Ogrodnicy, którzy wydali pasterza

„Najlepiej by było, żebyś wstąpił do pallotynów” – wykrzyczała mu kiedyś w złości siostra. Henryk Hoser posłuchał. Arcybiskup, nowy ordynariusz warszawsko-praski, jest pierwszym kapłanem w dziejach rodu Hoserów, słynnych warszawskich ogrodników.

Aktualizacja: 21.06.2008 12:01 Publikacja: 21.06.2008 01:24

Ogrodnicy, którzy wydali pasterza

Foto: Rzeczpospolita

Julia Hoser uśmiecha się na wspomnienie stłumionego głosu brata, który dobiegł ją kiedyś z przedpokoju rodzinnego domu. „Ludzie myślą, że jak sobie odnowią naskórek na rękach, wiórkując podłogi, to są należycie przygotowani do świąt Bożego Narodzenia!”. Powtarzał to zdanie rytmicznie, w takt ruchów wykonywanych po parkiecie. Ze złością, bo nie znosił takich prac. Potomek Piotra Hosera, protoplasty rodu, najwyraźniej nie odziedziczył po nim cierpliwości. Za to wspólne im było widzenie świata w szerszym planie: Bożym.

Rodzina Hoserów jest pośród słynnych polskich rodów nietypowa. Nie wsławili jej bowiem bohaterowie walczący i ginący z bronią w ręku. Nie uczeni i nie profesorowie, lecz zapaleni ogrodnicy wykonujący swą pracę: ciężko, fachowo i rzetelnie.

Na fotografii w sepii mężczyzna o mlecznobiałych włosach, wąsach i brodzie łagodnie patrzy w dal. To Piotr Hoser, założyciel polskiej linii rodu, zwany w rodzinie Piotrem I. Ubrany starannie i w dobrym guście. Spod garnituru wystaje łańcuszek kieszonkowego zegarka. I tylko splecione palce – grube, odkształcone, przypominające kłącza imbiru – zdradzają, czym zapracował na emanujący z fotografii spokojny dostatek.

Przedwojenny historyk Stanisław Łoza, tropiciel korzeni genealogicznych, rodowód Hoserów wywodzi z Augsburga w Bawarii. To właśnie tam ich przodkowie zajmowali wysokie stanowiska w patrycjacie miejskim – Konrad Hoser do 1442 r. należał do rady miejskiej oraz do cechu solników, Ludwik był burmistrzem. Później wielu jeszcze Hoserów, noszących w herbie trzy pochodnie na stalowym tle, pełniło funkcje radnych miejskich, a nawet członków parlamentu. Jedna linia rodu wyemigrowała do Czech.

Piotr Hoser przyjechał do Warszawy ze Svojek, małej wsi pod Czeską Lipą. Z dawnej świetności rodu zostało chyba niewiele, bo rodzina była uboga, a on od 13. roku życia pracował w ogrodach hrabiów Kinsky, a potem w Pradze i Wiedniu u wybitnego znawcy i kolekcjonera roślin Karola Hegla. To właśnie tam przebywający z wizytą kurator warszawskiego Ogrodu Saskiego wśród egzotycznych okazów wykrył zajmującego się nimi młodego mężczyznę. I zapragnął sprowadzić go do Polski. W 1844 roku propozycja została przyjęta, a 26-letni Piotr Hoser został głównym ogrodnikiem Ogrodu Saskiego.

W sobie tylko wiadomy sposób potrafił skłonić nieznane w Polsce rośliny, by krzewiły się i rozrastały. Zmienił styl Ogrodu Saskiego na angielski (do dziś wiele starych drzew jest z jego nasadzeń). Pod błyszczącymi szybami nowych szklarni rozkwitały kwiaty, które spacerowicze mogli kupować. Władze miasta zacierały ręce, bo handel roślinami poważnie zasilał budżet publicznego parku.

Po kilku latach Piotr Hoser zdecydował, że zostaje w Polsce – „przybranej ojczyźnie”, jak o niej potem mawiał. Postanowił założyć własny interes. Kupił małą działkę przy Alei Jerozolimskiej (wtedy jeszcze używano liczby pojedynczej w nazwie tej ulicy). Z Czech ściągnął do pomocy braci – Pawła oraz Wincentego, i ożenił się z Emilią Bohme, wychowanką pastora, który wspomógł go finansowo. W zbiorowej pamięci rodziny zachowało się tylko jedno wspomnienie o Emilii, za to ważne. Do końca życia postanowiła być wierna wyznaniu ewangelickiemu, podczas gdy mąż – odkąd tylko zaczął władać łamaną polszczyzną – powtarzał, że jest katolikiem, bo w Polsce wszyscy są katolikami. Podzielili więc dzieci na wyznania: Piotr i Henryk za ojcem przeszli na katolicyzm, natomiast Paweł i Wincenty zostali wychowani w wyznaniu matki i spoczywają z nią na cmentarzu ewangelickim.

Parcela przy Alei Jerozolimskiej przemieniona w ogród w szybkim czasie przyniosła zysk. Powstała firma bracia Hoser, jedna z najsłynniejszych w mieście, dla której konkurencją mogła być tylko firma Ulrichów. Udziałowcom powodziło się dobrze, o czym świadczyć może fakt, że Paweł Hoser w „Skorowidzu mieszkańców miasta Warszawy z przedmieściami na rok 1854” figuruje już jako właściciel domu przy Marszałkowskiej.

Ale życie spokojnych ogrodników miało także dramatyczne chwile. Najgorsza nadeszła w nocy z pierwszego na drugi dzień Bożego Narodzenia 1851 r., gdy w płomieniach stanęła szklarnia. Rośliny, które udało się wynieść, ściął 16-stopniowy tej nocy mróz. Gdy wydawało się, że wszystko zostało stracone, nieszczęście stało się początkiem rozkwitu. Z pomocą szanowanym ogrodnikom przyszli warszawiacy. W prasie ukazywały się artykuły, ludzie spontanicznie wspomagali ich finansowo i bracia Hoserowie nie tylko szybko się odbudowali, ale jeszcze nabyli sąsiednią działkę. Na Nowy Rok (1855) Piotr Hoser zamieszkał już z żoną w budynku na nowej parceli. Dalsze lata to tworzenie potęgi: zakup działek na Woli i Rakowcu, budowa szklarni, powiększanie ogrodów. Na kilka lat przed śmiercią Piotr I kupił jeszcze trzy gospodarstwa, w sumie 40 ha gruntów, w Żbikowie pod Pruszkowem. Miejsce to stało się siedzibą rodu.

Piotr Hoser umarł w styczniu 1904 r. Pochowano go na Powązkach. Jego przyjaciel, prof. Edmund Jankowski, nad trumną mówił o tym, że starszy pan ogrodniczą profesję uważał za swoiste kapłaństwo. W traktaty dotyczące roślin wplatał cytaty z Pisma Świętego, wiersze poetów, myśli filozofów. Jankowski przytaczał słowa zmarłego, że „wszędzie, gdzie ogrodnik czuje choć stopę ziemi pod nogami, na której pracować może, powinien wszystkie usiłowania swe skupić, by tę ziemię upiększyć”. Mowa pogrzebowa była tak udana, że przedrukował ją „Ogrodnik Polski”.

Piotr I zapewnił synom dobrą edukację, a inwestycja w Żbików okazała się znakomitym interesem. Na przełomie wieków Pruszków i jego okolice stały się zapleczem przemysłowym stolicy. W 1903 r. działało tu 11 zakładów zatrudniających ok. 2 tys. ludzi. Henryk Hoser w 1900 r. otworzył fabrykę pilników – nowoczesną na owe czasy, z turbiną parową – i zatrudniał 150 robotników. Dzięki niej przez pewien czas Pruszków ze Żbikowem łączyła kolejka wąskotorowa. Kolejkę przedłużono aż do cegielni, która w ten sposób uzyskała połączenie ze stacją kolejową. Cegielnię prowadził Paweł Hoser, z zawodu architekt. To on zaprojektował stojącą po dziś dzień w Milanówku willę Podkówka, uznaną przez potomnych za klasyczny przykład podmiejskiej willi burżuazyjnej. Był starym kawalerem, oryginałem. W domu na Woli palił duszące cygara i nie pozwolił po sobie sprzątać. – Czasem korzystano z tego, że nie było go w domu, i opróżniano popielniczkę. Gdy jednak wykrył „zbrodnię”, wrzeszczał na całe gardło, że od świeżego powietrza wiele osób umarło, a od smrodu jeszcze nikt – opowiada Julia Hoser.

Czy Paweł Hoser projektował także Żbików? W późniejszym okresie mu to przypisywano. Zwłaszcza gdy rodzinie zaczęły doskwierać problemy z wentylacją. Architekt domu w Żbikowie dla symetrii dwóch kominów poświęcił prostotę przewodów kominowych, które w budynku wiją się jak węże. Gdy się zapychały, a z pieców buchał dym niczym z cygar, a rodzina uśmiechała się znacząco, mówiąc: „A, to Pawełek!”.

Spadkobiercą szkółek Piotr I uczynił pierworodnego syna, Piotra Ferdynanda, zwanego Piotrem II. To w nim ojciec pokładał nadzieje na kontynuowanie ogrodniczych tradycji. Wyprawił go na studia do słynnego wówczas Instytutu Ogrodniczego w Prószkowie na Śląsku, a potem na praktyki do Lipska, Londynu i Gandawy. Piotr II był typem naukowca. W Żbikowie prowadził doświadczenia nad zastosowaniem dwutlenku węgla przy uprawie szklarniowej ogórków. Uczył w ogrodniczej szkole średniej przy ogrodzie pomologicznym, angażował się w kursy pszczelniczo-ogrodnicze, w końcu został wykładowcą dendrologii i szkółkarstwa w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Wiele wymagał od siebie, ale i od innych. Potrafił w nerwach zdzielić studenta laską, gdy ten wykazywał się szczególną bezmyślnością, którą żbikowskie rośliny mogły przypłacić życiem.

Synowie Piotra I bardzo się wspierali. Do Żbikowa na urodziny Piotra II ściągało z Warszawy zawsze co najmniej 50 osób. Przywożono ich z Pruszkowa bryczką. Stryj Stefan taszcząc na stopnie pojazdu zażywną ciotkę Marylkę, jęczał: „Jesteś lekka jak biurko, chciałem powiedzieć, jak piórko”. Stefan słynął z lekkiego ekscentryzmu i poczucia humoru. Odwiedzając modny i zachwalany powszechnie Sopot, przysłał kartkę treści: „Sopot jak Sopot. Pocałuj psa w nos. Stefan”. Miał zwyczaj nie zmieniać trybu życia. Będąc nad morzem nie pływał, lecz ubrany w garnitur siedział w koszu i czytał gazetę.

Rodzina muzykowała i tradycją stały się czwartkowe spotkania, podczas których Henryk grał na fortepianie, a Paweł na skrzypcach. Pasją Wincentego było natomiast łowienie ryb. Czekając na branie, umilał sobie czas brydżem, a do wędki miał przyczepiony dzwoneczek, żeby ryba „powiadomiła” go, kiedy trzeba ją wyjąć. Brydż był też ulubioną rozrywką Henryka. Do rodzinnej legendy przeszło jego zawołanie: „Albo wyjdziesz pan w piki, albo won z mojego domu!”.

Piotr II zakochał się w Antoninie Popiel, córce znanego jubilera. I mimo znaczącej pozycji społecznej długo musiał czekać na jej rękę. W Żbikowie do dziś przechowywane jest zaproszenie świadczące o tym, że dziadek dopiął swego. „Władysław i Antonina Popielowie mają zaszczyt prosić Wielmożnych Państwa na obrzęd zaślubin córki ich Antoniny z panem Piotrem Hoserem, odbyć się mający w dniu 31 bm. o godzinie 7 wieczorem w kościele św. Piotra i Pawła na Koszykach. Warszawa w grudniu 1889 r.”.

Na strychu domu w Żbikowie zachowały się jeszcze babcine pantofelki do ślubu, płócienne z jedwabiem, robione jak na stópkę dziecka. Była wątłego zdrowia, szczupła, drobna. Długo czekali na pierwsze dziecko. Zofia urodziła się cztery lata po ślubie. Po niej była jeszcze Leonia i Stefania. Wszyscy odetchnęli dopiero wówczas, gdy 22 czerwca 1901 r. na świecie pojawił się syn – Piotr Tadeusz (Piotr III). Następstwo w ogrodnictwie szło po linii męskiej.

Piotr III był otwarty i niepamiętliwy. Ojciec hołubił go i faworyzował jako dziedzica rodu, ale edukował surowo i starannie. Na SGGW miał z nim wykłady kończące się egzaminem. Piotr II zaprosił na niego dwóch swoich kolegów. Kiedy syn odpowiedział wyczerpująco na wszystkie pytania, powiedział: – Stawiam czwórkę. Koledzy zaprotestowali: – A co byś postawił innemu studentowi? – Piątkę, ale to mój syn! Ponieważ jednak egzamin był komisyjny, koledzy Piotra II przegłosowali, a świadectwo z piątką z dendrologii do dziś spoczywa w archiwum SGGW, w teczce studenta Piotra Tadeusza Hosera.

Piotrowi III nie brakowało fantazji. Zanim trafił na uczelnię, po skończeniu liceum Reytana zaciągnął się ochotniczo do wojska, by walczyć z bolszewikami. Gdy siadywał potem w fotelu i wspominał bohaterskie czasy, dzieci, chichocząc, zadawały mu podchwytliwe pytanie: – A widział tato wroga? Wtedy cierpliwie tłumaczył, że system wojenny był okopowy. Ale dzieci drążyły nadal: – No, ale widział tatuś wroga? Co to za wojna, jak tatuś się okopał i wroga nie widział nawet. Wtedy się irytował.Po latach upór okazał się najprzydatniejszą z jego cech. Życie strawił na borykaniu się z PRL-owskim systemem. – Gdy w styczniu 1939 r. umierał jego ojciec, przyrzekł mu, że Żbikowa nie zostawi. I słowa dotrzymał – opowiada Monika Hoser, córka Piotra III.

Henryk Hoser, urodzony w 1870 r. najmłodszy z synów Piotra I, osiadł w rodzinnym domu na Woli. Zdobył wykształcenie techniczne na politechnice w Charlottenburgu. Był inżynierem elektrykiem, praktykował w zakładach Siemensa w Łodzi. To on uruchamiał pierwszą elektrownię w Pruszkowie i sprawił, że 11 listopada 1918 r. – w dzień dla Polski szczególny – po raz pierwszy w domu w Żbikowie rozbłysło światło elektryczne. Miał żyłkę społecznika. Był radnym miejskim w Warszawie, angażował się w pracę Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności Res Sacra Miser. Henryk i Wincenty dostali w testamencie Rakowiec. Wincenty przez wiele lat był prezesem Polskiego Związku Ogrodniczego. Choć firma braci Hoserów miała także ogrody na Woli, oczkiem w głowie Wincentego był Rakowiec. Tworzył tam gospodarstwo, w którym prowadzono prace nad nowymi odmianami roślin.

Janusz, syn Henryka i Julii Matyldy z domu Horn, urodził się w 1901 r. W 1926 r. ukończył wydział rolny na Uniwersytecie w Poznaniu i, jak tradycja rodzinna każe, zaliczył praktyki za granicą: w Holandii i Francji.

W Poznaniu poznał przyszłą żonę Halinę Zabłońską, absolwentkę handlu zagranicznego. Była obdarzona wybitną inteligencją, co znalazło odbicie w jej wykształceniu – jako jedna z tylko dwóch dziewczynek skończyła męskie gimnazjum w Chojnicach. Urodą przypominała zaś aktorki. By bardziej wydobyć to podobieństwo, fotografowała się najczęściej z profilu.

Janusz zatrudnił się w firmie braci Hoserów. Na świat przyszła Julia, a potem, w 1942 r., Henryk, dziś arcybiskup warszawsko-praski. Gdy w 1942 r. zmarł wuj Wincenty, Janusz napisał list do Stanisławy Lenkiewicz, wieloletniego oddanego pracownika firmy: „Szanowna Pani, długiego trzeba będzie czasu, aby uprzytomnić sobie, że postać, która uosabiała całą naszą firmę, bezpowrotnie nas opuściła”. Donosił, że na kilka miesięcy przed śmiercią wuja rozmawiał z nim, i zapewnił, że ich wspólną wolą jest: „by Pani, której losy związane z Rakowcem, do końca życia mogła zajmować stanowisko dotychczasowe, a na lata odpoczynku znaleźć zabezpieczenie swojej egzystencji”. Wojna nie sprzyjała jednak ogrodnictwu. By przeżyć, Janusz w sklepie prowadził tzw. interes kaloszowy – sprzedawał mydło i powidło.

Po wybuchu wojny Hoserowie mogli wykorzystać niemieckie pochodzenie i nazwisko, by zabezpieczyć byt, z propozycji jednak nie skorzystali. Halina Hoser, wezwana na rozmowę tuż po zajęciu stolicy przez Niemców, wyjaśniła, że jest z obrońcami Polski, a nie z ich wrogami. Po latach jej syn Henryk – dumny z postawy krewnych – powie, że u Hoserów najważniejsza była ojczyzna z wyboru serca i potrafili za nią ginąć.

Perfekcyjnie opanowany niemiecki i nazwisko uratowały jednak Halinę przed wywózką do Oświęcimia. Podczas łapanki na ulicy desperacko podeszła do Niemca, powiedziała, że nazywa się Hoser, a w domu zostawiła dwoje małych dzieci. Pozwolono jej odejść.

Brawurą odznaczył się jeden z wujów, kiedy widząc zapchany pociąg z luźnymi wagonami „Nur für Deutsche”, kupił niemiecką gazetę i siadł na miejscu zarezerwowanym dla Niemców. Gdy konduktor przyglądał mu się bacznie (strojem odbiegał jednak od niemieckich standardów), zrugał go perfekcyjnym niemieckim za robienie przeciągu. Konduktor przeprosił i czmychnął.

Jednak odwaga kosztowała czasem życie. Henryk i rodzina Janusza w czasie powstania warszawskiego mieszkali w rodzinnej willi na Woli. Gdy Janusz dowiedział się, że Niemcy wkraczają pacyfikować dzielnicę, zatelefonował do ojca, by zabrał rodzinę do Śródmieścia. Henryk nie zamierzał jednak „dezerterować”. Kiedy więc Janusz przyjechał, by wyciągnąć ojca osobiście, na ratunek było już za późno. Starszy pan zdążył podobno wykrzyczeć oprawcom: „jesteście mordercami i za to odpowiecie!”, po czym wraz z synem i 3 tysiącami mieszkańców Woli został zapędzony na dziedziniec fabryki Franaszka, gdzie dokonywano egzekucji. Kobiety i dzieci Niemcy zamknęli na całą dobę w kościele, którego na szczęście nie zdążyli podpalić. Halina Hoser z Julią i małym Henrykiem trafili do Pruszkowa. – Dziadka i ojca uznano za nieżyjących 6 maja 1945 r. – opowiada Julia Hoser.

Zachowała tylko jedno wspomnienie o swoim ojcu. Weekend w Świdrze pod Warszawą, piach nad rzeczką i mężczyzna, który z trudem pcha wózek z małą dziewczynką. Dziewczynka protestuje, bo chce, żeby wózek pchała mama. Mężczyzna pchnął zatem czterokołowy pojazd z całej siły, puścił go, odwrócił się plecami i poszedł. – Mama potwierdziła to wydarzenie: był upał, ojciec się zdenerwował. W dodatku w pobliskiej kawiarni był umówiony z przyjaciółmi – śmieje się Julia.

Po latach ks. Henryk Hoser z okazji święceń dostał list od serdecznego przyjaciela swego ojca. Wśród komplementów, że „matka zdołała wychować ich na wybitnych przedstawicieli szacownego rodu Hoserów, na mądrych i dobrych obywateli, na ludzi o wysokiej kulturze osobistej”, autor listu opisał zdarzenie, które utkwiło mu w pamięci. Była to pomoc udzielana jego rodzinie podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. „w postaci ofiarowanych im tak bezcennych skarbów, jakimi wówczas były dla głodujących i bombardowanych dzieci Śródmieścia Warszawy dostarczone dwa razy aż z Woli torebki pomidorów i główka kapusty”. Przywiózł je Janusz osobiście, mimo że droga wiodła przez ulice będące pod obstrzałem najeźdźców. „Spełnienie tego uczynku mogło spowodować utratę życia” – wspominał wdzięczny przyjaciel.

Po wojnie drogi dwóch linii rodziny Hoserów: potomków Piotra i Henryka, zeszły się ponownie w Żbikowie. W 1948 r. Halina przyjechała tu z Julią oraz małym Henrykiem i znalazła schronienie u Piotra III, który wychowywał sześcioro własnych dzieci.

Żbików miał 40 hektarów i nie podlegał wówczas parcelacji (zaczynała się od 50 ha), ale Hoserów co i rusz spotykały szykany i groźby. Obciążały dostawy obowiązkowe. Żeby się z nich wywiązać, Piotr jeździł po Polsce i kupował od rolników zboże oraz trzodę chlewną. Halina Hoser, kobieta przedsiębiorcza, zrobiła drugi fakultet, inżyniera ogrodnictwa, i podjęła pracę w upaństwowionej firmie Hoserów na Rakowcu. Pracę straciła, jak to ujmuje Julia, „za obronę praworządności i oryginalności walorów cebuli wyhodowanej na Woli, królowej polskiego eksportu”. Wykryła bowiem manipulowanie statystyką stawiające w niekorzystnym świetle tę odmianę cebuli, stworzoną przez Hoserów i nie bała się tego wytknąć. Pracę znalazła w centrali handlu zagranicznego, co pozwoliło jej na wyjazdy do Chin i Wietnamu.

Dzieci najlepiej wspominają jednak okres żbikowski. – W Żbikowie żyłam jak wolne, dzikie stworzenie – opowiada Julia. Chodzili do Liceum Zana w Pruszkowie. A po lekcjach urządzali zabawy: przechodzenie dookoła lasku po koronach drzew, podchody, udawanie małpy, czyli rzucanie z drzewa niedojrzałymi jabłkami (trzy razy trafiony „zdychał”). I tylko najmłodszy Henryk psuł czasem wszystko, bo z racji wieku najgorzej się wspinał i szybko nudził.

W 1953 r. Halina z dziećmi przeprowadziła się do dwóch pokoi na Rakowcu, ale Henryk jeszcze dwa lata dojeżdżał do Pruszkowa do liceum. Monika Hoser, córka Piotra III, pamięta, jak Henryk przygotowywał się do egzaminu na medycynę i zadawał jej, ośmioletniej wówczas dziewczynce, podchwytliwe pytania, w rodzaju: czym się różni chłopiec od dziewczynki? Odpowiedziała, że dziewczynka ma długie włosy. Ale kuzyn drążył: „no, a gdyby obciąć?”.

Palił wtedy fajkę i żeglował. Gdy skończył medycynę, rodzina się cieszyła, że będzie mieć „swojego” lekarza. Po latach troski o rośliny odczuwano potrzebę posiadania krewnego, który troszczyłby się o człowieka. Informacją, że idzie do zakonu, zaszokował więc wszystkich. Zaskoczona nie była jedynie siostra Julia, profesor genetyki roślin i wieloletni pracownik instytutu w Skierniewicach. Ona wspierała brata, dopingując go, gdy jechał w 1969 r. do nowicjatu do Ząbkowic, mówiąc: Jedź, Hoser, jedź! – Wiedziałam, że jest to wynik długotrwałych przemyśleń. On jeszcze w Żbikowie chodził do kaplicy, gdzie mszę odprawiali pallotyni.

Henryk Hoser jako misjonarz przez lata pracował w Afryce, przeżył wojnę w Rwandzie, potem zajmował ważne stanowiska w Watykanie. Był m.in. zastępcą sekretarza kongregacji ewangelizacji narodów. Teraz, jako ordynariusz diecezji, będzie musiał zaczynać od nowa.

Tak jak spadkobiercy Piotra III: Monika Hoser i jej bratanek Wojciech, którzy pięć lat temu od Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej przejęli Żbików i dziś pracują na to, by odbudować firmę ogrodniczą pod własnym nazwiskiem. Jednak siostra przewiduje, że arcybiskupowi trudno będzie w Warszawie. Bo najtrudniej być prorokiem we własnym kraju.

Julia Hoser uśmiecha się na wspomnienie stłumionego głosu brata, który dobiegł ją kiedyś z przedpokoju rodzinnego domu. „Ludzie myślą, że jak sobie odnowią naskórek na rękach, wiórkując podłogi, to są należycie przygotowani do świąt Bożego Narodzenia!”. Powtarzał to zdanie rytmicznie, w takt ruchów wykonywanych po parkiecie. Ze złością, bo nie znosił takich prac. Potomek Piotra Hosera, protoplasty rodu, najwyraźniej nie odziedziczył po nim cierpliwości. Za to wspólne im było widzenie świata w szerszym planie: Bożym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał