Władza leadu

Wiedzieć o czymś, a zobaczyć to coś – to, okazuje się, dwie całkiem różne sprawy. Od dawna na przykład wiem, że – zdaniem psychologów – człowiek dużo wyraźniej odbiera to, co ujrzał, od tego, czego się dowiedział, na przykład dzięki pismu. I dopiero teraz zobaczyłem, ile prawdy tkwi w tym stwierdzeniu.

Publikacja: 28.06.2008 02:00

Władza leadu

Foto: Rzeczpospolita

O tym, że Stanisław Pyjas został zamordowany przez SB, że Bronisław Wildstein swym uporem w demaskowaniu komunizmu i jego agentów zarobił sobie w wolnej Polsce na miano oszołoma, a znowu Lesław Maleszka był jednym z najbardziej cynicznych i pożytecznych dla SB agentów, wysługujących się jej z zapałem i inwencją, po zdemaskowaniu zaś pozostał członkiem redakcji „Gazety Wyborczej”, jakkolwiek skrytym na jej zapleczu – o tym wszystkim przecież wiedzieli wszyscy od dawna.

Ale co innego wiedzieć, co innego zobaczyć. Dopóki ludzie tylko wiedzieli, że pan Widacki wybronił wysługującego się zbrodniarzom „eksperta”, który swym nazwiskiem podżyrował ubecką wersję śmierci Pyjasa, i więcej, pośrednio doprowadził do skazania za zniesławienie dziennikarza, który o owym nikczemniku napisał najświętszą prawdę, to niczym ta wiedza panu mecenasowi nie szkodziła.

Trzeba było, by ponad milion widzów zobaczył na ekranie pełną obłudy twarz obecnego posła Demokratów rzucającego cyniczne kazuistyczne formułki, a następnie by mógł to skonfrontować z jego klientem prywatnie przyznającym otwarcie, że „ktoś Pyjasowi dał w mordę”, a pan mecenas poczuł się w obowiązku zejść z pierwszej linii frontu walki z nadużyciami i zrezygnować z zasiadania w sejmowej komisji śledczej.

Ale oczywiście to nie on jest główną ofiarą filmu „Trzech kumpli”. Główną ofiarą jest Lesław Maleszka, który wskutek emisji tego filmu stracił pracę. W tej kwestii oświadczenia wice-Michników (sam Michnik zamilkł, szkoda, że dopiero teraz) są ze sobą sprzeczne. W pierwszym twierdzili, że Maleszka sam wreszcie zrezygnował z pomocy, której mu „Wyborcza” z przyczyn humanitarnych udzielała. Z drugiego o sześć dni późniejszego, czyli wydanego już po telewizyjnej emisji filmu, wynika, że to jednak redakcja uznała wreszcie ten związek za hańbiący. Dlaczego dopiero po długich siedmiu latach? Bo przez te siedem lat ludzie tylko wiedzieli o tym, że redaktor wciąż pracujący w tej gazecie jest skrajnym łajdakiem. A teraz to zobaczyli.

Trudno się nie wzruszyć martyrologią redaktorów „Gazety Wyborczej”, gdy mówią dziś o tym, jak strasznie cierpieli, współpracując przez te długie lata (ze względów humanitarnych) z Maleszką, jak ich to uwierało, i jak bardzo zostali przez niego pokrzywdzeni. Oczywiście, zgodnie twierdzą dziś oni, że Maleszka nie miał na ich gazetę żadnego wpływu, że w głośnej już scenie filmu, w której przez telefon redaguje lead czyjegoś tekstu i poucza, że chwilowo tekstów antypapieskich „nie dajemy”, po prostu szpanował, udawał ważnego, a ważny nie był. Już się rozpędzałem, żeby pani Milewicz, panom Kurskiemu i Stasińskiemu uwierzyć. Ale coś mnie zaraz w tym rozpędzie wstrzymało.

I nawet nie to, że przecież w owej scenie uchwyconej z ukrytej kamery Maleszka nie wiedział, że jest filmowany. Rzecz w tym, że ja akurat wiem, jak się redaguje gazetę, i nie tylko wiem, widziałem to, widzę nawet dość często, pozostając w zawodzie.

Otóż redaktor, który adiustuje tekst, w żadnym wypadku nie pełni w redakcji roli pomocniczej, mało istotnej, takiej, ot w sam raz dla kogoś, komu chce się pomóc ze względów humanitarnych, jednocześnie nie dopuszczając do spraw zasadniczych. Co za bzdura! Jest dokładnie odwrotnie. To właśnie ten, kto tekst redaguje, kto wybiera lead i śródtytuły, decyduje o linii gazety, o wymowie tego, co ona zamieszcza.Weźmy przykład z ostatnich dni: profesor Andrzej Friszke wypowiada się o książce Cenckiewicza i Gontarczyka w sposób niejednoznaczny. Ma zastrzeżenia, ale też wyraźnie powiada: „oskarżenia pod adresem Wałęsy nie są wyssane z palca, problem istnieje”.

Tekst trafia na biurko adiustatora. Może on wybić grubą czcionką albo w ramce stwierdzenie, które zacytowałem. Może z niego uczynić lead albo zwrócić uwagę tytułem, że w kwestii zasadniczej się z autorami książki zgadza. Wtedy wszystkie zastrzeżenia wobec książki w oczach czytelnika zmaleją, staną się drugorzędne.

Ale może też redaktor zrobić odwrotnie – i robi, bo mamy do czynienia z „Wyborczą”: ukryć proste i jasne przyznanie racji pośród wątpliwości, powybijać śródtytułami zarzuty, zwrócić uwagę, że zdaniem profesora „niejasności tłumaczą autorzy na niekorzyść Wałęsy”. I wtedy czytelnik pozostanie po lekturze w przekonaniu, że Friszke nie pozostawił na książce suchej nitki. Bo czytelnik tak czyta – to, co wybite grubą czcionką, zauważa lepiej. Nawet wykształcony, ba, jak ten konkretny przykład pokazuje, nawet arcybiskup.

Mamy, dajmy na to, taką sekwencję zdarzeń: Andrzej Bulc przypomina, że istniała taśma z nagraniem Wałęsy przyznającego się, że był agentem, i że taśmę tę miał Bogdan Borusewicz, sam Wałęsa przyznaje, że się przyznał, dodając, że „na odczepnego”; Borusewicz oznajmia, że na taśmie Wałęsa się nie przyznawał, i że oddał ją Mirosławowi Chojeckiemu. Chojecki oznajmia, że taśma, którą otrzymał, nie może być tą samą, o której mówi Bulc, bo nagranie dotyczy czego innego.

Adiustator traktującego o tym tekstu może zwrócić uwagę czytelnika na fakt, że coś się tu nie zgadza albo właśnie odwrócić jego uwagę od tej rozbieżności. Może zakamuflować sprzeczności i tłustym drukiem wybić oświadczenie Borusewicza, a sprzeczne z nim wcześniejsze słowa Wałęsy i późniejsze Chojeckiego w ramach porządkowania logiki materiału usunąć. Tak, jak to faktycznie adiustator w „Wyborczej” zrobił.

To zdumiewające, że pracownicy „Wyborczej” mają dziś czelność wciskać nam aż tak bezczelny kit, że ktoś, kto przez siedem lat redagował teksty do działu „Opinie” nie miał na gazetę i jej linię wpływu. Ależ przeciwnie: to właśnie on, w większym stopniu niż sami autorzy tekstów, sformatował umysły wykształciuchów traktujących organ Michnika jako źródło prawdy objawionej.

Mniej natomiast zdumiewa mnie to, co tak dziwi innych: dlaczego „Wyborcza” dostrzegła nikczemność Maleszki dopiero po siedmiu latach. Jak pokazują podane wyżej przykłady, w których adiustatorem nie był już przecież „Ketman”, jako redaktor po prostu przestał on już być „Wyborczej” potrzebny. Wychował następców, którzy równie dobrze potrafią ustawić sprawę, żeby czarne wyglądało na białe, a białe się przyszarzyło. A nie mają tak kontrowersyjnych nazwisk.

O tym, że Stanisław Pyjas został zamordowany przez SB, że Bronisław Wildstein swym uporem w demaskowaniu komunizmu i jego agentów zarobił sobie w wolnej Polsce na miano oszołoma, a znowu Lesław Maleszka był jednym z najbardziej cynicznych i pożytecznych dla SB agentów, wysługujących się jej z zapałem i inwencją, po zdemaskowaniu zaś pozostał członkiem redakcji „Gazety Wyborczej”, jakkolwiek skrytym na jej zapleczu – o tym wszystkim przecież wiedzieli wszyscy od dawna.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą