpi się, że „nacjonalistę Carla Schmitta i chrześcijańskiego radykała św. Pawła można zaprząc w służbę idei, o jakich im samym nawet się nie śniło”, ale jest to pusta przechwałka. Podobnie jak tromtadracja, że „prawica dostrzega, że ich pokolenie 20-, 30-latków nie ma potencjału, by przeciwstawić się ofensywie nowoczesnych lewicowych idei”.

Na razie owa „ofensywa” to wylansowanie mody na lewicową pozę, która jest w stanie zaspokoić potrzeby emocjonalne pewnej części młodych elit. Ale intelektualnych – z pewnością nie.

Jest faktem, że „Krytyka Polityczna” zdołała taką modę stworzyć i nawet stać się w pewnych kręgach obiektem swoistego snobizmu. Książka Tomasa Franka jest jednak dobrą okazją, by zauważyć, że moda ta wynika raczej z dotychczasowej asymetrii debaty publicznej, w której intelektualizm lewicowy reprezentowały dotąd referaty z politbiura.

Środowisko Sierakowskiego zaistniało dzięki radosnemu zdziwieniu, że, jak to ujmowała moja śp. Mama, „ruszyło martwe cielę ogonem”. Na razie jednak nic z tego ruchu nie wynikło, a w porównaniu z dorobkiem „Frondy”, „Teologii Politycznej” czy krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej, intelektualne propozycje „RED-akcji” pozostają wciąż bardzo ubogie.„Kto za młodu nie był socjalistą, widocznie nie ma serca, kto z wiekiem z socjalizmu nie wyrósł, widocznie nie ma rozumu” – ta przypisywana Bismarckowi zasada każe się cieszyć z istnienia „Krytyki Politycznej” jako intelektualnego fermentu. Jakoś nie potrafię skrzesać w sobie lęku, że wychowankowie Sierakowskiego będą uczyć moje dzieci.

Przy takiej niespójności i powierzchowności tego, co „Krytyka Polityczna” ma do zaproponowania, albo pozostaną oni zawsze marginesem, albo z czasem dojrzeją, przezwyciężając dziecięcą lewicowość, jak to było z wieloma prominentnymi dziś konserwatystami.

Ojciec Bocheński wspominał, jak niemiecki oficer, któremu w 1939 roku zmuszony był się poddać, rozsnuł przed nim wizję przyszłego dostatniego życia Polaków pod opieką narodowo-socjalistycznych Niemiec. Niemądrzy Polacy, tłumaczył Bocheńskiemu, budują wielkie kościoły, a sami żyją w nędznych chatach – narodowy socjalizm to zmieni i zamiast niepotrzebnych świątyń da im przestronne i wygodne domy. Po latach Bocheński przywoływał słowa tego oficera jako przykład pychy typowej dla ludzi owładniętych przez ideologię. Nazista nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że skoro ludzie budują okazałe kościoły, to widocznie ich potrzebują; że mogą przedkładać swe potrzeby duchowe ponad materialne.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy