Taka piękna katastrofa

W historii górników z kopalni San Jose każdy znalazł coś dla siebie. Te narracje przeczą jedna drugiej i opowiadają więcej o nas niż o ofiarach katastrofy. I również dlatego są pasjonujące

Publikacja: 23.10.2010 01:01

Mario Sepulveda tuż po wyjściu wykonał taniec radości i darł się wniebogłosy „Chile! Chile! Chile!”.

Mario Sepulveda tuż po wyjściu wykonał taniec radości i darł się wniebogłosy „Chile! Chile! Chile!”. Potem na kilka dni trafił w szpitalu na obserwację psychiatryczną

Foto: PAP/EPA

Podróż 33 chilijskich górników z czeluści zawalonej kopalni ku życiu była najbardziej oszałamiającym przejawem ludzkiej solidarności, wyobraźni i inteligencji od początku wieku. Nie powinniśmy wstydzić się światowej euforii towarzyszącej temu wydarzeniu ani sentymentalnym reakcjom na widok ocalałych górników. Przez moment cały świat mógł podziwiać, jak wspaniałą istotą potrafi być człowiek.

Oto wybór najbardziej efektownych interpretacji tego, co wydarzyło się od 5 sierpnia do 14 października na pustyni Atacama.

[srodtytul]1. Gdyby nie wilczy kapitalizm, w Chile w ogóle nie doszłoby do wypadku[/srodtytul]

Jak w kraju uważanym za modelowy przykład rozwoju mogło dojść do tak tragicznego w skutkach zawalenia w kopalni? To proste – winni są krwiożerczy kapitaliści, którzy nie pozostawiają górnikom innej możliwości niż praca w warunkach zagrażających życiu.

Weźmy przykład pierwszy z brzegu: Franklin Lobos był legendą chilijskiego futbolu. Nazywany magicznym moździerzem ze względu na znakomity strzał z dystansu, przez całe lata 80. grał w drugoligowej drużynie Cobresal z regionu Atacama. Cobre to po hiszpańsku miedź, sal – sól, a w herbie klub miał hełm górnika, jednak Franklin właśnie po to grał w piłkę, zaliczając nawet występ w reprezentacji olimpijskiej Chile, by nie musieć zjeżdżać co dzień do kopalni.

Po zakończeniu kariery pracował przez kilka lat jako taksówkarz, ale około 2005 roku pieniądze wyszły, nie starczało na opłatę nauki dla dwóch córek, Franklin nie miał wyboru – zatrudnił się w kopalni, którą kiedyś reprezentował na boisku. Pierwszy wypadek przeżył już w pierwszym roku pracy; w kopalni wybuchł pożar, wyjście zostało zablokowane, Franklin przez cały dzień tkwił w pułapce. – Teraz wiem, co to znaczy wdychać pył i dym po to, by zarobić pieniądze, żeby pójść na mecz Cobresal – mówił po wyjściu spod ziemi.

W tym czasie warunki pracy były tak dramatyczne, że właściciel kopalni, firma San Esteban, oferował swoim górnikom pensje o 30 procent wyższe niż średnia w górnictwie, przyznając tym samym, że praca w kopalniach firmy wiązała się z ogromnym niebezpieczeństwem. A górnicy tacy jak Lobos – zwani w okolicy kamikadze – godzili się na te warunki, bo nie mieli innego wyjścia.

Chile nie ratyfikowało konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy w sprawie bezpieczeństwa w kopalniach, co pozwalało pracodawcom na uprawianie wolnej amerykanki. Efekty były widoczne: w samym 2009 roku w kopalniach doszło do ponad 196 tysięcy wypadków, w tym 443 wypadków śmiertelnych. W kopalni San Jose zginęło w ostatnich latach kilkunastu górników, wezwania do poprawy sytuacji były przez właścicieli ignorowane.

– Jedyne, o co dbali, to produkcja – mówiła synowa jednego z uwięzionych w kopalni San Jose Belgica Ramirez, a eksperci i związkowcy tłumaczyli, że zawał kopalni jest efektem ubocznym szybkiego wzrostu gospodarczego Chile i strategii gospodarczej, której podstawę stanowi eksport surowców naturalnych, zwłaszcza miedzi, której Chile jest jednym z głównych producentów na świecie. Gdyby nie on, nie byłoby katastrof.

[srodtytul]2. To globalny (i lokalny) kapitalizm uratował górników [/srodtytul]

A konkretnie specjalne telefony komórkowe z Korei Południowej, elastyczne światłowody z Niemiec, porady z NASA i oczywiście brygada inżynierów z chilijskiej marynarki wojennej, którzy zbudowali niezwykłą kapsułę ratunkową Feniks wywożącą górników, oraz legion ratowników z państwowej firmy Codelco, która koordynowała akcję ratunkową. W sytuacji, w której margines błędu dla ratowników wynosił zero, potrafili oni – w kraju zaliczanym ciągle zaledwie do średnio rozwiniętych – przeprowadzić akcję w sposób perfekcyjny, z wykorzystaniem wszystkim dostępnych współcześnie człowiekowi środków z wielu dziedzin.

Czy coś takiego byłoby możliwe, dajmy na to, w Wenezueli? Lepiej nie sprawdzać. Faktem jest, że po dwóch dekadach rządów demokratycznych koalicji i socjalistycznych prezydentów w Chile kraj notuje ogromne sukcesy w walce z biedą (w 1990 roku 40 proc. ludności żyło w nędzy, dziś tylko 14 – 15 proc.). Kilka miesięcy temu po raz pierwszy od czasów dyktatury Pinocheta władzę w kraju objął konserwatysta, milioner wykształcony w Harvardzie Sebastian Pinera.

Kosztująca ponad 15 milionów dolarów akcja ratunkowa była – jak piszą niektóre źródła – finansowana w dużym stopniu przez anonimowych darczyńców, przyjaciół prezydenta. On sam pławi się dziś w świetle kamer z całego świata, obwożąc po Europie kawałki skał z kopalni San Jose (wręczył je brytyjskiej królowej i premierowi), i to najzwyczajniej w świecie mu się należy. W końcu na początku sierpnia wbrew radom swoich ekspertów pojechał do San Jose, kładąc na szali cały swój autorytet polityczny. Gdyby akcja, której szanse sukcesu oceniano początkowo na 2 proc., się nie powiodła, kariera polityczna Pinery stanęłaby pod znakiem zapytania. Nie zawahał się jednak – ani na początku operacji, ani w jej trakcie, ani na koniec, kiedy przez 22 godziny osobiście czuwał nad wydobywaniem górników z czeluści i witał każdego z nich na powierzchni.

W kraju podzielonym przez ocenę historii (pamiętajmy, że po latach dyktatury Pinocheta w referendum w 1988 roku za postawieniem go u władzy głosowała prawie połowa narodu) po raz pierwszy konserwatywny przywódca (Pinera podkreśla, że w referendum głosował przeciwko Pinochetowi) ma szansę dać Chile, krajowi zdewastowanemu trzęsieniem ziemi w lutym tego roku, niepowtarzalną szansę nabrania wiatru w żagle. I rzeczywiście, Chile jest dziś krajem budzącym chyba najbardziej optymistyczne skojarzenia na świecie. Już po operacji ratunkowej francuska agencja ratingowa Coface badająca światowe gospodarki pod kątem zagrożeń bankructwami firm prywatnych podniosła ocenę Chile na A2, plasując ten kraj jako najlepszy do inwestycji w Ameryce Południowej. Dla porównania – Wielka Brytania oceniana jest na A3.

[srodtytul]3. To Bóg uratował górników [/srodtytul]

To musiało być krępujące co najmniej dla niektórych z ponad 2 tys. dziennikarzy stacjonujących w obozie Nadzieja rozbitym u wejścia do szybu, którym wydobywano na powierzchnię ocalałych górników. Te zbiorowe modlitwy rodzin, te budowane naprędce kiczowate kapliczki ku czci Matki Boskiej, pieśni, wezwania o pomoc Boga. Jak to pokazywać, żeby nie wyszło na pochwałę zabobonów?

BBC wydało na relacje z Chile tyle pieniędzy, że do końca roku finansowego korporacja będzie musiała ograniczyć obsługę najważniejszych imprez międzynarodowych. A tu wszędzie te biblie, różańce i krzyże zsyłane 700-metrowym kanałem razem z odzieżą, jedzeniem, wodą, witaminami, kremem do ciała i listami od rodzin. A potem modlitwy po wyjściu, padają ci górnicy na kolana, w świetle kamer, bezwstydni jak jacyś dewoci – i słowa jednego z nich Mario Sepulvedy: – Tam pod ziemią widziałem zło i dobro. Byłem w obecności Boga i diabła. Oni walczyli i Bóg zwyciężył. Złapałem Boga za rękę i nigdy nie wątpiłem, że zostanę uratowany.

Sepulveda – Super Mario, ten, który tuż po wyjściu wykonał taniec radości i darł się wniebogłosy „Chile! Chile! Chile!”, chyba zwariował (przez kilka dni przebywał w szpitalu pod obserwacją psychiatryczną), ale podobnie jak on zachowywali się przecież wszyscy. I ci, na których czekały wierne żony, i ci witani przez kochanki. Weźmy takiego Yonniego Barriosa (zwanego przez kolegów Tarzanem ze względu na nadmiar testosteronu), który pod ziemią pełnił funkcję lekarza, szczepiąc kolegów, wydając im lekarstwa i opatrując rany. Przy okazji katastrofy żona Yonniego dowiedziała się, że jej mąż od pięciu lat ma kochankę i to ona witała go po wyjściu. Ale wszyscy troje byli zgodni co do jednego – uratowanie Yonniego było cudem boskim.

Nie było tylko zgody co do tego, który kościół najbardziej zasłużył się w kierunku cudu. O palmę pierwszeństwa walczyli ewangelicy, Adwentyści Dnia Siódmego i katolicy. – Bóg przemówił do mnie i kierował mną na każdym kroku operacji ratunkowej – mówił Carlos Parra Diaz, pastor Adwentystów Dnia Siódmego z kopalni San Jose. – On chciał uratować górników, a ja byłem jego narzędziem. Tuż obok katolicki biskup z Copiapo przekonywał dziennikarzy, że Bóg wysłuchał jego modlitw i modlitw milionów ludzi na całym świecie. Pastor Diaz odrzucił twierdzenia biskupa, uznając, że to jednak adwentyści, a zwłaszcza on sam najbardziej przyczynił się do cudu, bo 22 sierpnia, gdy sonda badawcza dotarła do górników po 17 dniach poszukiwań – pastor właśnie przewodził modlitwom.

I tylko niektórzy co bardziej sceptyczni komentatorzy zadawali znane już z historii pytanie: Skoro Bóg okazał się tak łaskawy dla górników z San Jose, to gdzie był w lutym, gdy ponad 500 Chilijczyków zginęło w wyniku trzęsienia ziemi?

[srodtytul]4. To psychologowie uratowali górników[/srodtytul]

W wywiadzie dla telewizji FOX specjalista od ludzkiego umysłu opowiadał, co czeka górników po wyjściu na powierzchnię: „rozwody, przemoc domowa, ataki paniki, nieumiejętność radzenia sobie ze sławą, co może prowadzić do prób samobójczych, uzależnienia od alkoholu, narkotyków i hazardu, obwinianie się o złe uczynki podczas uwięzienia”. Krótko mówiąc: „Los 33”, jak nazwały media swoich bohaterów, to w zasadzie kliniczne czuby, których jedyną szansą przeżycia w normalnym świecie jest oddanie się pod kontrolę psychiatrów i psychologów. Tam gdzie normalni ludzi widzą powód do radości po triumfie człowieka nad okrutnym losem, branża terapeutyczna widzi szansę szybkiego zarobku. Takie mamy czasy.

Oczywiście psychologowie wiedzieli już wcześniej, że bez ich pomocy nic się nie da zrobić. Na powierzchni pracowało ich 300, doglądając górników, zalecając im jedne formy zachowania, zakazując innych – oczywiście dla dobra ofiar. Przez długi czas listy do górników były cenzurowane przez psychologów, zespół medyczny stosował również metody kija i marchewki w celu kontrolowania zachowań uwięzionych ludzi, np. wydzielano im dostęp do programów telewizyjnych czy muzyki. Górnicy reagowali odmową przyjmowania szczepień i jawną niechęcią do psychologów. Jak mówił jeden z nich, psychiatra z chilijskiego katolickiego uniwersytetu, „jeśli poszukać grupy społecznej, która naprawdę nie znosi psychologów, to będą nią właśnie górnicy”.

Zwłaszcza jeśli traktuje się ich jak ludzi z definicji chorych psychicznie. Tymczasem większość z „Los 33” przeżyła wcześniej zawały, a nawet ci, dla których był to pierwszy przypadek, musieli sobie radzić znanymi im metodami. Znanymi i sprawdzonymi: mężczyźni mieli przywódców, sami ustanowili porządek dnia, sami – jeszcze przed uzyskaniem kontaktu z ziemią – podjęli kluczowe decyzje np. o racjonowaniu żywności. Sami urządzili pod ziemią kaplicę, wymyślili system wywożenia nieczystości. Sami znajdowali zajęcia, które pozwalały im odreagować w tej dramatycznej sytuacji. Np. Edison Pena codziennie biegał tunelami kopalni od 6 do 10 kilometrów. W gorączce 32 stopni Celsjusza, po nierównej powierzchni, w dziurawych butach górniczych (potem przesłano mu adidasy, a nawet iPoda z nagraniami jego ulubionego Elvisa Presleya) Edison powtarzał swoją rutynę pozwalającą mu zachować pozory normalnego życia, niezmiennego nawet wobec takiego drobiazgu jak uwięzienie 700 metrów pod ziemią.

Przeciętni górnicy – a tacy byli w San Jose – nie należą do specjalistów w dziedzinie terapii grupowej, ale z pewnością wiedzieli, jak radzić sobie ze stresem i sytuacjami granicznymi. Taki mają zawód. Walcząc wspólnie o przeżycie pod ziemią i czasami zmagając się również ze specjalistycznymi poradami psychologów, pokazali, że tak naprawdę:

[srodtytul]5. To solidarność uratowała górników [/srodtytul]

Nie wiemy, co działo się pod ziemią. Oficjalnie górnicy zawarli pakt milczenia, ale to pewnie tylko kwestia czasu, zanim pojawią się kolejne opowieści pod hasłem „Prawda o los 33”. Najbardziej dramatyczne chwile były tuż po wypadku i przez kolejne 17 dni. Podobno górnicy podzielili się na trzy grupy, dochodziło nawet do bójek. Ale nigdy nie zniszczyło to poczucia jedności, owszem, wymuszonego, ale co ma za znaczenie...

– Daliśmy radę, kiedy przyszły trudne chwile, kiedy nie było nic, kiedy potrzebowaliśmy wody do picia, a nie było wody, kiedy byliśmy głodni, a można było zjeść tylko odrobinę tuńczyka, bo nic innego nie było – mówił po wyjściu Franklin Lobos. – Takie przeżycie łączy ludzi.

Dziś każdy z górników staje wobec życia osobno. Mniej znani zmagają się sami ze skutkami koszmaru pod ziemią, inni dzielą się wspomnieniami z prasą. Ich losy potoczą się różnie; Lobos został zaproszony przez Manchester United do odwiedzenia klubu, Edison Pena weźmie udział w maratonie nowojorskim. Sztygar Luis Urzua, który wyszedł na powierzchnię ostatni, urasta do rangi lidera i rzecznika grupy, co już nie podoba się niektórym. Ci twierdzą, że prawdziwym liderem nie był sztygar, tylko Super Mario Sepulveda.

Te wszystkie niesnaski, gorycz i pretensje górników z pewnością znajdą swój wyraz w artykułach, książkach filmach o „Los 33”, które wkrótce zostaną wyprodukowane. Najbardziej dramatyczna historia ich życia staje się własnością publiczną, nad którą nie mają kontroli. Stracili ją, kiedy ich tragedia stała się naszą nadzieją.

Stosunkowo niewielka liczba uwięzionych sprawiła, że nie zmienili się oni w nic nieznaczące numerki, tak jak ofiary każdej wielkiej klęski żywiołowej. Mediom starczyło cierpliwości, a widzom umiejętności skupienia uwagi na konkretnych ludziach, dostrzegając w nich indywidualne cechy i osobiste dramaty. Najważniejsze jednak, że na końcu tej ponaddwumiesięcznej gehenny było zmartwychwstanie. W tym sensie to, co się wydarzyło na pustyni Atacama w Chile, było czymś w rodzaju idealnej katastrofy naszych czasów. Gdy wydawało się, że wszystko stracone, człowiek zwyciężył. Jest się z czego cieszyć.

Podróż 33 chilijskich górników z czeluści zawalonej kopalni ku życiu była najbardziej oszałamiającym przejawem ludzkiej solidarności, wyobraźni i inteligencji od początku wieku. Nie powinniśmy wstydzić się światowej euforii towarzyszącej temu wydarzeniu ani sentymentalnym reakcjom na widok ocalałych górników. Przez moment cały świat mógł podziwiać, jak wspaniałą istotą potrafi być człowiek.

Oto wybór najbardziej efektownych interpretacji tego, co wydarzyło się od 5 sierpnia do 14 października na pustyni Atacama.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą