O tym, że Stanisław Pyjas został zamordowany przez SB, że Bronisław Wildstein swym uporem w demaskowaniu komunizmu i jego agentów zarobił sobie w wolnej Polsce na miano oszołoma, a znowu Lesław Maleszka był jednym z najbardziej cynicznych i pożytecznych dla SB agentów, wysługujących się jej z zapałem i inwencją, po zdemaskowaniu zaś pozostał członkiem redakcji „Gazety Wyborczej”, jakkolwiek skrytym na jej zapleczu – o tym wszystkim przecież wiedzieli wszyscy od dawna.
Ale co innego wiedzieć, co innego zobaczyć. Dopóki ludzie tylko wiedzieli, że pan Widacki wybronił wysługującego się zbrodniarzom „eksperta”, który swym nazwiskiem podżyrował ubecką wersję śmierci Pyjasa, i więcej, pośrednio doprowadził do skazania za zniesławienie dziennikarza, który o owym nikczemniku napisał najświętszą prawdę, to niczym ta wiedza panu mecenasowi nie szkodziła.
Trzeba było, by ponad milion widzów zobaczył na ekranie pełną obłudy twarz obecnego posła Demokratów rzucającego cyniczne kazuistyczne formułki, a następnie by mógł to skonfrontować z jego klientem prywatnie przyznającym otwarcie, że „ktoś Pyjasowi dał w mordę”, a pan mecenas poczuł się w obowiązku zejść z pierwszej linii frontu walki z nadużyciami i zrezygnować z zasiadania w sejmowej komisji śledczej.
Ale oczywiście to nie on jest główną ofiarą filmu „Trzech kumpli”. Główną ofiarą jest Lesław Maleszka, który wskutek emisji tego filmu stracił pracę. W tej kwestii oświadczenia wice-Michników (sam Michnik zamilkł, szkoda, że dopiero teraz) są ze sobą sprzeczne. W pierwszym twierdzili, że Maleszka sam wreszcie zrezygnował z pomocy, której mu „Wyborcza” z przyczyn humanitarnych udzielała. Z drugiego o sześć dni późniejszego, czyli wydanego już po telewizyjnej emisji filmu, wynika, że to jednak redakcja uznała wreszcie ten związek za hańbiący. Dlaczego dopiero po długich siedmiu latach? Bo przez te siedem lat ludzie tylko wiedzieli o tym, że redaktor wciąż pracujący w tej gazecie jest skrajnym łajdakiem. A teraz to zobaczyli.
Trudno się nie wzruszyć martyrologią redaktorów „Gazety Wyborczej”, gdy mówią dziś o tym, jak strasznie cierpieli, współpracując przez te długie lata (ze względów humanitarnych) z Maleszką, jak ich to uwierało, i jak bardzo zostali przez niego pokrzywdzeni. Oczywiście, zgodnie twierdzą dziś oni, że Maleszka nie miał na ich gazetę żadnego wpływu, że w głośnej już scenie filmu, w której przez telefon redaguje lead czyjegoś tekstu i poucza, że chwilowo tekstów antypapieskich „nie dajemy”, po prostu szpanował, udawał ważnego, a ważny nie był. Już się rozpędzałem, żeby pani Milewicz, panom Kurskiemu i Stasińskiemu uwierzyć. Ale coś mnie zaraz w tym rozpędzie wstrzymało.