Ta druga odsłona wojny w Kongu miała się okazać jeszcze bardziej tragiczna niż pierwsza. To właśnie na przełomie wieków w Kongu zginęły miliony ludzi, głównie ludność cywilna. Masakry kobiet i dzieci były na porządku dziennym. Armie rwandyjska i ugandyjska dokonywały rzezi ludności cywilnej i plądrowały Kongo na potęgę, a Stany Zjednoczone dawały na to przyzwolenie. Według danych z 2002 roku Rwanda była trzecim na świecie eksporterem diamentów – nie posiadając praktycznie tego surowca, cały jego eksport pochodził z grabieży w Kongu.
W 2003 roku ogłoszono porozumienie pokojowe i koniec wojny, co przypieczętowały wybory zorganizowane trzy lata później pod egidą ONZ. Wybory przebiegły w zaskakująco pokojowy sposób i od 2006 roku, nie licząc kilku niepokojów społecznych, większa część kraju jest wolna od masowych aktów przemocy. Prezydent Joseph Kabila, syn zamordowanego w 2001 roku Laurenta Kabili, rządzi krajem podobnie jak jego ojciec i ich poprzednik Mobutu Sese Seko praktycznie bez opozycji (jej nominalny lider, były wojenny przeciwnik Kabili Jean Pierre Bemba, przebywa za granicą) i nie licząc się z potrzebami ludzi.
[srodtytul]Po co jest tu ONZ[/srodtytul]
Na wschodzie Konga, zwłaszcza w prowincji Kiwu, walki trwają dalej, a ich najbardziej widocznym skutkiem są właśnie obozy pod Gomą, które odwiedziłem w towarzystwie Nicolasa Dorronsoro. Nie ma już w nich ludobójców z 1994 roku, są miejscowi chłopi wypędzeni z własnych domów przez żołnierzy obcych armii i zdemoralizowanych wojskowych armii kongijskiej. Infrastruktura tych obozów w niczym nie przypomina tętniących życiem i handlem miast obozowych z połowy lat 90.
Pytam, czy organizacje pomocy są w stanie poprawić sytuację tych ludzi. – Organizacje humanitarne robią, co mogą, ale warunki, jakie są, każdy widzi. – mówi Nicolas. – Jedynym sposobem polepszenia doli tych ludzi jest zakończenie wojny. Powinno być tu więcej żołnierzy ONZ, więcej sił rozjemczych, które wymuszą pokój, inaczej ci ludzie nie mają szans na przeżycie.
Jest tylko jeden problem. MONUC, czyli działająca od 2001 roku misja ONZ w Kongu, jest najbardziej liczną (17 tysięcy żołnierzy) i najdroższą (budżet roczny ponad 1 miliard 100 milionów dolarów) misją ONZ na świecie. Jednak w górach w dalszym ciągu kryją się grupy rebeliantów, patrole żołnierzy – zwłaszcza hinduskich i urugwajskich – na ulicach Gomy właściwie nie wiadomo czemu służą. Oddziały armii kongijskiej, nieopłacane i zdemoralizowane, dopuszczają się podobnych aktów gwałtu i przemocy co zwalczane przez ONZ grupy rebeliantów. Wizerunku ONZ także nie poprawiają okresowe doniesienia na temat korupcji żołnierzy, grabieży, a nawet przypadków gwałtów dokonywanych na ludności cywilnej.
Pytanie stawiane dziś przez wielu ludzi obserwujących sytuację w Kongu brzmi: czy ONZ jest częścią rozwiązania, czy może stanowi taki sam problem jak armia kongijska, którą wspiera? – Te wojska powinny być rozmieszczone w miejscach, gdzie rebelianci terroryzują ludność – mówi Nicolas – a tak oczywiście nie jest. Trzeba też przestać udawać, że współpraca z armia kongijską ma jakikolwiek sens. To nie jest armia, tylko zorganizowana grupa bandytów. To samo zresztą dotyczy policji tego kraju. To są ludzie, którzy zamiast zapewniać miejscowym bezpieczeństwo, sieją wśród nich popłoch. Zamiast z nimi współpracować, ONZ powinna doprowadzić do rozwiązania sił bezpieczeństwa i powołania nowych. Trzeba znowu zacząć od zera.
– Nie zaczynamy od zera – mówi mi rzecznik MONUC Amadou Ba. – W tej chwili trwają negocjacje pokojowe praktycznie ze wszystkimi stronami konfliktu. Rozmawiamy z przedstawicielami frakcji, które zdecydowały się na wejście do nowych sił armii kongijskiej. Z drugiej strony ciągle aktywny jest Demokratyczny Front Wyzwolenia Rwandy – FDLR, czyli resztki sił Hutu z 1994 roku. Są odpowiedzialni za nieszczęsny los tych tysięcy ludzi, których można znaleźć w obozach koło Gomy.
Pytam, dlaczego ONZ współpracuje z armią kongijską oskarżaną o akty przemocy wobec ludności cywilnej. – Czy w takim razie mamy nic nie robić? Jaka wtedy byłaby opinia o ONZ? – pyta retorycznie Amadou Ba, a ja zastanawiam się, czy rzeczywiście bez ONZ sytuacja we wschodnim Kongu mogłaby wyglądać gorzej. Kogo chronią te siły, skoro na pewno nie miejscową ludność?
– Tak może myśleć tylko ktoś, kto ma krótką pamięć – mówi rzecznik MONUC. – Wojska ONZ weszły na teren Konga w 2001 roku, kiedy ten kraj jako byt państwowy praktycznie nie istniał. Dziś mamy rząd, prezydenta, parlament. Niech pan się zastanowi, ile czasu Europie w XX wieku zabrało wychodzenie z logiki wojny. Jak długo trwało tworzenie Unii Europejskiej, ile pokoleń musiało zginąć, żeby dziś ludzie na kontynencie mogli żyć w pokoju. Trzeba o tym pamiętać. Społeczeństwo buduje się etapami i trzeba dać czas temu państwu, które jeszcze dwa, trzy lata temu praktycznie nie istniało.
[srodtytul]Wszystko, co da się wywieźć[/srodtytul]
Ludzie z prowincji Kiwu czasu nie mają. Goma, tak jak przez całe lata 90. i początek XXI wieku, jest dziś największym punktem wywozowym bogactw naturalnych z kraju. Nisko nad miastem co chwila przelatują samoloty transportowe – lotnisko w Gomie jest jednym z najgęściej obleganych w Afryce.
– Skąd one przylatują, dokąd lecą? – pytam Nicolasa Dorronsoro. Wcześniej, jadąc przez Gomę, oglądałem wybudowane przy zapyziałych drogach wspaniałe pałace. Nad jeziorem Kiwu roi się od rezydencji, których nie powstydziłyby się wybrzeża Jeziora Lemańskiego w Genewie. Pytam, do kogo to wszystko należy. – Bogactwo tego regionu jest jego przekleństwem – mówi. – Mamy surowce, które wylewają się z ziemi, a obok państwo, które praktycznie nie funkcjonuje i nie jest w stanie zarządzać tym bogactwem. Więc jest ono rozkradane. Kradną wszyscy: kradnie umierający z głodu chłop, który za dolara dziennie będzie na kolanach rył w ziemi w poszukiwaniu kobaltu, kradną średni macherzy, obywatele Konga i Rwandy, którzy zatrudniają takich chłopów, a potem sprzedają towar w sklepach w Gomie. Kradną rebelianci, którzy ukrywają się w górach i kontrolują kopalnie. A na szczycie tej piramidy są wielkie firmy zachodnie, które przez pośredników dogadują się z tymi skorumpowanymi władzami i wywożą stąd wszystko, co tylko da się wywieźć. Chcą z niego czerpać Amerykanie i Francuzi. Brytyjczycy i Chińczycy. Tylko nikt nie zastanawia się, jak poprawić los tych tysięcy ludzi, którzy żyją w slumsach zbudowanych na tym bogactwie i w nich umierają.
W towarzystwie znajomego księdza rwandyjskiego przejeżdżam obok miejscowego więzienia. Dookoła kobiety rozłożyły swoje stragany. – Tam dalej jest osiedle dla wojskowych – mówi ksiądz Francis. – A te kobiety sprzedają tutaj rzeczy, które pokradli ludziom ich mężowie. – Ksiądz Francis opowiada mi historię żołnierza armii kongijskiej, który niedawno go odwiedził. – Przychodzi do mnie na zakrystię i mówi, że nie ma za co żyć i czy w związku z tym nie mógłbym dać mu 30 dolarów. Dałem, bo wydaje mi się, że trzeba wspierać ten sposób myślenia. Inni przychodzą z karabinami, zabierają pieniądze i człowiek Bogu dziękuje, jeśli nikogo nie zabiją. Ten był na tyle przyzwoity, że poprosił.
Pytam, co będzie, jak przyjdzie następnym razem. Bo przecież przyjdzie, prawda? – Nie wiem, co będzie – odpowiada. – Wiem, że dopóki tacy ludzie jak ten pułkownik nie mają zapewnionego normalnego życia, nie będzie tu bezpieczeństwa i spokoju dla zwykłych ludzi.
[srodtytul]Tysiące Kurtzów[/srodtytul]
Przy okazji wizyty w Gomie wracam do „Jądra ciemności” Conrada, słyszę słowa szeptane przez umierającego Kurtza: „groza, groza”. I zastanawiam się jeszcze raz, o co chodziło Conradowi, gdy pisał historię o szaleńcu, który pojechał do dżungli nieść czarnym wartości europejskiego humanizmu, a skończył jako kanibal wzywający, by „eksterminować dzikusów”. Czy jądro ciemności, o którym pisał Conrad, to wnętrze Afryki z jej potencjałem zła, przemocy, duchowej i materialnej nędzy, w której żyją jej mieszkańcy, czy też pisarzowi chodziło o co innego?
Stereotyp jest prosty: myślę „Afryka” – widzę Hutu zabijających swoje żony z plemienia Tutsi, Bokassę zjadającego ciała swoich ofiar, znarkotyzowanych dziesięcioletnich chłopców z karabinami w ręku mordujących po wsiach Sierra Leone swoich rówieśników, ponad wszelką skalę rozdmuchane ego Mobutu Sese Seko i Idi Amina. Ale przecież Conrad nie mógł o nich pisać, bo ich jeszcze wtedy nie było. Czym zatem było Conradowskie jądro ciemności, czym był koszmar Kurtza?
Pobyt Conrada w Wolnym Państwie Kongo, czyli posiadłości należącej bezpośrednio do ówczesnego króla Belgii Leopolda II, był największą traumą w życiu pisarza, doświadczeniem, które fizycznie o mało go nie zabiło i na wiele lat pogrążyło w dogłębnej depresji. Wizja ludzkości Conrada została skażona na zawsze tym, co zobaczył w Kongu. Jednak to nie „dzicy” budzili tak ponure uczucia w duszy pisarza. Conrad nie mógł znieść widoku stworzonego w imię postępu i ideałów humanizmu systemu, w którym okrucieństwo zostało podniesione przez jego białych właścicieli do rangi wartości naczelnej. Jądro ciemności to nie opis wnętrza Afryki, ale Kurtza, a końcowa „groza” to jego autorski opis stanu własnej duszy wygłoszony w chwili trzeźwości umysłu tuż przed śmiercią.
Conrad opublikował „Jądro ciemności” w 1902 roku, gdy zbrodnie popełniane przez ludzi Leopolda II w Kongu zaczęły wychodzić na światło dzienne. Ponad 100 lat później, obok tysięcy białych i czarnych ludzi dobrej woli bezskutecznie próbujących wydobyć Kongo z nędzy, żyją w nim tysiące Kurtzów, którzy niezależnie od koloru skóry skutecznie spychają kraj w przepaść. Jak rzadko które państwo w Afryce, Kongo ciągle pasuje nam do obrazu Conradowskiej „grozy”. To nie kraj jednak ani miliony zwykłych jego mieszkańców czynią z niego piekło. Oni są ofiarami, a sprawcy pozostają ci sami co za czasów Kurtza: ludzie, dla których chciwość i pogarda dla drugiego są drogowskazem duszy.