Pod wulkanem

Obok tysięcy białych i czarnych ludzi dobrej woli bezskutecznie próbujących wydobyć Kongo z nędzy, żyją w nim tysiące Kurtzów, którzy niezależnie od koloru skóry skutecznie spychają kraj w przepaść

Aktualizacja: 13.06.2009 17:26 Publikacja: 13.06.2009 15:00

Obóz uchodźców w okolicach Gomy

Obóz uchodźców w okolicach Gomy

Foto: Rzeczpospolita, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

Goma albo czeka na wybuch Nyiragongo, albo właśnie stygnie po jego wybuchu. A wulkan pluje dymem w miasto, nawet gdy nie ma zamiaru wybuchnąć. Nie daje o sobie zapomnieć, bo widać go z każdego miejsca. Gdy wjeżdżam do Gomy, duża chmura dymu unosi się nad Nyiragongo. „Temperatura wokół góry (3470 m nad poziomem morza) podnosi się – czytam w serwisie BBC. – Krater wypluwa więcej pyłu wulkanicznego niż zwykle. Przedstawiciele ONZ, którzy z bliska śledzą ruchy miejscowej ludności, twierdzą jednak, że w regionie nie ma paniki”.

[srodtytul]Artykuł 15[/srodtytul]

Aby przeprawić się z Rwandy na drugą stronę, muszę poprosić o wizę. W roli przewoźnika występuje szef miejscowej służby granicznej, do którego zostałem skierowany, ponieważ nie wszystko w moich papierach się zgadza. Miły człowiek koło czterdziestki, na jego biurku zdjęcie uśmiechniętej żony i dzieci. Opowiada mi o trudnościach, jakie mają Kongijczycy z otrzymaniem wizy do Polski – a ty chciałbyś tak od razu wjechać. I jeszcze jako dziennikarz? Pokazuje mi kilka formularzy, które powinienem był wypełnić w Polsce, a nie wypełniłem, ale – jak mówi – musimy sobie wszyscy pomagać, bo przecież wszyscy jesteśmy ludźmi, prawda? Prawda, mówię i rozpoznaję w jego zachowaniu cechy wspólne wszystkim ludziom, którym dano władzę na moment i którym w każdej chwili ta władza może zostać zabrana. Są tacy sami bez względu na kolor skóry i miejsce zamieszkania. Wiedzą, że teraz jest ich czas i jeśli nie zdążą, to drugiej szansy mieć nie będą. Więc muszą zdążyć.

Mój urzędnik nie chce, żebym się go bał. Po co miałbym się bać? Lepiej, żebym go polubił. Lepiej, żebym zrozumiał, że on w swojej szczodrobliwości może wydać mi tę wizę, ale przecież wcale nie musi, choć pewnie mi wyda, bo przecież wszyscy jesteśmy ludźmi.

Za czasów legendarnego przywódcy Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu Wa Za Banga („Wszechpotężnego wojownika, który kroczy od podboju do podboju, zostawiając za sobą ogień) w Kongu, wówczas Zairze, popularność uzyskał tzw. artykuł 15. Jego filozofia – nigdy formalnie niespisana, ale obowiązująca w całym kraju, bo wygłoszona przecież ustami jego Samego na konferencji partyjnej w 1990 roku – głosiła, że w zasadzie nie ma nic złego w tym, żeby „trochę ukraść”.

W latach 90. artykuł 15 stanowił podstawę bytu biednych i bogatych, ludzi na stanowiskach i tych, którzy o stanowiskach tylko marzyli. Stanowił alibi dla ministra, który brał łapówkę za udzielenie kontraktu na wydobycie złota albo sprzedawał nielegalnie broń, dla taksówkarza, który oszukiwał pasażera. W państwie, w którym jedynym pewnym źródłem utrzymania była i jest praca w jakiejś zagranicznej organizacji pozarządowej, a zwykły człowiek – zwłaszcza na przeludnionym wschodzie kraju – nie ma najmniejszych szans na stałe zatrudnienie, „trochę” oznacza wszystko, co możliwe. Jeśli mam okazję, kradnę, bo od tego, czy ukradnę, zależy życie moje i mojej rodziny.

Ten darwinowski ekosystem wzajemnego okradania istnieje w Kongu do dziś i właśnie w jego strefę wszedłem. Okradanie białych cieszy się szczególną popularnością, bo jest ono moralnie obojętne, a nawet – wziąwszy pod uwagę zasady relatywności ludzkich dochodów – wskazane jako uprawniona forma redystrybucji bogactwa. W końcu jeśli jakiegoś białego stać na podróż do Demokratycznej Republiki Konga, to musi zarabiać co najmniej 100 razy więcej niż przeciętny Kongijczyk. Czym zatem jest dla niego te kilka, kilkadziesiąt czy kilkaset dolarów, które mu zabiorę?

Szef oddaje paszport podwładnemu, który wbija mi pieczęć. Zostajemy na moment w pokoju i w cztery oczy dyskutujemy na temat wysokości „opłaty afrykańskiej”, jak ją nazywa – niesłusznie zresztą: działanie artykułu 15 w tak drastycznej formie nie wykracza poza granicę Konga. Kilkadziesiąt metrów dalej, po stronie rwandyjskiej, urzędnicy imigracyjni nie biorą łapówek, a propozycje ich wręczenia mogłyby się skończyć niemiłym pobytem w więzieniu. Ostatecznie wywijam się skromną sumą 100 dolarów i przekraczam granicę Demokratycznej Republiki Konga – witamy w Gomie, mówi na pożegnanie, proponując podwiezienie do centrum miasta. Nie, dziękuję, nie skorzystam.

Kilkanaście lat temu Goma była ulubionym punktem zachodnich turystów, bazą wypadową na trekking po Parku Narodowym Wirunga w poszukiwaniu goryli górskich. Dziś znaleźć tu można emocje innego rodzaju. Dziś biały Europejczyk, przyjeżdżając do Gomy, ma szansę przeżyć ten odkrywczy moment, w którym nagle rozumie to, co dla dwóch trzecich ludzkości zawsze było jasne – że są na świecie miejsca, gdzie wszystkie mechanizmy obrony, które my, biali żyjący w dostatku ludzie, budujemy przez całe życie, a potem przyjmujemy za oczywiste, okazują się zawodne.

Paszport z orłem w koronie albo gwiazdami Unii Europejskiej, świadomość własnych praw, pełne konto i karta kredytowa, numer ubezpieczenia, PESEL, REGON, zestaw pinów i co tam jeszcze – to wszystko, czego w domu nie zauważasz, ale co daje ci poczucie przynależności do jakiejś strefy bezpieczeństwa i przekonanie, że nawet jeśli coś złego się wydarzy, to przecież wiem, jak reagować – to wszystko tutaj nie działa, a całe twoje życie zależy od zbiegów okoliczności i kaprysu kompletnie obcych ludzi. Goma jest jak woda chrzcielna, w której zanurzywszy się, przechodzisz na drugą stronę życia. Od tej pory, dopóki stąd nie wyjedziesz, nie pozbędziesz się delikatnego tętna strachu i przekonania o nieskończonej liczbie możliwych rozwiązań.

[srodtytul]A dokąd mają się wynieść[/srodtytul]

Ostatni raz Nyiragongo wybuchł w 2002 roku. Lawa rozlała się w góry, ale największe spustoszenie wywołała erupcja kilkanaście kilometrów bliżej miasta – lawa podeszła pod ziemią i wystrzeliła niedaleko lotniska. 45 osób zginęło, 300 tysięcy ludzi ewakuowano, prawie 20 procent Gomy zostało zalane. Przejeżdżam przez teren, który przypomina zaschnięte jezioro lawy. Dwumetrowa fala pochłonęła budynki, wybuchały stacje benzynowe i elektrownie, na koniec lawa wpływała do jeziora Kiwu, powodując eksplozje pary wodnej.

Pytam mojego przewodnika, dlaczego ludzie nie wyniosą się z tego miejsca, przecież Nyiragongo jest najbardziej aktywnym wulkanem Afryki i jednym z najbardziej aktywnych na świecie. Jest niemal pewne, że wcześniej czy później znów zaleje miasto. – A gdzie mają się wynieść? – odpowiada pytaniem Emanuel. Pracuje jako dozorca na jednej z lokalnych budów. – Tylko tutaj mają szansę na przeżycie, znalezienie jakiejś pracy albo pomocy ze strony organizacji międzynarodowych. Tylko tutaj, w Gomie, mogą liczyć na względne bezpieczeństwo.

Emanuel należy do zdecydowanej mniejszości miejscowych urodzonych i wychowanych w Gomie. W ostatnich latach to miasto stało się bowiem magnesem dla wszystkich – znajdują się tu siedziby setek międzynarodowych organizacji pomocy, baza wojsk misji ONZ MONUC, w której stacjonuje tysiąc żołnierzy, wokół miasta w czterech oficjalnych obozach uchodźców przebywa ponad 80 tysięcy ludzi. Kolejne 100 tysięcy mieszka na ulicach Gomy albo w chatkach zbudowanych naprędce z kawałków lawy i piasku wulkanicznego. Goma jest w istocie jednym wielkim placem budowy, tak jakby ludzie nie przyjmowali do wiadomości, że pewnego dnia, podobnie jak wielokrotnie w historii, wulkan może ich pogrzebać razem ze wszystkim, czego dorobili się w ciągu życia.

Uchodźcy pochodzą z okolicznych wsi, zwłaszcza z rejonu Rutshuru i Masisi; uciekają przed przemocą ze strony wojska i grup rebeliantów walczących ze sobą w tym rejonie od kilkunastu lat. Goma daje im szansę przeżycia, choć niektórzy nie wytrzymują presji. Następnego dnia po przyjeździe w towarzystwie Emanuela spotykam jego znajomego. Ze skromną walizką w ręku idzie w stronę przystanku autobusowego. Pytam, gdzie jedzie. Emanuel chwilę z nim rozmawia, starszy wiekiem człowiek jest wyraźnie załamany. – Wraca do domu, na wieś – powtarza Emanuel. – Mówi, że woli zginąć od kuli niż z głodu. Był tu przez kilka tygodni, nikogo nie zna, nie ma pracy, nie chce tu zostać.

[srodtytul]Cztery miliony ofiar[/srodtytul]

Obóz Bulengo mieści się na południowych obrzeżach miasta, z małego wzgórza, gdzie umieszczono latryny, widać jezioro Kiwu. Jeśli ktoś umiałby wymazać z krajobrazu setki zbudowanych z metalowych żerdzi i liści bananowych namiotów pokrytych plandekami z logo UNHCR, jeśli nie chciałby dostrzec skrajnej nędzy panującej w obozie i nieudolnych prób zachowania ludzkiej godności podejmowanych przez jego mieszkańców, to pewnie poczułby, że znalazł się w jednym z najpiękniejszych zakątków ziemi. Jezioro Kiwu jest krystalicznie czyste, okoliczne góry porośnięte wspaniałym gęstym lasem, a ziemia podchodząca pod same stożki wulkanów należy do najbardziej żyznych w Afryce. Plony zbiera się tu trzy, a nawet cztery razy w roku. Gdyby nie wojna, nikt w prowincji Kiwu nie znałby głodu czy nawet niedostatku.

W Bulengo spotykam Hiszpana Nicolasa Dorronsoro, dziennikarza i pracownika Jezuickiej Służby dla Uchodźców (JRS), który zajmuje się szkoleniem zawodowym młodych ludzi w obozie. – Wyobraź sobie, że żyjesz w spokoju w swojej wsi, uprawiasz pole, wychowujesz dzieci, jak potrafisz – tłumaczy Nicolas. – Któregoś dnia przychodzą jacyś ludzie w mundurach, zabijają mieszkańców, gwałcą kobiety, zabierają wszystko, co masz. Tym, którzy przeżyją, nie pozostaje nic innego jak ucieczka do miasta. Nie wiedzą, jak długo będą tu przebywać, nie mają pojęcia, kiedy wrócą do swoich domów. To jest doświadczenie tych tysięcy ludzi mieszkających w obozach w okolicach Gomy i uchodźców w mieście.

To jest doświadczenie mieszkańców wschodu Konga od 15 lat, kiedy to kraj, który wówczas nazywał się Zair, miał stać się terenem najkrwawszego i najbardziej skomplikowanego konfliktu w historii współczesnej Afryki. W jego wyniku zginęło co najmniej 4 miliony ludzi, w konflikt, który wkrótce zaczęto określać mianem afrykańskiej wojny światowej, włączyło się kilka krajów ościennych, oznaczał on koniec ery Mobutu Sese Seko i Zairu w formie znanej od lat 60.

Wszystko zaczęło się 6 kwietnia 1994 roku w Kigali w Rwandzie, gdzie nieznani do dziś sprawcy strącili samolot z prezydentami Rwandy i Burundi na pokładzie. Śmierć prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany dała początek rzeziom etnicznym dokonywanym przez Hutu na Tutsi. Przez trzy miesiące, od kwietnia do lipca 1994 roku, w najszybciej przeprowadzonym akcie ludobójstwa w historii XX wieku zmasakrowanych zostało około 800 tysięcy ludzi. Hutu kierowani przez bojówki zwane interahwame („stojący ramię w ramię”) wyżynali swoich sąsiadów Tutsi, a od północy z Ugandy trwała ofensywa Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego – armii Tutsi, która szła na odsiecz rodakom. W lipcu wojska RFP zajęły Kigali, a miliony Hutusów, w tym zarówno sprawcy niedawnego ludobójstwa, jak i niebiorący w nim udziału, uciekły do sąsiednich krajów w obawie przed odwetem ofiar. Ponad jedna czwarta ludności Rwandy – 2 miliony ludzi – przekroczyła granice Tanzanii, Burundi, Ugandy i Zairu. Połowa uchodźców wylądowała na wschodzie Zairu nad brzegami jeziora Kiwu.

Skutki takiego exodusu łatwo było przewidzieć. Epidemie cholery i innych chorób dziesiątkowały uchodźców – na życzliwość i pomoc Zachodu nie musieli długo czekać. W ciągu kilku miesięcy 1994 roku w regionie Kiwu rozpoczęła się jedna z największych operacji humanitarnych w historii ludzkości. Brało w niej udział ponad 200 organizacji pomocy, tysiące ochotników z całego bogatego świata, setki lekarzy, pielęgniarek ratowały życie ludzi, którzy z zewnątrz wyglądali jak Bogu ducha winne ofiary wojny.

[srodtytul]Pod zarządem bandytów[/srodtytul]

Operacja przyniosła sukces, epidemie opanowano, zorganizowano miejsca do zamieszkania, a gdy osiadł kurz, obozy wokół Gomy, Bukavu i Uviry ukazały swoje prawdziwe oblicze. Rządzili w nich niedawni zbrodniarze – szefowie interahamwe i oficerowie byłej armii rwandyjskiej. To oni decydowali, kto w obozie dostawał jedzenie, a kto nie, kto zarabiał, a kto nie miał na to szans – to oni kontrolowali cały system życia obozowego.

Sytuacja w obozach uchodźców rwandyjskich na wschodzie Zairu była wręcz podręcznikowym przykładem tego, do jak katastrofalnych skutków może prowadzić udzielana w dobrej wierze pomoc międzynarodowa. Obozy kierowane przez ludzi ściganych listami gończymi przekształciły się w kilkusettysięczne miasta ze sprawnie funkcjonującą gospodarką: w obozowej rzeźni produkowano mięso z krów kradzionych okolicznym wieśniakom, dla urozmaicenia diety uchodźcy plądrowali pobliskie rejony Parku Narodowego Wirunga, wybijając małpy i hipopotamy z Jeziora Edwarda.

Karczowanie lasów i produkcja węgla drzewnego przybrały takie rozmiary, że siostrzane wobec organizacji humanitarnych zachodnie organizacje ekologiczne podniosły alarm, wskazując na zdjęcia satelitarne, które ujawniały rozmiary bezprawnej wycinki. Według danych UNHCR z 1995 roku w rwandyjskich obozach uchodźców we wschodnim Zairze działało 82 tysiące przedsiębiorstw, w tym bary, restauracje, salony fryzjerskie, sklepy spożywcze, apteki, kina, zakłady fotograficzne. Jedzenia było tak dużo i było ono tak tanie, że Zairczycy z Gomy robili w obozach zakupy, co było skądinąd bardzo proste, bo transport zapewniały im sprawnie funkcjonujące firmy przewozowe posługujące się zresztą autobusami, które kilka lat wcześniej ówczesny rząd Rwandy otrzymał w darze od Japonii, a uchodźcy zabrali je ze sobą, uciekając z kraju.

Mieszkańcy obozów mieli zapewnioną stałą pomoc medyczną, dzieci otrzymywały szczepienia, kobiety rodziły w znośnych warunkach. A płacili za to wszystko podatnicy z bogatych krajów północy przeświadczeni, że swoimi datkami przyczyniają się do uregulowania konfliktu politycznego i ulżenia doli ludzi w jednym z najbardziej zapalnych miejsc na ziemi. Według danych UNHCR w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy 1994 roku organizacje pomocy przeznaczyły 336 mln dolarów – więcej niż wynosił wówczas cały budżet Zairu – na utrzymanie obozów kierowanych przez sprawców jednego z najokrutniejszych ludobójstw w historii ludzkości.

To dzięki tym pieniądzom we wschodnim Zairze wykształcił się system zależności, w którym dobrze się miały wszystkie strony: miejscowi kacykowie, dla których łaska Mobutu przestała być jedynym źródłem utrzymania, bo mogli robić interesy z władzami obozowymi, liderzy obozów, którzy zaczęli rozszerzać swoje wpływy na zewnątrz, zwłaszcza na zdemoralizowanych oficerów zairskiej armii, oraz tysiące pracowników organizacji pomocy, których budżety pęczniały wobec ciągle rosnących i niezaspokojonych potrzeb uchodźców.

Byli żołnierze armii rwandyjskiej i liderzy interahamwe nie poprzestawali na obozowym biznesie. Uzbrojeni przez Mobutu i wspomagani przez jego żołnierzy od 1995 r. dokonywali ataków na miejscowyc Tutsi z okolic Masisi, a później innych rejonów prowincji. Dochodziło też do wypadów na teren samej Rwandy. Nowe władze rwandyjskie zdominowane teraz przez Tutsi nie zamierzały przyglądać się bezczynnie szykowanej przez Hutu ofensywie i kolejnym rzeziom swoich rodaków – tym razem w Zairze – dlatego regularnie wspomagały siły rebeliantów w tym kraju.

W październiku 1996 roku cztery partyzanckie grupy Tutsi w Zairze połączyły się, tworząc organizację o nazwie Zjednoczone Siły Wyzwolenia Kongo Zairu (AFDL). W niespełna dwa miesiące AFDL pod wodzą przeciwnika Mobutu generała Laurenta Kabili dokonała tego, czego ONZ i Zair nie były w stanie zrobić przez dwa i pół roku. Obozy przestały istnieć, setki tysięcy Hutu wróciły do Rwandy, inni uciekli w głąb Zairu. Ich dowódcy i liderzy interahamwe utworzyli oddziały, które miały wspomagać armię Zairu w walce z AFDL. Jednak armia Mobutu masowo uciekała przed wojskami AFDL, a jedyny opór, jaki napotykali ludzie Kabili, pochodził ze strony oddziałów rwandyjskich Hutu z interahamwe.

W kilka miesięcy po rozpoczęciu ofensywy AFDL Zair przestał istnieć jako niezależne państwo. Najbardziej cierpieli na tym niewinni ludzie: życie traciły setki tysięcy, zarówno Kongijczycy, jak i uchodźcy Hutu uciekający przed AFDL i żołnierzami nowego rządu Rwandy, który wprowadził swoje wojska na teren Zairu.

[srodtytul]Druga odsłona wojny[/srodtytul]

Dotarcie wojsk Kabili do Kinszasy, ostateczne obalenie Mobutu w 1997 roku i ustanowienie nowego państwa o nazwie Demokratyczna Republika Konga niewiele w tym kraju zmieniło. Nowe władze były równie skorumpowane co poprzednie, ale nie to było najgorsze. Kabila odwrócił się od swoich dotychczasowych mocodawców i zaczął wspierać swoich byłych wrogów Hutu. Rwanda i Uganda otwarcie walczyły z rządem, z czasem do konfliktu włączały się kolejne państwa mające polityczny i gospodarczy interes w destabilizacji Konga i drenowaniu kraju z jego bogactw: Angola, Zimbabwe, Erytrea, Namibia, Tanzania, Zambia, Czad, a nawet Gabon.

Ta druga odsłona wojny w Kongu miała się okazać jeszcze bardziej tragiczna niż pierwsza. To właśnie na przełomie wieków w Kongu zginęły miliony ludzi, głównie ludność cywilna. Masakry kobiet i dzieci były na porządku dziennym. Armie rwandyjska i ugandyjska dokonywały rzezi ludności cywilnej i plądrowały Kongo na potęgę, a Stany Zjednoczone dawały na to przyzwolenie. Według danych z 2002 roku Rwanda była trzecim na świecie eksporterem diamentów – nie posiadając praktycznie tego surowca, cały jego eksport pochodził z grabieży w Kongu.

W 2003 roku ogłoszono porozumienie pokojowe i koniec wojny, co przypieczętowały wybory zorganizowane trzy lata później pod egidą ONZ. Wybory przebiegły w zaskakująco pokojowy sposób i od 2006 roku, nie licząc kilku niepokojów społecznych, większa część kraju jest wolna od masowych aktów przemocy. Prezydent Joseph Kabila, syn zamordowanego w 2001 roku Laurenta Kabili, rządzi krajem podobnie jak jego ojciec i ich poprzednik Mobutu Sese Seko praktycznie bez opozycji (jej nominalny lider, były wojenny przeciwnik Kabili Jean Pierre Bemba, przebywa za granicą) i nie licząc się z potrzebami ludzi.

[srodtytul]Po co jest tu ONZ[/srodtytul]

Na wschodzie Konga, zwłaszcza w prowincji Kiwu, walki trwają dalej, a ich najbardziej widocznym skutkiem są właśnie obozy pod Gomą, które odwiedziłem w towarzystwie Nicolasa Dorronsoro. Nie ma już w nich ludobójców z 1994 roku, są miejscowi chłopi wypędzeni z własnych domów przez żołnierzy obcych armii i zdemoralizowanych wojskowych armii kongijskiej. Infrastruktura tych obozów w niczym nie przypomina tętniących życiem i handlem miast obozowych z połowy lat 90.

Pytam, czy organizacje pomocy są w stanie poprawić sytuację tych ludzi. – Organizacje humanitarne robią, co mogą, ale warunki, jakie są, każdy widzi. – mówi Nicolas. – Jedynym sposobem polepszenia doli tych ludzi jest zakończenie wojny. Powinno być tu więcej żołnierzy ONZ, więcej sił rozjemczych, które wymuszą pokój, inaczej ci ludzie nie mają szans na przeżycie.

Jest tylko jeden problem. MONUC, czyli działająca od 2001 roku misja ONZ w Kongu, jest najbardziej liczną (17 tysięcy żołnierzy) i najdroższą (budżet roczny ponad 1 miliard 100 milionów dolarów) misją ONZ na świecie. Jednak w górach w dalszym ciągu kryją się grupy rebeliantów, patrole żołnierzy – zwłaszcza hinduskich i urugwajskich – na ulicach Gomy właściwie nie wiadomo czemu służą. Oddziały armii kongijskiej, nieopłacane i zdemoralizowane, dopuszczają się podobnych aktów gwałtu i przemocy co zwalczane przez ONZ grupy rebeliantów. Wizerunku ONZ także nie poprawiają okresowe doniesienia na temat korupcji żołnierzy, grabieży, a nawet przypadków gwałtów dokonywanych na ludności cywilnej.

Pytanie stawiane dziś przez wielu ludzi obserwujących sytuację w Kongu brzmi: czy ONZ jest częścią rozwiązania, czy może stanowi taki sam problem jak armia kongijska, którą wspiera? – Te wojska powinny być rozmieszczone w miejscach, gdzie rebelianci terroryzują ludność – mówi Nicolas – a tak oczywiście nie jest. Trzeba też przestać udawać, że współpraca z armia kongijską ma jakikolwiek sens. To nie jest armia, tylko zorganizowana grupa bandytów. To samo zresztą dotyczy policji tego kraju. To są ludzie, którzy zamiast zapewniać miejscowym bezpieczeństwo, sieją wśród nich popłoch. Zamiast z nimi współpracować, ONZ powinna doprowadzić do rozwiązania sił bezpieczeństwa i powołania nowych. Trzeba znowu zacząć od zera.

– Nie zaczynamy od zera – mówi mi rzecznik MONUC Amadou Ba. – W tej chwili trwają negocjacje pokojowe praktycznie ze wszystkimi stronami konfliktu. Rozmawiamy z przedstawicielami frakcji, które zdecydowały się na wejście do nowych sił armii kongijskiej. Z drugiej strony ciągle aktywny jest Demokratyczny Front Wyzwolenia Rwandy – FDLR, czyli resztki sił Hutu z 1994 roku. Są odpowiedzialni za nieszczęsny los tych tysięcy ludzi, których można znaleźć w obozach koło Gomy.

Pytam, dlaczego ONZ współpracuje z armią kongijską oskarżaną o akty przemocy wobec ludności cywilnej. – Czy w takim razie mamy nic nie robić? Jaka wtedy byłaby opinia o ONZ? – pyta retorycznie Amadou Ba, a ja zastanawiam się, czy rzeczywiście bez ONZ sytuacja we wschodnim Kongu mogłaby wyglądać gorzej. Kogo chronią te siły, skoro na pewno nie miejscową ludność?

– Tak może myśleć tylko ktoś, kto ma krótką pamięć – mówi rzecznik MONUC. – Wojska ONZ weszły na teren Konga w 2001 roku, kiedy ten kraj jako byt państwowy praktycznie nie istniał. Dziś mamy rząd, prezydenta, parlament. Niech pan się zastanowi, ile czasu Europie w XX wieku zabrało wychodzenie z logiki wojny. Jak długo trwało tworzenie Unii Europejskiej, ile pokoleń musiało zginąć, żeby dziś ludzie na kontynencie mogli żyć w pokoju. Trzeba o tym pamiętać. Społeczeństwo buduje się etapami i trzeba dać czas temu państwu, które jeszcze dwa, trzy lata temu praktycznie nie istniało.

[srodtytul]Wszystko, co da się wywieźć[/srodtytul]

Ludzie z prowincji Kiwu czasu nie mają. Goma, tak jak przez całe lata 90. i początek XXI wieku, jest dziś największym punktem wywozowym bogactw naturalnych z kraju. Nisko nad miastem co chwila przelatują samoloty transportowe – lotnisko w Gomie jest jednym z najgęściej obleganych w Afryce.

– Skąd one przylatują, dokąd lecą? – pytam Nicolasa Dorronsoro. Wcześniej, jadąc przez Gomę, oglądałem wybudowane przy zapyziałych drogach wspaniałe pałace. Nad jeziorem Kiwu roi się od rezydencji, których nie powstydziłyby się wybrzeża Jeziora Lemańskiego w Genewie. Pytam, do kogo to wszystko należy. – Bogactwo tego regionu jest jego przekleństwem – mówi. – Mamy surowce, które wylewają się z ziemi, a obok państwo, które praktycznie nie funkcjonuje i nie jest w stanie zarządzać tym bogactwem. Więc jest ono rozkradane. Kradną wszyscy: kradnie umierający z głodu chłop, który za dolara dziennie będzie na kolanach rył w ziemi w poszukiwaniu kobaltu, kradną średni macherzy, obywatele Konga i Rwandy, którzy zatrudniają takich chłopów, a potem sprzedają towar w sklepach w Gomie. Kradną rebelianci, którzy ukrywają się w górach i kontrolują kopalnie. A na szczycie tej piramidy są wielkie firmy zachodnie, które przez pośredników dogadują się z tymi skorumpowanymi władzami i wywożą stąd wszystko, co tylko da się wywieźć. Chcą z niego czerpać Amerykanie i Francuzi. Brytyjczycy i Chińczycy. Tylko nikt nie zastanawia się, jak poprawić los tych tysięcy ludzi, którzy żyją w slumsach zbudowanych na tym bogactwie i w nich umierają.

W towarzystwie znajomego księdza rwandyjskiego przejeżdżam obok miejscowego więzienia. Dookoła kobiety rozłożyły swoje stragany. – Tam dalej jest osiedle dla wojskowych – mówi ksiądz Francis. – A te kobiety sprzedają tutaj rzeczy, które pokradli ludziom ich mężowie. – Ksiądz Francis opowiada mi historię żołnierza armii kongijskiej, który niedawno go odwiedził. – Przychodzi do mnie na zakrystię i mówi, że nie ma za co żyć i czy w związku z tym nie mógłbym dać mu 30 dolarów. Dałem, bo wydaje mi się, że trzeba wspierać ten sposób myślenia. Inni przychodzą z karabinami, zabierają pieniądze i człowiek Bogu dziękuje, jeśli nikogo nie zabiją. Ten był na tyle przyzwoity, że poprosił.

Pytam, co będzie, jak przyjdzie następnym razem. Bo przecież przyjdzie, prawda? – Nie wiem, co będzie – odpowiada. – Wiem, że dopóki tacy ludzie jak ten pułkownik nie mają zapewnionego normalnego życia, nie będzie tu bezpieczeństwa i spokoju dla zwykłych ludzi.

[srodtytul]Tysiące Kurtzów[/srodtytul]

Przy okazji wizyty w Gomie wracam do „Jądra ciemności” Conrada, słyszę słowa szeptane przez umierającego Kurtza: „groza, groza”. I zastanawiam się jeszcze raz, o co chodziło Conradowi, gdy pisał historię o szaleńcu, który pojechał do dżungli nieść czarnym wartości europejskiego humanizmu, a skończył jako kanibal wzywający, by „eksterminować dzikusów”. Czy jądro ciemności, o którym pisał Conrad, to wnętrze Afryki z jej potencjałem zła, przemocy, duchowej i materialnej nędzy, w której żyją jej mieszkańcy, czy też pisarzowi chodziło o co innego?

Stereotyp jest prosty: myślę „Afryka” – widzę Hutu zabijających swoje żony z plemienia Tutsi, Bokassę zjadającego ciała swoich ofiar, znarkotyzowanych dziesięcioletnich chłopców z karabinami w ręku mordujących po wsiach Sierra Leone swoich rówieśników, ponad wszelką skalę rozdmuchane ego Mobutu Sese Seko i Idi Amina. Ale przecież Conrad nie mógł o nich pisać, bo ich jeszcze wtedy nie było. Czym zatem było Conradowskie jądro ciemności, czym był koszmar Kurtza?

Pobyt Conrada w Wolnym Państwie Kongo, czyli posiadłości należącej bezpośrednio do ówczesnego króla Belgii Leopolda II, był największą traumą w życiu pisarza, doświadczeniem, które fizycznie o mało go nie zabiło i na wiele lat pogrążyło w dogłębnej depresji. Wizja ludzkości Conrada została skażona na zawsze tym, co zobaczył w Kongu. Jednak to nie „dzicy” budzili tak ponure uczucia w duszy pisarza. Conrad nie mógł znieść widoku stworzonego w imię postępu i ideałów humanizmu systemu, w którym okrucieństwo zostało podniesione przez jego białych właścicieli do rangi wartości naczelnej. Jądro ciemności to nie opis wnętrza Afryki, ale Kurtza, a końcowa „groza” to jego autorski opis stanu własnej duszy wygłoszony w chwili trzeźwości umysłu tuż przed śmiercią.

Conrad opublikował „Jądro ciemności” w 1902 roku, gdy zbrodnie popełniane przez ludzi Leopolda II w Kongu zaczęły wychodzić na światło dzienne. Ponad 100 lat później, obok tysięcy białych i czarnych ludzi dobrej woli bezskutecznie próbujących wydobyć Kongo z nędzy, żyją w nim tysiące Kurtzów, którzy niezależnie od koloru skóry skutecznie spychają kraj w przepaść. Jak rzadko które państwo w Afryce, Kongo ciągle pasuje nam do obrazu Conradowskiej „grozy”. To nie kraj jednak ani miliony zwykłych jego mieszkańców czynią z niego piekło. Oni są ofiarami, a sprawcy pozostają ci sami co za czasów Kurtza: ludzie, dla których chciwość i pogarda dla drugiego są drogowskazem duszy.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą