Rytuał nie zmienia się od lat. Najpierw oburzenie, kilka ostrych słów na potrzeby kamer i mikrofonów, potem złagodzenie tonu, rejterada, wreszcie pokorne ugięcie karku przed żądaniami silniejszego.
Gdy Angela Merkel zaproponowała rewizję traktatu lizbońskiego, wielu europejskich polityków zareagowało na jej postulat alergicznie. Szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, jego zastępczyni, znana z niewyparzonego języka Viviane Reding, wreszcie weteran brukselskich korytarzy władzy Jean-Claude Juncker – wszyscy uznali pomysł pani kanclerz za zły, ryzykowny i niefortunny. Przecież Europa liże jeszcze rany po długim, mozolnym procesie przepychania traktatu przez narodowe parlamenty, nie wspominając o udręce podwójnego referendum w Irlandii. Po co zmieniać coś, co jeszcze nie zaczęło tak naprawdę działać?
„Ponowne otwieranie puszki Pandory byłoby ze wszech miar nieodpowiedzialne” – skomentowała Viviane Reding w jednym z wywiadów. „Państwa członkowskie nie chciałyby chyba raz jeszcze otwierać puszki Pandory” – wtórował jej Steven Vanackere, belgijski minister spraw zagranicznych. Pandora przez kilka dni brylowała w mediach, budząc grozę i przerażenie. Jak gdyby eurokraci chcieli raz jeszcze przypomnieć, kto jest odpowiedzialny za wszelkie nieszczęścia, jakie spadły w ostatnim czasie na Stary Kontynent: wiadomo, Grecy.
[srodtytul]Kiedy wreszcie dojrzejecie?[/srodtytul]
A jednak puszkę otwarto, po cichu i bez większych oporów. „Aby zapewnić zrównoważony i trwały wzrost, głowy państw i szefowie rządów zgadzają się, iż kraje członkowskie [Unii Europejskiej] powinny ustanowić stały mechanizm kryzysowy, który miałby na celu zagwarantowanie finansowej stabilności całej strefy euro”.
Takie oto zobowiązanie znalazło się w dokumencie końcowym ostatniego szczytu w Brukseli. Wspomniany mechanizm zostanie wpisany do traktatu lizbońskiego, a konsultacje w tej kwestii rozpocznie wkrótce przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy.