O stosunku Niemiec do reformy traktatu lizbońskiego

Jeszcze troszkę pogrzebiemy w traktacie lizbońskim, bo wciąż nie spełnia on wszystkich oczekiwań pani kanclerz

Aktualizacja: 08.11.2010 20:00 Publikacja: 06.11.2010 00:01

Nicolas Sarkozy i Angela Merkel oczekują na prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Deauville, 18 p

Nicolas Sarkozy i Angela Merkel oczekują na prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Deauville, 18 października

Foto: AFP

Rytuał nie zmienia się od lat. Najpierw oburzenie, kilka ostrych słów na potrzeby kamer i mikrofonów, potem złagodzenie tonu, rejterada, wreszcie pokorne ugięcie karku przed żądaniami silniejszego.

Gdy Angela Merkel zaproponowała rewizję traktatu lizbońskiego, wielu europejskich polityków zareagowało na jej postulat alergicznie. Szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, jego zastępczyni, znana z niewyparzonego języka Viviane Reding, wreszcie weteran brukselskich korytarzy władzy Jean-Claude Juncker – wszyscy uznali pomysł pani kanclerz za zły, ryzykowny i niefortunny. Przecież Europa liże jeszcze rany po długim, mozolnym procesie przepychania traktatu przez narodowe parlamenty, nie wspominając o udręce podwójnego referendum w Irlandii. Po co zmieniać coś, co jeszcze nie zaczęło tak naprawdę działać?

„Ponowne otwieranie puszki Pandory byłoby ze wszech miar nieodpowiedzialne” – skomentowała Viviane Reding w jednym z wywiadów. „Państwa członkowskie nie chciałyby chyba raz jeszcze otwierać puszki Pandory” – wtórował jej Steven Vanackere, belgijski minister spraw zagranicznych. Pandora przez kilka dni brylowała w mediach, budząc grozę i przerażenie. Jak gdyby eurokraci chcieli raz jeszcze przypomnieć, kto jest odpowiedzialny za wszelkie nieszczęścia, jakie spadły w ostatnim czasie na Stary Kontynent: wiadomo, Grecy.

[srodtytul]Kiedy wreszcie dojrzejecie?[/srodtytul]

A jednak puszkę otwarto, po cichu i bez większych oporów. „Aby zapewnić zrównoważony i trwały wzrost, głowy państw i szefowie rządów zgadzają się, iż kraje członkowskie [Unii Europejskiej] powinny ustanowić stały mechanizm kryzysowy, który miałby na celu zagwarantowanie finansowej stabilności całej strefy euro”.

Takie oto zobowiązanie znalazło się w dokumencie końcowym ostatniego szczytu w Brukseli. Wspomniany mechanizm zostanie wpisany do traktatu lizbońskiego, a konsultacje w tej kwestii rozpocznie wkrótce przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy.

Wszyscy krytycy modyfikacji traktatu zostali uciszeni jednym srogim spojrzeniem Angeli Merkel, która przyjechała na szczyt z bardzo konkretnym zadaniem: postawić na swoim. Kanclerz Niemiec zdawała sobie sprawę, że każda następna próba ratowania państwa-dłużnika pieniędzmi niemieckich podatników może jeszcze bardziej rozsierdzić wyborców nad Renem, a w dodatku zostać uznana za niezgodną z prawem przez Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe. Jeśli zaś zadłużone państwo zostanie pozostawione samo sobie, może to doprowadzić wspólną walutę nad skraj przepaści. Polityczne i gospodarcze konsekwencje takiego obrotu spraw byłyby dla Niemiec bardzo nieprzyjemne. I tak źle, i tak niedobrze.

Dlatego też reforma „Lizbony”, dotąd „nieodpowiedzialna i ryzykowna”, stała się z dnia na dzień czymś „zrozumiałym i potrzebnym”. Czy ten przełom dowodzi politycznej skuteczności szefowej niemieckiego rządu czy raczej chwiejności unijnych instytucji? A może obu tych rzeczy? Może traktaty UE nigdy nie będą trwałe i nienaruszalne, dopóki najpotężniejszy gracz nie skroi ich tak, by zawsze odpowiadały jego własnym interesom?

Spór o „stały mechanizm kryzysowy” był próbą sił między Angelą Merkel (wspieraną przede wszystkim przez Nicolasa Sarkozy’ego) a większością europejskich przywódców, którzy nie zapomnieli jeszcze, jak wiele nerwów kosztowało ich negocjowanie i ratyfikowanie traktatu lizbońskiego. Jeden z brytyjskich publicystów żartował: „Wyobraźcie sobie premiera Irlandii Briana Cowena wracającego do Dublina i oznajmiającego swoim rodakom z uśmiechem od ucha do ucha: Kochani, mamy do przegłosowania kolejny traktat”.

Kanclerz Merkel ten spór zakończyła zwycięsko, odgrywając na brukselskim szczycie rolę euromatki, surowej i stanowczej, z jednej strony zatroskanej przyszłym losem swojego potomstwa, z drugiej zaś strofującej najbardziej rozbrykanych urwisów. Kiedy odrobicie lekcje, kiedy posprzątacie w swoich pokojach, kiedy wreszcie dojrzejecie? – pytała przez długi czas Irlandczyków, Portugalczyków i Greków. Aż w końcu, gdy nie doczekała się satysfakcjonującej odpowiedzi, zawiesiła nad drzwiami dyscyplinę.

W ostatnim numerze tygodnika „Der Spiegel” dziennikarze rozmawiają z Angelą Merkel o konsekwencjach kryzysu greckiego i pytają, czy Europa powinna mieć „rząd gospodarczy”. „Potrzebujemy instrumentów, które pozwolą nam uniknąć takich sytuacji w przyszłości – odpowiada pani kanclerz. – Musimy z odpowiednim wyprzedzeniem i na podstawie różnych wskaźników oceniać realny poziom konkurencyjności poszczególnych państw. Musimy też znaleźć sposób na to, by wyrównywać poziom konkurencyjności krajów europejskich. Nie może się to jednak odbywać na zasadzie: równajmy do średniej. Albo: równajmy do najsłabszych. Powinniśmy zawsze uczyć się od najlepszych”.

Nietrudno chyba się domyślić, od kogo Grecy, Portugalczycy i Irlandczycy powinni się uczyć. Kogo słuchać i czyje pomysły wdrażać bez szemrania. Przekaz jest nader dobitny. Pytanie brzmi jednak, w czyim imieniu zwraca się do nas Angela Merkel, używając solennego pluralis maiestatis. Czy mówi w imieniu Unii Europejskiej, eurolandu, tandemu Merkel – Sarkozy? A może wypowiada się po prostu jako przywódczyni najważniejszego państwa UE, z którego wszyscy powinni czerpać wzorce?

Co jest dobre dla Niemiec, jest też dobre dla Europy – taką prawdę zdaje się głosić Angela Merkel tonem coraz bardziej nieznoszącym sprzeciwu. A zatem: jeśli poprawka traktatu lizbońskiego jest korzystna dla Niemiec, cała Europa powinna ją przyjąć z wdzięcznością. Merkel ma w ręku twarde argumenty: to Niemcy najlepiej i najszybciej poradziły sobie z kryzysem, to w Niemczech w imponującym tempie maleje bezrobocie, rośnie eksport i optymizm przedsiębiorców. To Niemcy mają więc moralne prawo, by pouczać innych. Nie po to wszak zrezygnowali z Deutsche Mark, żeby teraz utrzymywać całą grecką gospodarkę.

[srodtytul]Cień Akropolu[/srodtytul]

Niemcy długo czekali na swój moment chwały. Przez wiele lat zmagali się z psychologiczną traumą rozpętanej przez siebie wojny. Potem przyszło im się zmierzyć z ciężarem zjednoczenia dwóch połówek państwa niemieckiego: ciężarem niewyobrażalnym, zarówno pod względem finansowym, jak i mentalnym. Stając się gospodarczym gigantem, musieli dbać o to, by nikt nie przestraszył się ich na nowo odzyskanej potęgi. Aż do 2006 r., gdy nad Renem odbyły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, wymachiwanie czarno-czerwono-złotym sztandarem czy mówienie o niemieckim patriotyzmie było co najmniej nieostrożne.

Zacieśnianie integracji europejskiej miało być sposobem na zrzucenie brzemienia historii i zainicjowanie nowej narracji: opowieści o Niemczech bogatych, nowoczesnych, ale już nie… niemieckich, lecz europejskich. Zaangażowanych w budowanie silnej Europy, a nie silnej Germanii. Wykorzystujących swój potencjał dla dobra Wspólnoty, nie zaś w celu ekonomicznej ekspansji.

Jednak europejskie Niemcy wciąż czuły się niedoceniane i niezrozumiane. Pozostali członkowie Unii wyrażali się w samych superlatywach o niemieckich autostradach, mercedesach i pociągach Siemensa, o rozliczeniach z brunatną przeszłością i o stabilnym systemie politycznym, o piłkarskim talencie Miroslava Klosego, o urodzie Heidi Klum i Claudii Schiffer, lecz nadal traktowali rząd w Berlinie jak bankomat otwarty 24 godziny na dobę. Niemcy były potęgą w eksporcie, lecz ich głównym towarem eksportowym była gotówka zasilająca unijne fundusze.

W Berlinie narastało zniecierpliwienie i zniechęcenie: cóż nam po mercedesach, skoro Europa wciąż pozostaje politycznym karłem, a tym samym nie pozwala Niemcom na zajęcie należnego im miejsca na światowej szachownicy.

Niemcy powoli zmniejszały swoje zaangażowanie w budowę wspólnej polityki zewnętrznej Unii i zaczęły grać na własną rękę – co widać było szczególnie w stosunkach z Rosją.

Szansą na przełom miał być traktat lizboński, dający Berlinowi większą siłę w Europie, a samej Unii szerokie pole do popisu na arenie międzynarodowej.

[wyimek]Co jest dobre dla Niemiec, jest też dobre dla Europy – zdaje się głosić Angela Merkel tonem coraz bardziej nieznoszącym sprzeciwu[/wyimek]

Angela Merkel i minister spraw zagranicznych w jej pierwszym rządzie Frank-Walter Steinmeier stawali na głowie, by dokument został ratyfikowany przez wszystkie kraje członkowskie. Wyniki pierwszego referendum w Irlandii były dla Niemców dotkliwym ciosem. Steinmeier stracił w pewnym momencie nerwy i zasugerował, iż Irlandczycy powinni wyjść z Unii Europejskiej. Beształ także byłego już wówczas premiera Czech Mirka Topolanka za stwierdzenie, iż „traktat lizboński jest martwy”. Sama pani kanclerz zaś w zawoalowany sposób pogroziła palcem brytyjskim konserwatystom, których stosunek do traktatu oscylował między mroźnym a nienawistnym. „Francja i Niemcy są motorem Europy. Nie wyciągniemy jednak ręki do tych, którzy sprzeciwiają się traktatowi lizbońskiemu, a jednocześnie mówią o rozszerzaniu Unii” – stwierdziła wiosną 2009 roku.

I kiedy już wszystko zostało zamiecione, gdy David Cameron zrezygnował z pomysłu zorganizowania w Wielkiej Brytanii referendum, Lech Kaczyński złożył swój podpis pod traktatem, gdy poddał się nawet prezydent Czech Vaclav Klaus, kiedy Angela Merkel mogła wreszcie odetchnąć z ulgą i spożywać owoce swoich dyplomatycznych zabiegów, okazało się, że największe niebezpieczeństwo dla Europy czyha nie na Hradczanach, nie na Downing Street, lecz na Akropolu.

[srodtytul]Pani kanclerz mówi: Basta[/srodtytul]

Zagrożona jest przyszłość Europy oraz przyszłość Niemiec w Europie” – przestrzegała Angela Merkel w maju br., przemawiając do posłów Bundestagu tuż przed głosowaniem w sprawie przyznania Grecji pomocy w wysokości ponad 22 miliardów euro.

Kolejne rozczarowanie dla Niemiec przyszło z niespodziewanej strony, choć przecież wszyscy mieli świadomość, że Grecja została przyjęta do strefy euro na wyrost, że jej finanse są ciężko chore. Jeszcze na początku 2009 roku, z okazji dziesiątej rocznicy wprowadzenia euro, Jose Manuel Barroso mówił o wielkim, niepodważalnym sukcesie wspólnej waluty. Większość europejskich polityków była przekonana, że za kryzys odpowiadają wyłącznie amerykańscy bankierzy, którzy swoimi skomplikowanymi operacjami na rynku kredytów hipotecznych pogrążyli w smucie cały świat, a przede wszystkim Bogu ducha winną Europę. Nicolas Sarkozy ciskał gromy na „nieokiełznany kapitalizm” i agencje ratingowe, a publicyści rozpływali się nad europejskim stylem życia, przeciwstawiając go wrodzonej i nieuleczalnej pazerności Jankesów.

Po kryzysie układ sił w światowej polityce miał się zmienić nie do poznania. Ameryka chwiała się w posadach i na dobre utraciła nimb niezwyciężonego supermocarstwa. O przyszłości globu miały ze sobą rozmawiać, jak równy z równym, USA, Unia Europejska, Rosja i Chiny. Niemcy rozpoczęły intensywne starania o rozszerzenie liczby stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz, oczywiście, miejsce dla siebie w tym elitarnym gronie.

[wyimek]Reforma „Lizbony”, dotąd „nieodpowiedzialna i ryzykowna”, stała się z dnia na dzień czymś „zrozumiałym i potrzebnym”[/wyimek]

I znów ambicje żelaznej Angie musiały pójść w kąt, bo Unia mimo traktatu lizbońskiego wdepnęła w kolejny kryzys. Zamiast dyrygować koncertem mocarstw, Niemcy musiały się zająć reanimacją Grecji. Wróciły więc do roli, którą odgrywały przez lata. Nic dziwnego, że pani kanclerz nie wytrzymała i z kamienną twarzą wycedziła przez zęby: Basta!

[srodtytul]Eksperyment i doświadczenie[/srodtytul]

Nikt dzisiaj w Europie nie przejawia nabożnego stosunku do traktatu lizbońskiego, jak jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Najbardziej proeuropejscy politycy zdali sobie najwyraźniej sprawę, że instytucjonalne reformy Unii są niewiele znaczącą błahostką w porównaniu z wciąż grożącym nam krachem euro. Że wspólna polityka zagraniczna UE, najbardziej bodaj widowiskowy efekt wprowadzenia traktatu lizbońskiego, nie sprawi nagle, że hiszpańscy bezrobotni znajdą pracę. A rating agencji Fitch dla portugalskich obligacji jest po stokroć ważniejszy niż nazwisko unijnego ambasadora w Waszyngtonie.

Najlepiej wie to Angela Merkel, która, zanim weszła do polityki, zajmowała się chemią kwantową. Jak podaje nieoceniona Wikipedia: „W przeważającej części podstawą wszystkich obliczeń w chemii kwantowej jest przybliżenie Borna-Oppenheimera. W ramach tego przybliżenia można rozdzielić zmienne w równaniu Schrödingera. Wobec tego najpierw rozwiązuje się to równanie, stosując tzw. elektronowy hamiltonian. W wyniku tych obliczeń uzyskuje się zależność energii elektronowej w funkcji współrzędnych atomów. Uzyskany w ten sposób potencjał dla ruchu jąder zostaje wykorzystany do obliczenia funkcji falowej dla jąder. W praktyce główny nacisk w chemii kwantowej kładzie się na rozwiązanie części elektronowej, jako że niedokładność tych obliczeń wpływa głównie na rozbieżności pomiędzy danymi doświadczalnymi a eksperymentalnymi”.

Jeżeli Angela Merkel potrafi zrozumieć powyższy potok zdań, najpewniej rozumie także, co jest ważne w polityce. I jaka jest różnica między realnym doświadczeniem a eksperymentem.

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy