Kiedy przychodzi wiosna, potężne kombajny Jundy jadą przez pokołchozowe wsie.
– Jak świnie w pole nigdy nie idziemy. Szampana, ale tylko jednego na czterech, wypijemy, są też miód i cukierki. Wszyscy w garniturach, zbieramy się na placyku – opowiada Antoni Jundo. – Potem modlitwa, kombajny pod linijkę ustawione, ksiądz proboszcz święci zadowolony, że taką pożyteczną pracę wykonał.
Maszyny rolnicze Jundy to jego duma i chluba. – Francuskie, szwedzkie, a siewnik z Rio de Janeiro do portu w Kłajpedzie przypłynął. Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć – mówi Jundo.
Wzruszając ramionami, mówi, że nigdy się nie interesował sprzętem rolniczym, który z Polski rolnikom przysyłano.
– Stare, pordzewiałe siewniki i pługi, jeszcze chyba sprzed wojny – mówi lekceważąco. A jednak, jak przyznaje, inni Polacy chętnie je brali. – Podnieśli nawet krzyk, jak przestali je dostawać.
Jundo nie ma wątpliwości, że przyszłość rolnictwa na Wileńszczyźnie związana jest z wielkimi, wyspecjalizowanymi gospodarstwami jak jego, które wszystkie plony ma zakontraktowane przez duńską firmę.
– Trzy, cztery hektary, jak mają teraz ludzie, to za dużo, by umrzeć, a za mało by żyć – podkreśla. On sam, absolwent Akademii Rolniczej w Kownie, a potem agronom w kołchozie, oparł swe gospodarstwo na naukowych podstawach. – Jak niektórzy tylko ziarno zasiawszy, potem o nim nie pamiętają, to i plonów nie mają – mówi Jundo, skrupulatnie wyliczając skomplikowane czynności agrotechniczne, które wykonuje na swoich polach.
Na ścianie w jego gabinecie wisi galeria zdjęć – kolejni ministrowie rolnictwa, a nawet sam Vytautas Landsbergis, ściskają mu rękę, uśmiechając się życzliwie.
– Nie mam wątpliwości, że gdyby Jundo zrobił jakiś przekręt, natychmiast byłby pierwszy do odstrzału. Na ręce mu się bacznie patrzy, dla wielu na pewno jest solą w oku, że Polak jest najbogatszy w okolicy – mówi jeden z wileńskich dziennikarzy.
Ze swego dzieciństwa Antoni Jundo najbardziej zapamiętał dwie rzeczy. Pierwsza – to ten pożar, kiedy ojciec zabraniał ludziom gaszenia stodoły, co mu ją do kołchozu zabrali. Druga – kiedy bawiąc się, sięgnął pod poszycie dachu i wyciągnął zawiniątko w czarnej ceracie. Były w nim zdjęcia żołnierzy z brygady Łupaszki, w której ojciec walczył w AK-owskiej operacji Ostra Brama. Dostał wtedy potężne lanie, a ojciec krzyczał, że przez niego znów może do kopalni w Workucie trafić.
Bycie Polakiem na Wileńszczyźnie zawsze wiązało się z niepewnym losem. Ale i tak swej polskości Antoni Jundo gotów jest bronić zażarcie.
– Kiedy urzędnicy chcą, bym z okazji świąt flagę wywiesił, mówię, że owszem, mogę. Ale polską albo tę z wieloma gwiazdami, europejską. Bo litewskiej jakoś mój organizm nie przyjmuje – tłumaczy Jundo. – I jeszcze jedno powiem: w domu mówiono mi, że Polak powinien mieć swój honor. A ja powiem, że powinien mieć i honor, i pieniądze.