Honor i pieniądze Polaka na Litwie

Kiedy Polacy z Wileńszczyzny wspominają nieszczęścia, jakie spotkały ich w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, wymieniają i utworzenie kołchozów, i ich rozwiązanie

Aktualizacja: 09.05.2009 15:07 Publikacja: 09.05.2009 15:00

Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć – mówi

Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć – mówi Antoni Jundo (z lewej)

Foto: Fotorzepa

Dziewięcioletni Antoni Jundo patrzył, jak płoną zabudowania w rodzinnej wsi. – Ojciec krzyczał do nadbiegających kołchoźników: Ludzie, proszę was, nie gaście! To była moja stodoła! Pali się, a niech się spali! – wspomina lata 60. pan Antoni. – Wyrywał mężczyznom bosaki, żeby ognia nie tuszyli, szarpał się, a przewodniczący kołchozu groził: „Jundo, odejdź, bo was posadzę!”.

Kilkadziesiąt lat później Antoni Jundo odzyskał ziemię, której utrata doprowadziła do desperacji jego ojca. Poczuł satysfakcję, że nie ma już kołchozów. – Nie udało się zbudować nowego porządku na łzach i krzywdzie ludzkiej – mówi sentencjonalnie. Dzisiaj gospodaruje już na 1500 hektarach cierpliwie i wytrwale skupowanych oraz branych w dzierżawę.

[srodtytul]Pszenica Landsbergisa[/srodtytul]

Jak czasem jadę wśród swoich pól, to zatrzymam się, z samochodu wysiądę, padnę na kolana i Bogu za pomyślność i urodzaj dziękuję – mówi Antoni Jundo.

Jednak takich jak on posiadaczy ziemskich, którzy mogą mówić o swoim sukcesie, jest na Wileńszczyźnie niewielu.

– Pszenica Landsbergisa zarosła pola – irytuje się Napoleon Jaśkiewicz, emerytowany agronom z pobliskiego i nieistniejącego już kołchozu im. Adama Mickiewicza. Tak nazywają miejscowi Polacy chwasty, które zaczęły się bujnie plenić na pokołchozowych polach, gdy tuż po odzyskaniu przez Litwę niepodległości nowa władza, na czele której stał Vytautas Landsbergis, zlikwidowała kołchozy.

Kiedy Polacy z Wileńszczyzny wspominają nieszczęścia, jakie spotkały ich w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, wymieniają i utworzenie kołchozów, i ich rozwiązanie. Skrupulatnie wyliczają, ile hektarów miały ich rodziny przed kolektywizacją, gdzie ciągnęły się pola, jak rozpaczali chłopi, gdy wywlekano z obory bydło.

Pamiętają nawet bezpowrotnie utracone piękne krakowskie uprzęże. Jednak z równym smutkiem opowiadają o tym, że pewnego dnia kołchozy przestały istnieć, a oni sami „z opuszczonymi rękami zostawszy”. Te lamenty po kołchozowym dobrobycie śmieszą najmłodsze pokolenie. Przypominają im żale po mężu, co to pił i bił, ale jak w końcu umarł, to mówi się o nim, że dobry był.

[srodtytul]Prawie jak dziedzic[/srodtytul]

Równo zaorane pola należące do Antoniego Jundy ciągną się kilometrami. Jego posiadłość ciągnie się aż po słupy graniczne – za nimi zaczyna się Białoruś.

– Jak piłem wino z agronomem z Kiemieliszek, co zostały już po drugiej stronie, to podeszliśmy do słupów i butelkę sobie po kolei przerzucali. Chciał mi rękę podać, ale powiedziałem, że to będzie przekroczenie granicy, a może ktoś na nas przez binokl patrzy – opowiada Jundo.

Z każdym rokiem obszar uprawianych przez Jundę pól jest większy. Przeciętne gospodarstwo rolne na tych terenach ma jednak zaledwie kilka hektarów, ziemia podzielona jest na wąskie pasy. Wielu Polaków, którzy odzyskali ziemię, nie ma zamiaru jej uprawiać. Jak mówią, „po co mózgi suszyć i nerwować się”. Ojcowiznę często już sprzedali temu, co ją chciał. Jak chcieli Litwini – sprzedali Litwinom, choć niektórzy dbali, by poszła w polskie ręce.

– Pani Ślipkowska to wszystkim grzecznie odmawiała. Mówiła, że tylko panu Jundzie sprzeda. We Wrocławiu mieszka, ale obywatelstwo ma litewskie, to i ziemię odzyskała. Przyjechała tutaj, na swoje hektary popatrzyła, popłakała i pojechała

– wspomina Antoni Jundo.

W okolicy nazywają go dziedzicem. Trudno nie trafić do jego domu we wsi Preny w rejonie święciańskim, około 60 km od Wilna. Wśród budynków dawnego kołchozu Przykazania Lenina – identycznych białych domków z ganeczkiem – wyrasta nagle dziwny gmach pokryty sidingiem. Kolumny ciągną się przez dwie kondygnacje, architektoniczny zamęt pogłębiają typowe dla bloków balkony. W ogrodzie rozpanoszyły się gipsowe krasnoludki, ale na centralnym miejscu wznosi się postument, na którym dumnie trwa gipsowy orzeł.

Nie ma wątpliwości, że dom Antoniego Jundy stanowi dla okolicznych mieszkańców przedmiot zawiści, a także wzór do naśladowania. Kiedy się jedzie przez wieś, wiadomo, komu zaczęło się lepiej powodzić

– nieomylnie wskazują to krasnoludki oraz siding.

Gdyby mieszkańcy chcieli wzorować się na polskich dworach, które były w okolicy, mieliby kłopot. Zdewastowane, często zburzone do fundamentów, są tak zapomniane, jak ich dawni właściciele. W pokołchozowych wsiach przetrwały strzępki wspomnień – jeden pan z walizką ze dworu wyszedł i nikt nie wie, co się z nim dalej stało. Inny miał piękny różany ogród – ale może to był ten sam pan od walizki?

Najwięcej wiadomo o generale Danielu Konarzewskim, który miał majątek w Punżankach. Grzeczny był, cukierkami dzieci częstował, kapelusza uchylał. A pewna starsza pani pamięta nawet, że ludzie opowiadali, że generał co dzień na grób żony Wicentyny chodził, by opowiedzieć jej głośno, jakimi sprawami był zajęty.

– A wie pani, że ja już dawno mam więcej ziemi niż generał Konarzewski? Bo on miał tylko pięćset hektarów – mówi Jundo.

[srodtytul]Napoleon krzyczy na Polskę[/srodtytul]

Nalewając gościom przepalankę własnej produkcji zwaną napoleonówką, Pelagia Juśkiewicz, emerytowana nauczycielka ze wsi Czerany, na próżno usiłuje uspokoić męża.

– A ja się nie uspokoję! Nawet umierając, będę krzyczał! – zaperza się Napoleon Juśkiewicz. Jego gniew jest wszechogarniający. Obejmuje miejscowych Polaków, którzy za tysiąc litów, czyli około tysiąca złotych, chętnie sprzedawali przyjezdnym Litwinom hektar lasu, choć jego wartość wynosiła nawet czterdzieści tysięcy. Ale gniew spada też na Polskę, która – jak uważa pan Napoleon – powinna coś z tym zrobić, choć dokładnie nie wiadomo co.

Przede wszystkim jednak Polska zgrzeszyła naiwnością

– przez wiele lat wierzyła zapewnieniom Litwinów, że przedwojennym właścicielom gospodarującym na Wileńszczyźnie ziemia będzie zwrócona. Tymczasem, gdy zaczęła się reprywatyzacja, władze litewskie nie uznawały dokumentów z polskich archiwów. Dawni właściciele czekali latami na zwrot ziemi. Jednak ich ojcowiznę zajmowali Litwini ze Żmudzi – bo władze litewskie pozwalały na tzw. przeniesienie ziemi. A więc jeśli ktoś mógł wykazać prawo do pięciu hektarów w głębi Litwy, to mógł dostać hektary pod Wilnem. Ale nie pięć hektarów, lecz nawet i dwadzieścia pięć

– gdyż stosowano przelicznik: ziemia pod Wilnem, nieurodzajna, miała być nawet pięć razy mniej warta.

– Gdzie jest sprawiedliwość? Dlaczego nas zdradzono?

– krzyczy Napoleon Juśkiewicz, który nie potrafi się pogodzić z tym, że wokół zamieszkanych przez Polaków chałup wyrastają domy obcych, a szanse, by dawni właściciele żyli lepiej, zostały zaprzepaszczone.

Czerany wyglądają idyllicznie. Drewniane chałupy rozciągnięte wzdłuż wiejskiej drogi sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał, Ale ta idylla jest pozorna, we wsi zostali już przede wszystkim starsi ludzie. Młodzi, wykształceni na litewskich uczelniach, pojechali szukać szczęścia w Kanadzie. Tak jest i w rodzinie Jaśkiewiczów, którzy swoją ziemię oddali w dzierżawę Jundzie.

Ci młodzi, którzy zostali w Czeranach, nie zawsze już nawet potrafią gospodarować na roli. To wstydliwy problem współczesnej Wileńszczyzny. Zawsze piło się tu dużo – i we wsiach, i w szlacheckich zaściankach przed wojną tradycyjnie pędzono bimber. Ale tak naprawdę podwileńska wieś rozpiła się w ponurym radzieckim stylu w czasach, gdy były tu kołchozy. Gdy się rozpadły, zrobiło się jeszcze gorzej. Z sąsiedniej Białorusi szmuglowano spirytus, z którego robiono wódkę zwaną pilstukasem.

– Udało mi się znaleźć pracowników, którzy nie piją – podkreśla niezwykłą sytuację Antoni Jundo.

[srodtytul]Siewnik z Rio de Janeiro[/srodtytul]

Kiedy przychodzi wiosna, potężne kombajny Jundy jadą przez pokołchozowe wsie.

– Jak świnie w pole nigdy nie idziemy. Szampana, ale tylko jednego na czterech, wypijemy, są też miód i cukierki. Wszyscy w garniturach, zbieramy się na placyku – opowiada Antoni Jundo. – Potem modlitwa, kombajny pod linijkę ustawione, ksiądz proboszcz święci zadowolony, że taką pożyteczną pracę wykonał.

Maszyny rolnicze Jundy to jego duma i chluba. – Francuskie, szwedzkie, a siewnik z Rio de Janeiro do portu w Kłajpedzie przypłynął. Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć – mówi Jundo.

Wzruszając ramionami, mówi, że nigdy się nie interesował sprzętem rolniczym, który z Polski rolnikom przysyłano.

– Stare, pordzewiałe siewniki i pługi, jeszcze chyba sprzed wojny – mówi lekceważąco. A jednak, jak przyznaje, inni Polacy chętnie je brali. – Podnieśli nawet krzyk, jak przestali je dostawać.

Jundo nie ma wątpliwości, że przyszłość rolnictwa na Wileńszczyźnie związana jest z wielkimi, wyspecjalizowanymi gospodarstwami jak jego, które wszystkie plony ma zakontraktowane przez duńską firmę. 

– Trzy, cztery hektary, jak mają teraz ludzie, to za dużo, by umrzeć, a za mało by żyć – podkreśla. On sam, absolwent Akademii Rolniczej w Kownie, a potem agronom w kołchozie, oparł swe gospodarstwo na naukowych podstawach. – Jak niektórzy tylko ziarno zasiawszy, potem o nim nie pamiętają, to i plonów nie mają – mówi Jundo, skrupulatnie wyliczając skomplikowane czynności agrotechniczne, które wykonuje na swoich polach.

Na ścianie w jego gabinecie wisi galeria zdjęć – kolejni ministrowie rolnictwa, a nawet sam Vytautas Landsbergis, ściskają mu rękę, uśmiechając się życzliwie.

– Nie mam wątpliwości, że gdyby Jundo zrobił jakiś przekręt, natychmiast byłby pierwszy do odstrzału. Na ręce mu się bacznie patrzy, dla wielu na pewno jest solą w oku, że Polak jest najbogatszy w okolicy – mówi jeden z wileńskich dziennikarzy.

Ze swego dzieciństwa Antoni Jundo najbardziej zapamiętał dwie rzeczy. Pierwsza – to ten pożar, kiedy ojciec zabraniał ludziom gaszenia stodoły, co mu ją do kołchozu zabrali. Druga – kiedy bawiąc się, sięgnął pod poszycie dachu i wyciągnął zawiniątko w czarnej ceracie. Były w nim zdjęcia żołnierzy z brygady Łupaszki, w której ojciec walczył w AK-owskiej operacji Ostra Brama. Dostał wtedy potężne lanie, a ojciec krzyczał, że przez niego znów może do kopalni w Workucie trafić.

Bycie Polakiem na Wileńszczyźnie zawsze wiązało się z niepewnym losem. Ale i tak swej polskości Antoni Jundo gotów jest bronić zażarcie.

– Kiedy urzędnicy chcą, bym z okazji świąt flagę wywiesił, mówię, że owszem, mogę. Ale polską albo tę z wieloma gwiazdami, europejską. Bo litewskiej jakoś mój organizm nie przyjmuje – tłumaczy Jundo. – I jeszcze jedno powiem: w domu mówiono mi, że Polak powinien mieć swój honor. A ja powiem, że powinien mieć i honor, i pieniądze.

Dziewięcioletni Antoni Jundo patrzył, jak płoną zabudowania w rodzinnej wsi. – Ojciec krzyczał do nadbiegających kołchoźników: Ludzie, proszę was, nie gaście! To była moja stodoła! Pali się, a niech się spali! – wspomina lata 60. pan Antoni. – Wyrywał mężczyznom bosaki, żeby ognia nie tuszyli, szarpał się, a przewodniczący kołchozu groził: „Jundo, odejdź, bo was posadzę!”.

Kilkadziesiąt lat później Antoni Jundo odzyskał ziemię, której utrata doprowadziła do desperacji jego ojca. Poczuł satysfakcję, że nie ma już kołchozów. – Nie udało się zbudować nowego porządku na łzach i krzywdzie ludzkiej – mówi sentencjonalnie. Dzisiaj gospodaruje już na 1500 hektarach cierpliwie i wytrwale skupowanych oraz branych w dzierżawę.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy