Uśpiony wulkan

W społeczeństwie kubańskim, w którym najczęstszą odpowiedzią jest maniana, nikogo nie dziwi, że lepsze jutro też rzucą pojutrze albo nie rzucą

Aktualizacja: 23.05.2009 05:38 Publikacja: 22.05.2009 20:58

Uśpiony wulkan

Foto: Reuters

Red

„Kuba, wyspa jak wulkan gorąca” – śpiewano za mej młodości. Tyle że od pół wieku jest to wulkan uśpiony, pomruki wydaje słabe, wstrząsy sejsmiczne dochodzą nieznaczne, a gdy pod ziemią powstaje zbyt wielkie ciśnienie gazów, miejscowy dyktator pozwala niezadowolonym ulatniać się przez cieśninę dzielącą wyspę do świata wyzysku, kryzysu i bezrobocia. Pojechałem na tę „perłę Karaibów” po raz drugi w ciągu tej dekady z dwóch powodów. Przede wszystkim pragnąłem zobaczyć, co zmieniło się tam w ciągu ostatnich ośmiu lat. (W międzyczasie była przecież i wizyta papieża, i zaniemógł Fidel...).

No cóż... w Hawanie zawaliło się kolejnych kilkaset zabytkowych domów, zdelegalizowano dolara i włączono żółte światło dla bardzo drobnej przedsiębiorczości. Niestety, nigdy nie wiadomo, jakie się zapali nazajutrz – zielone czy czerwone. Powód drugi – chciałem zdążyć objechać rajską wyspę, korzystając z względnego bezpieczeństwa, jakie zapewnia system totalitarny, zanim wtargnie tam wolność, kapitalizm, a wraz z nią nieubłagane patologie transformacji.

Dziś jest wprawdzie bieda i umiarkowane żebractwo, ale nie ma napadów. 70 proc. społeczeństwa należy, przynajmniej nominalnie, do Komitetów Obrony Rewolucji. Wszyscy obserwują wszystkich. Sytuacja jak z piosenki Młynarskiego „Kiedy w mieście są sami szeryfi”. Ciekaw jestem, jak kiedyś będzie tu wyglądała lustracja? Bo przecież oprócz tych 70 proc. jawnych współpracowników zapewne duży odsetek pozostałych zalicza się do tajnych. Nasi skądinąd sympatyczni opiekunowie – wygadany przewodnik i milczący, dobroduszny kierowca mikrobusu – też pewnie pracują dla resortu. Pilnują nas i siebie nawzajem. Okazuje się, że w tym tandemie działają po raz pierwszy i ostatni. Po dwóch tygodniach stają się stanowczo za bardzo zaprzyjaźnieni z sobą i nami, by pozwolono im na podobną turę.

[srodtytul]Wraki w Zatoce Świń[/srodtytul]

W dwa tygodnie udało mi się przejechać przez całą wyspę. Od położonego na zachodnim krańcu Cabo San Antonio (jest tam mały hotelik, przy bezkresnej plaży, odległy kilkadziesiąt kilometrów od ostatniej zwyczajnej osady, po drodze jest tylko latarnia morska i podobno – choć przewodnik zaprzeczał – więzienie dla politycznych) po miasto Baracoa na wschodnim krańcu, z przepiękną plażą, na której w 1492 r. wylądował Krzysztof Kolumb i postawił swój krzyż, obejmując wyspę nazwaną przezeń Isabella w posiadanie Ich Katolickich Mości. Krzyż Kolumba przechowywany jest zresztą do dziś w miejscowej katedrze, a właściwie ruinie katedry grożącej zawaleniem. Za to plaża, wraz z górującą ponad nią górą stołową El Yunque, nadal wygląda tak, jak opisał ją odkrywca Ameryki.

Gdyby ktoś chciał podążyć mymi śladami, chętnie polecam najważniejsze punkty trasy: Stara i nowa Hawana – można ją zwiedzać szlakiem Hemingwaya, jeśli ktoś lubi tę wyblakłą gwiazdę amerykańskiej prozy, albo śladem południowych rytmów, chociaż słynny kabaret Tropicana można sobie darować, bywają lepsze rewie, a ten jeśli idzie o goliznę tancerek, zachowuje rewolucyjną czujność. Lepiej krążyć od knajpki do knajpki, słuchając zespołów, z których każdy mógłby wygrać u nas dowolny festiwal.

Na wschodzie, w prowincji Pinar del Rio, należy obowiązkowo zboczyć do doliny Vinales, tamtejsze urokliwe góry przypominają śpiące stado włochatych nosorożców, są groty i malownicze miasteczka. Później, wracając ku wschodowi, warto przystanąć w Zatoce Świń – to prawdziwy raj dla nurków mogących odkrywać zatopione łodzie, na których garstka emigrantów próbowała w roku 1961 wyzwolić Kubę. Zdradzeni przez szpiegów w Departamencie Stanu, pozbawieni lotniczego wsparcia (Kennedy się przestraszył) ulegli siłom Fidela, który obsadził plantację „Australia”, blokując jedyną drogę wiodącą w głąb wyspy. Obok, jeśli starczy czasu na całodniowy wypad, rozciąga się kompletnie bezludny półwysep Zapata, ostoja dzikiego ptactwa i aligatorów zwanych tu cocodrillo. Oczywiście bezpieczniej obejrzeć stada tych gadów na krokodylej farmie i przy okazji zwiedzić La Guama, imitację wioski indiańskiej na palach nad jeziorem Tesoro.

Dalej ku wschodowi szczerze polecam miasto Cienfuegos, pełne francuskiego uroku zawdzięczanego osadnikom z Nowego Orleanu, i zabytkowy Trynidad z wieczorną fiestą, na schodach koło katedry, ponad Plazza Mayor. Zaraz za Trynidadem, wśród pól trzciny cukrowej, kolejna osobliwość – przypominająca minaret wieża Manacos-Inaga, z której nadzorcy doglądali pracy na plantacjach. To dopiero był mobbing! W Santiago poza Starówką (Casa Velasques – najstarszy dom w Nowym Świecie!) każda wycieczka musi zwiedzić koszary Moncada słynne z nieudanego szturmu castrystów w 1953 roku. (Wśród „relikwii” koszula Fidela i buty Guevary). Wreszcie po drodze do Baracoa (słynne pejzażowo górskie serpentyny La Faroli) warto zboczyć do Las Malones na punkt widokowy, z którego można obserwować amerykańską bazę w Guantanamo, tyle że obecnie jest on nieczynny aż do odwołania.

[srodtytul]Nic, tylko rum [/srodtytul]

Przez całą trasę nie mogłem się pozbyć wrażenia, że oto odbywam podróż w czasie i widzę „mój PRL” lat 60. – kraj pustych, dziurawych dróg, sennych miasteczek i wiosek, sklepików, w których praktycznie nie ma co kupić oprócz rumu (octu nie zauważyłem!), i przystanków, na których tłumek bardziej czeka na okazję (a nuż nadjedzie ciężarówka, na którą wszyscy się wcisną) niż na jakiś rejsowy autobus.

Ten obrazek w rodzaju déjá vu mącą elementy z innej epoki realnego socjalizmu, z naszych lat 80. Pojawiły się zaczątki wolnej przedsiębiorczości – sprzedaż z polowych łóżek, często towar za towar, i Casa particulares – czyli prywatne pokoje do wynajęcia (podobno również na godziny) w każdym miasteczku. Widać też dość często bryczki podobne do tramwajów konnych. Jest sporo prywatnych taksówek (cadillaców, fordów, chryslerów ze wszystkich roczników lat 40. i 50.), z których dumne byłoby każde muzeum techniki. Mamy wrażenie, niczym na filmie katastroficznym, że czas dla tych aut zatrzymał się w sylwestrową noc z 1958 na 1959 rok – kiedy uciekł prezydent Batista, a brodaci rewolucjoniści wkroczyli do Hawany – i za cholerę nie może ruszyć naprzód. Przynajmniej oficjalnie, bo chyłkiem coś się zmienia. Na przykład co krok pojawiają się propozycje taniej i smacznej kolacji w domowej restauracji. Propozycjom towarzyszy pilne rozglądanie się na boki, czy nie pojawi się jakaś inspekcja robotniczo-chłopska. Widać też nastoletnie nimfetki u boku dzianych turystów – najlepszy towar eksportu wewnętrznego.

Socjalizm niezależnie od szerokości geograficznej wykazuje jedną cechę wspólną – nie radzi sobie z drobiazgami, potrafił wysyłać człowieka w komos, nie był w stanie zapewnić sznurka do snopowiązałek. Na Kubie od lat gigantyczny problem stanowią środki utrzymania czystości, a zwyczajne mydło to mroczny przedmiot pożądania. Znajomy reżyser opowiadał mi, jak w trakcie festiwalu filmowego odwiedziła go gwiazda miejscowego kina. Po wizycie, która nieco się przeciągnęła, ze zdumieniem zauważył, że dziewczyna ukradła z łazienki mydło... Dziś nadal wśród towarów do wymiany mydło zachowało wysoką pozycję. Celowo w liczącej ponad półtora tysiąca kilometrów wędrówce pominąłem szeroko reklamowane Varadero, kurort zorganizowany na zasadach naszego Peweksu, i niedostępny dla większości autochtonów. (Byłem raz – wystarczy!). Inna sprawa – cała Kuba jest dziś taką Baltoną albo Bieriozką, tyle że ich bony nazywane wymienialnym peso (co prawda tylko w jedną stronę) w porównaniu z peerelowskimi, nieefektownymi surogatami dolara wyglądają pięknie, niczym prawdziwe pieniądze. Jest nawet bilon. Czasami odnosiłem wrażenie, że są to jedyne pieniądze pozostające w obiegu. Oficjalnych peso, wartych ponoć 24 razy mniej, nie udało mi się zobaczyć. Nawet w najodleglejszej dziurze ceny podawane są jedynie w wymienialnych peso. Dostęp do nich wyznacza pozycję Kubańczyka. Oficjalna pensja nie wystarczyłaby na dobry obiad w dobrej restauracji. Nie ma więc obiecywanej przez rewolucjonistów równości, również pod względem rasowym. W hotelu np. im wyższe stanowisko, tym jaśniejszy kolor skóry. Szef recepcji zazwyczaj jest biały, zamiatacz plaży przeważnie czarny. Ale może to kwestia opalenizny od pracy na świeżym powietrzu.

Najtrudniej odpowiedzieć na pytanie, ku czemu ten kraj zmierza. Są liczne ślady po wizycie Jana Pawła II, rzeźby, płyty pamiątkowe, obrazy, plakaty, ale czy coś zmieniło się w ludziach? Jak trwoga to do wudu! Jednemu nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, żeby przez pół wieku żaden Kubańczyk praktykujący Santerie nie zajął się skutecznym nakłuwaniem laleczek braci Castro?... Zapewne dlatego, że początkowo rewolucję przyjęto ze sporymi nadziejami, a później... później obrót woskiem poddano ścisłej reglamentacji!

Osiem lat temu byłem świadkiem tajnych chrztów, po nocy, w kościele w Cardenas, teraz większa część kościołów jest ciągle zamknięta, a jeśli się otwierają, to na krótko, a dostęp do nich jest utrudniony. W Niedzielę Palmową katedra w Hawanie zapełniona była w połowie (z tego jedna czwarta turyści), w innych kościołach było tylko trochę lepiej. Najważniejsze sanktuarium regionu Karaibów – Santa Maria del Cobre, kilkanaście kilometrów od Santiago – na co dzień świeci pustkami (nie leży na zatwierdzonej trasie wycieczek), ale trwa. W gablotach z wotami zdumiewa ogromna ilość trofeów sportowych: są koszulki, piłki, rękawice bejsbolowe, złote medale, także olimpijskie. Zauważam też plakat: „Matko Boska, módl się za więźniów politycznych!”. I nie ma dopisku, że chodzi o miłujących pokój talibów z pobliskiego Guantanamo... Widocznie sportowcy, idole ludu i pieszczochy władzy, mają prawo się nie bać.

[srodtytul]Che, Raul, Fidel [/srodtytul]

Przy okazji jestem świadkiem małego cudu. Kierowca i przewodnik już zdążyli się skumplować, nabrali również zaufania do nas, zgadzają się na zmiany w podroży, na życzenie prowadzą tam, gdzie raczej nie powinni. Przewodnik poniechał nachalnej indoktrynacji. Przestał mówić o osiągnięciach, częściej na nasze pytania bezradnie wzdycha. Daje do zrozumienia, iż wie, że nie żyje na najlepszym z możliwych światów. Przed sanktuarium zatrzymują wóz, kupują świece i kwiaty. Potem zauważyłem, że modlą się w bocznej kaplicy. Najlepsze było na koniec. Kierowca zdjął Guevarę dyndającego przy lusterku na tle przedniej szyby i w jego miejsce powiesił kupiony różaniec...

Czyżby zaczęła się inflacja Che, patologicznego mordercy, który pozostaje do dziś idolem światowej lewicy?... W Hawanie, po drugiej stronie kanału prowadzącego na pełne morze, nie sposób nie zauważyć murów ogromnej La Fortalezza de San Carlos, gdzie ów subtelny intelektualista w bereciku osobiście torturował i mordował tych, których uznał za wrogów rewolucji. Dziś jego podobizny nadal są najpopularniejszą pamiątką, ale on sam traktowany jest bardziej jako świecki świątek niż wspomnienie realnego człowieka. W porównaniu z poprzednią bytnością, kiedy pieśni o nim śpiewano na każdym kroku, teraz jest ich jakby mniej. Wówczas zauważyłem też, że w ramach kubańskiej Trójcy Świętych był on obiektem kultu, Fidela po prostu się bano i nie wymieniano jego imienia jak Jahwe, natomiast Raul służył jako temat do kpin.

Teraz Raul podobno rządzi, ale Fidel ciągle publikuje sążniste artykuły wypełniające jedną ósmą pisemka „La Granma”, w którym daje odpór wrogom i poucza Baracka Obamę, co ma robić, by spełnić pokładane w nim nadzieje. Pod wieloma względami el Commendante kwalifikuje się do „Księgi rekordów Guinnessa”. Panuje już 50 lat, przeżył liczne zamachy, wygrał z supermocarstwem, miał ponoć ogromną liczbę kobiet – z legendarną Celią Sanchez, ikoną kubańskiej rewolucji, na czele. A jak zręcznie potrafił wybić się na jedynowładce – bohaterowie z lat walki i konkurenci do rządzenia poznikali bardzo szybko. Bohater ataku na koszary Moncada Abel Santamaria został stracony przez władzę (samemu Castro jakoś się upiekło: trafił na dwa lata do aresztu na Wyspie Młodości – niewykluczone, że ocalenie spowodował fakt, iż pierwsza żona Fidela była kuzynką Batisty), ulubieniec ludu Camilo Cienfuegos niecały rok po rewolucji tajemniczo zniknął, podobno zginął w katastrofie lotniczej, a Guevara – niespokojny duch – został wysłany robić rewolucje na kontynencie i zaciukano go w Boliwii.

Teraz Castro ledwie żyje, ale nadal dyryguje wszystkimi, a jego apostołowie – Chavez w Wenezueli i Morales w Boliwii – przemalowują Amerykę Łacińską na czerwono. Cuda, cuda! Trwałość komunizmu na Kubie wymyka się łatwym ocenom. Między upadkiem Związku Sowieckiego, który za ciężkie pieniądze utrzymywał swój niezatapialny lotniskowiec u granic USA, a podłączeniem naftowej kroplówki z Wenezueli było mnóstwo czasu, aby reżim rozsypał się lub zdemokratyzował, co zresztą na jedno by wyszło. I nic! I nie wynika to z jakiejś szczególnej opresyjności systemu. Parafrazując leninowską definicję – komunizm na Klubie to samba plus elektryfikacja. Państwo utrzymuje ludzkie potrzeby i aspiracje na odpowiednio niskim poziomie, który jest w stanie zaspokoić. (Również dzięki turystom i pomocy płynącej od rodzin, które wybrały wolność w USA). Jest ciepło, nie brakuje rumu, władza gwarantuje bezpłatną opiekę zdrowotną i oświatę, a że są trudności ze zrealizowaniem kartek...? Można przywyknąć. W społeczeństwie, w którym najczęstsza odpowiedzią jest maniana, nikogo nie dziwi, że lepsze jutro też rzucą pojutrze albo nie rzucą. Nawet marzyć szczególnie nie ma o czym. Rower jest ogólnodostępny, samochodu nie kupisz, a tym bardziej nie sprzedasz. Nie ma własności ziemi ani lokali. Liczy się więc tylko co tu i teraz – samba, rum i ewentualnie miłość.

Są oczywiście koszty tego stanu – ludzie wprawdzie ubrani są znośnie, mieszkania mają przeważnie czyste, ale wszystko to, co poza mieszkaniami, podwórka, ulice... państwowe, czyli niczyje. Brud, smród i ubóstwo. Skąd my to znamy? Parafrazując hasło sierpnia, z pełną odpowiedzialnością twierdzę: „Nie ma wolności bez własności”.

[srodtytul]Widmowy parlament [/srodtytul]

W dodatku komuniści umiejętnie grają na dumie narodowej Kubańczyków. Rewolucja, zanim jeszcze stała się socjalistyczna, miała znaczne poparcie społeczeństwa, które nie chciało być wyłącznie „burdelem Ameryki”. Mimo działalności Radia Marti i ogromnego podziemnego rynku wideo (dzięki nielegalnym filmom nasz przewodnik nauczył się angielskiego) funkcjonuje wiara w rolę Dawida opierającego się Goliatowi. Poza tym, jak to miałoby się zmienić – opozycja jest słaba, ludzie zastraszeni. Owszem, niedaleko, w Miami, znajduje się „kubański Piemont” – są kadry, pieniądze... Ale nikt nie kwapi się do powtórki do inwazji. Wszyscy czekają na dekompozycję władzy, bo jak wiadomo, zła władza wpada w tarapaty dopiero, kiedy próbuje stać się dobrą. Jednak bracia Castro doskonale o tym wiedzą, toteż nie próbują niczego ruszać.

Dlatego kolejne olśniewające wschody słońca nie przynoszą zmiany. Ludzie cieszą się, że nie jest gorzej. Nasz przewodnik ma rodzinę w Hiszpanii i marzy o wyjeździe. Kierowca swoich marzeń nie zdradza.

W samym środku Hawany wznosi się monumentalny Kapitol, identyczny jak w stolicach amerykańskich stanów. Świątynia demokracji jest jednak pusta, jeśli nie liczyć gigantycznej statui wolności w westybulu. Doskonale utrzymane wnętrza, wielka sala posiedzeń stanowią muzeum i są nieużywane od pół wieku. Jednak w uśmiechu przewodniczki, która otwiera nam wejście na mównicę i chętnie odpowiada na pytania, dostrzegam coś, co powoduje, że w istnieniu parlamentu widma czuje głęboki sens. Kiedyś z pewnością się przyda.

„Kuba, wyspa jak wulkan gorąca” – śpiewano za mej młodości. Tyle że od pół wieku jest to wulkan uśpiony, pomruki wydaje słabe, wstrząsy sejsmiczne dochodzą nieznaczne, a gdy pod ziemią powstaje zbyt wielkie ciśnienie gazów, miejscowy dyktator pozwala niezadowolonym ulatniać się przez cieśninę dzielącą wyspę do świata wyzysku, kryzysu i bezrobocia. Pojechałem na tę „perłę Karaibów” po raz drugi w ciągu tej dekady z dwóch powodów. Przede wszystkim pragnąłem zobaczyć, co zmieniło się tam w ciągu ostatnich ośmiu lat. (W międzyczasie była przecież i wizyta papieża, i zaniemógł Fidel...).

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą