Co zostało po dwudziestoleciu literatury III RP?- Ziemkiewicz

Są takie epoki, które, choć nie braknie w nich pisarzy utalentowanych i pracowitych niczego potomności nie zostawiają. Od literatury III RP oczekiwano tylko etykiet, a od pisarza tylko tego, by bywał i uświetniał swą obecnością

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Co zostało po dwudziestoleciu literatury III RP?- Ziemkiewicz

Foto: Rzeczpospolita

Piekłem pisarza nie jest być zapomnianym. Piekłem pisarza jest być powielanym przez epigonów, być przez nich wykoślawianym, rozwadnianym, uładzanym i przetwarzanym na literackie hamburgery dla mało wymagającej klienteli. Szczególnie, gdy los ten spotka twórcę tak rozsnobowanego w pozie arystokraty ducha jak Witold Gombrowicz.

Ale właśnie. Z dwóch prawodawców nowoczesnego polskiego ducha, o których pisałem w szkicu „Wygonić Gombrowicza Conradem”, los tego pierwszego tylko laikowi wydawać się może lepszym czy nawet triumfalnym. O Conradzie przecież głucho, podczas gdy Gombrowicz odbiera cześć i hołdy. Gombrowicz wieszczem był, wieszczył i nam wywieszczył, powtarzają prorocy jego, a liczna rzesza potakuje nabożnie, nie chcąc się okazać „starszymi, wykształconymi i z mniejszych ośrodków”.

To prawda. Tylko że Gombrowicz, który patronuje III RP, to Gombrowicz całkowicie sfalsyfikowany, to, mówiąc modnym ostatnio polsko-angielskim slangiem, „Gombrowicz by Palikot”. Nie chcę rozwodzić się niepotrzebnie nad sprawami, które dostrzegł już przed laty Andrzej Horubała, pisząc o Gombrowiczu jako o najważniejszym – paradoksalnie, bo wszak niewydawanym – pisarzu PRL. Ale, gwoli prawdy, należałoby dziś do tego eseju dodać część drugą, o tym, jak najważniejszy pisarz Peerelu stał się najważniejszym pisarzem III RP. Mówiąc najkrócej, zmiana, która się z tym wiązała, polegała na zastąpieniu jednego fałszu innym.

[srodtytul]Gombrowicz od ciepłej wody[/srodtytul]

Gombrowicz „peerelowski” był intelektualnym konstruktem rozgrzeszającym miękką kolaborację z reżimem. Pisarstwo, które było żarliwą obroną wolności, wydrążono z tej jego podstawowej treści, przenosząc uwagę peerelowskiego inteligenta na zewnętrzne znamiona opresji, przeciwko której buntował się w swojej epoce twórca „Ferdydurke”. Skoro były to atrybuty nieistniejącego już świata wolnej Polski, ziemiański dwór, ryngrafy i szable, Bóg i Ojczyzna, kolaboracja z „historyczną nieuchronnością”, którą sam Gombrowicz zwał w „Dzienniku” wprost zarazą, mianowała go sprzymierzeńcem. A wszystko to w duchu kluczowego dla peerelowskiej inteligenckiej kolaboracji westchnienia Dąbrowskiej, iż lepsza komuna od „endeckiego ciemnogrodu”.

W III RP, w ostatnich latach, dokonano na Gombrowiczu operacji analogicznej, a jeszcze bardziej go masakrującej. W wersji „Gombrowicz by Palikot” pisarz, którego twórczą obsesją było demaskowanie niedojrzałości, zwalczanie niedojrzałości, przeciwstawianie się niedojrzałości we wszelkich jej przejawach, zaprzęgnięty został właśnie do służby niedojrzałości.

Bo to niedojrzałość jest wspólnym mianownikiem, do którego sprowadzić można dyskurs tej części polskich elit (w propagandowym stereotypie przedstawianych nie jako część, ale wręcz jako elita jedyna), która podchwyciła hasło „Tusku, musisz” i ochotniczo, żarliwie rzuciła się w służbę władzy polityka, który programowo odrzucił wielkie projekty i programowo ucieka przed trudnymi decyzjami, całą swą aksjologię sprowadzając do „ciepłej wody w kranie” i do zachowania status quo „tu i teraz”. Fakt, że służba ta częściej niż na otwartym podlizywaniu się władzy (choć i tego można by wskazać bardzo liczne przykłady) polegała na pluciu na tych, których władza i kibicującej jej media do oplucia wskazywały, nie zmienia tu istoty rzeczy. Część intelektualnej elity, ta właśnie, która najmocniej zakorzeniona była w hierarchiach peerelowskich, a potem socjalizm wymieniła na obyczajowy liberalizm, zobaczyła swą dziejową misję i tytuł do wielkości w niszczeniu tych pozostałości po „endeckim ciemnogrodzie”, których nie zdołała do końca zniszczyć w PRL.

Była w tym zatrudnieniu Gombrowicza jako wieszcza „Polski ciepłej wody w kranie” logika, doprawdy nazbyt parciana. A: Gombrowicz spierał się z gębą sarmacką, bogoojczyźnianą. B: My (salon dzisiejszy) spieramy się nadal z bogoojczyźnianym oszołomstwem. Ergo C: Gombrowicz z nami. Wystarczy?

Wystarczy tylko pod warunkiem, że nie potrzebuje się od literatury niczego więcej niż etykiet, a od pisarza niczego ponad to, by bywał i uświetniał swą obecnością. A jeśli, jak Gombrowicz, nie żyje i nie może zaprotestować przeciwko strojeniu się w jego słowa rozmaitych naśladowców, tym lepiej się na bywającego i uświetniającego nadał.

[srodtytul]Wycofana i niechętna[/srodtytul]

Ale czyż życie literackie III RP potrzebowało czegokolwiek innego?

Zadajmy sobie, proszę, to naiwne pytanie: komu i do czego w ostatnim dwudziestoleciu potrzebna była polska literatura? Odpowiedź, jeśli poszukamy jej uczciwie, wiele wyjaśni.

Odzyskanie przez Polskę niepodległości w roku 1989 przyrównywane bywało do odzyskania jej w roku 1918. Nic bardziej mylnego. Przed bez mała 100 laty Polska „wybiła się na niepodległość” wielkim wysiłkiem własnym, który, oczywiście, bez sprzyjającej koniunktury międzynarodowej by nie wystarczył, ale też bez którego o sukcesie mowy by nie było. Co więcej, sukces odzyskania niepodległości uwieńczony został wielkim historycznym zwycięstwem militarnym, odniesionym nad odwiecznym wrogiem praktycznie własnymi siłami.

Natomiast rok 1989, nawet w opisie jego apologetów, był podarowaniem Polsce wolności przez spisek elit, w dużym stopniu szemranych elit okupacyjnych. Rok 1918 był wielkim wyzwoleniem narodowego ducha, aż do szaleństwa, które szybko przywiodło nas ku groteskowej wierze we własną mocarstwowość, ku obsesji (litościwie dziś zapominanej) upominania się dla Polski o zamorskie kolonie i ku przekonaniu, że pod kopytami polskiej kawalerii niemieckie zrobione z dykty czołgi rozpadną się, a bolszewik, na długo popamiętawszy szwoleżerskie szable, ponownie się nas zaczepiać nie odważy.

Rok 1989 natomiast nikogo nie obudził, a jeśli się taki zdarzył, to obie strony współdziałające w intrydze skrytego przeprowadzenia kraju przez bezkrwawą transformację zgodnie starały się jego entuzjazm ostudzić, uważając go nie tylko za niepotrzebny, ale wręcz za szkodliwy (jakże żałośnie po 20 latach wyglądały próby odwołania się do radości, której swego czasu nie było, i wykreowania mody na spontaniczne rocznicowe toasty).

Ten sposób wejścia w niepodległość, inny, niżby należało – nie wygraną przez dziesięciomilionową „Solidarność”, ale wycwaniaczoną gdzieś w Magdalence, na warunkach ukrywanych przed ogółem – określił charakter III RP w każdej dziedzinie. Określił nie tylko jej ustrój polityczny wraz z typowymi dlań patologiami, jej ułomny kapitalizm bez równości szans i społeczne nastroje zdominowane przez nieufność, zniechęcenie i apatię. Określił także życie duchowe, a więc i literaturę dwudziestolecia.

Była to więc literatura taka jak nastrój ogólny. Wycofana i niechętna. Z mediów padały pod jej adresem zachęty, aby wydała z siebie „nowe »Przedwiośnie«”, aby dała wyraz dumie z reformy Balcerowicza i „największego bezkrwawego sukcesu w całych dziejach Polaków”, ale było to zamówienie składane bez przekonania i do zrealizowania niemożliwe. Powieść to nie gazetowy wstępniak, musi się jakoś mieć do życia, nie sposób jej stworzyć tylko z ideologicznych postulatów. Tymczasem życie brane z obserwacji zasadniczo rozmijało się z obrazem, który pisarzowi rysować wypadało.

Dziennikarz gazety, która ustawiła się na czele pochodu ku „specyficznie polskiej syntezie orientacji dawniej przeciwstawnych” (określenie Adama Michnika) po latach, w nastroju porywinowej odwilży, przyznał publicznie, że on i koledzy „nakładali sobie tłumik” w pisaniu o patologiach, aferach czy korupcji, aby nie zaszkodzić „przemianom”. Można powiedzieć, że podobny tłumik zakładali sobie pisarze. A jeśli nie chcieli go sobie założyć sami, tłumaczył im tę historyczną konieczność wydawca i recenzent. Oczywiście, zdarzają się zapewne jakieś patologie, są może niedociągnięcia, ale przecież nie można wytwarzać wrażenia, że są one normą, nie może literatura dostarczać amunicji prawicowym oszołomom, którzy starają się przedstawić III RP jako kraj złodziejskiego kapitalizmu, prywatyzację nazywają grabieżą majątku narodowego i w ogóle starają się historyczny sukces przedstawić w czarnych barwach.

[srodtytul]Zabełkotać rzeczywistość[/srodtytul]

Rozsądny pisarz w tej sytuacji wolał się nie pchać w realizm. Tym bardziej że nic go do tego nie popychało. Ani tradycja – bo w Peerelu od literatury realistycznej odwykliśmy ze względów oczywistych – ani zamówienie czytelnicze. Inteligencja III RP z różnych względów nie chciała wcale znać prawdy ani o historii najnowszej, ani o współczesności. Wręcz przeciwnie. Zainteresowana była stworzeniem ładnej fasady, udekorowanej i zarazem podżyrowanej przez odpowiednie autorytety, i ukryciem za nią rzeczywistości, z którą w przeciwnym razie musiała się rozliczyć. Zamiast popytu na demaskatorskie powieści tworzyła popyt na pokrętne moralizowanie uzasadniające, dlaczego rozległe dziedziny muszą stanowić tabu i grzebanie w nich, dopytywanie o prawdę, o życiorysy, o osoby jest haniebne i godne najwyższego potępienia.

Tym sposobem w Polsce wolnej, choć już bez cenzury, rzeczywistość nie przestała być „światem nie przedstawionym”. Nie chcąc się mierzyć z rzeczywistością, uciekali literaci III RP, wzorem czasów PRL, na bezpieczniejsze pola albo w szyderstwo, które samo siebie próbowało nobilitować gombrowiczowskimi grymasami. Tylko że tam, gdzie Patronowi chodziło o dotarcie do zakamarków duszy, jego epigonom szło o zabełkotanie spraw tak, aby wydawało się, że w książce coś jest.

Podobnie jak w latach rozmaitych dętych „rewolucji artystycznych” czy „językowych” schyłkowego Peerelu, literackim fetyszem pozostała Forma. Przypominająca parodię Gombrowicza rozwlekła gadanina Pilcha czy na poły grafomański słowotok Kuczoka stały się wyróżnikiem „literackości”. Z cmokaniem celebrowano Frazę albo Słowo, a jeśli młoda pisarka udatnie wystylizowała knajpiany język dresiarzy i „plastików”, albo ktoś wykazał się elementarnym słuchem na mowę potoczną czy język mediów, zachwycano się tak, jakby stylistyka była jedynym sensem literatury, a szyk przestawny jej najwyższym osiągnięciem.

Przejrzyjmy krytyczne opracowania, recenzje, szkice z tych 20 lat. Dominujące wrażenie to uporczywe zasłanianie kilkoma drzewami faktu, że nie ma żadnego lasu. Połączone z lekceważącym pomijaniem milczeniem dzieł, które do budowanej w mediach hierarchii nie pasowały.

Życie literackie III RP było życiem pozornym. Raczej zjawiskiem piarowskim, marketingowym niż kulturowym. Sukces budowano w nim metodami czysto reklamowymi, hierarchie – politycznymi. Celebrując styl, nie domagano się treści. Treść okazała się przeżytkiem. Może być sztampowa, spisana z gazet, byle w słusznym duchu, albo, lepiej jeszcze, może być tylko kpiną, parodią, pastiszem. Zresztą w obowiązujących kryteriach słowo „pastisz” stało się usprawiedliwieniem wszystkiego co niedorobione i nieudane.

Dzieła wykreowane takimi metodami po krótkim czasie znikały kompletnie z pamięci; debiutanci, ogłaszani z punktu mistrzami, okazywali się niezdolni do napisania drugiej i trzeciej książki na poziomie bodaj przyzwoitym. Nestorzy pisali coraz gorzej i gorzej, ale nawet ewidentne oznaki osłabienia witane były pieniami zachwytu na najwyższym diapazonie.

[srodtytul]Schyłek niewart uwagi[/srodtytul]

Co nam pozostanie po dwudziestoleciu literatury III RP? Trochę ciekawej fantastyki i z pogranicza fantastyki, trochę literatury penetrującej rozmaite nisze, reportaże, parę esejów i, jak sądzę, parę tytułów w chwili publikacji kompletnie wzgardzonych i przemilczanych. Natomiast tam, gdzie, wydawałoby się, najwięcej było wrzawy i krzątaniny, po jej ucichnięciu wyziera głęboka dziura zasypana tekstami nijakimi, miałkimi, nieistotnymi, niepotrzebnymi nikomu, niczego niezaświadczającymi ani nieprzekazującymi niczyjej prawdy. Nic na poważnie. Konfekcja, która w zestawieniu z zachwytami lansujących ją krytyków sprawia wrażenie po prostu groteskowych, porzuconych masek.

Czy ta rzeczywistość i ta historyczna formacja nie zasługiwała na lepszą literaturę? Myślę, że tak właśnie jest. Nic nowego, bywają takie epoki, które, choć nie braknie w nich pisarzy utalentowanych i pracowitych (to wszak kwestia rozkładu statystycznego), niczego potomności nie zostawiają. Tak jak czasy Królestwa Kongresowego, owych kilkanaście lat pomiędzy kongresem wiedeńskim a powstaniem listopadowym, które do dziś pozostają jednym z najdziwniejszych okresów naszej historii. Także historii literatury. Żyli wszak i czynni byli jeszcze wielcy pisarze czasów stanisławowskich. Nie brakło młodszych, jeśli kierować się kryteriami czysto literackimi, wcale nie gorszych. Życie literackie, co wiemy z zapisanych świadectw, było wcale, wcale ożywione, teatry dawały częste premiery, twórcy cieszyli się względami władzy i zainteresowaniem wyrobionej publiczności, akademie wydawały kolejne pokolenia absolwentów wykształconych na najlepszych, wedle gustu epoki, wzorcach… A co z tego wszystkiego pozostało? Malczewski, którego wydany własnym nakładem debiut przeszedł kompletnie bez echa, młodzi Mickiewicz, Mochnacki pogardzani, jeśli w ogóle zauważani przez salony outsiderzy… Parę nazwisk unieśmiertelnionych pamfletem tego pierwszego, no i może jeszcze pieśń „Boże coś Polskę”, dziwnym kaprysem losu z hymnu na cześć cara zmieniona przez potomnych w pieśń patriotyczną…

W podręcznikach uniwersyteckich zwie się ten okres pseudoklasycyzmem, opisując go jako niewart uwagi schyłek epoki Stanisławowskiej. Tak bez wątpienia wygląda z perspektywy dzisiejszej, ale dla swoich elit Królestwo nie było wcale żadnym schyłkiem. Było Polską wywalczoną przez pokolenie napoleońskie, Polską afirmowaną przez Jana Henryka Dąbrowskiego i Hugona Kołłątaja. Wydawało się nie schyłkiem, nieciekawym suplementem do przeszłości, ale zalążkiem nowego okresu polskich dziejów.

Czy fakt, że dla nieszczęsnego Gombrowicza formalny upadek PRL nie oznaczał wyzwolenia z peerelowskiego piekła, ale wepchnął w kolejny jego krąg, nie jest znakiem, iż historia powtarza się na naszych oczach? Wiele argumentów przemawia za tym, by ostatnie 20 lat uznać nie za początek nowej, niepodległej Polski, ale za schyłek i dogrywkę Peerelu, w podobny sposób, w jaki Królestwo Kongresowe było jedynie czasem schyłku i zatraty dawnej wielkości oświeceniowej elity czasów stanisławowskich.

W inne dziedziny życia społecznego – podobnie zresztą jak w przywołanym historycznym przykładzie – nowe wdzierało się bardziej gwałtownie. Życie duchowe, kultura, literatura, zamknięte w salonach, trwało zaś w hierarchiach i formach prawie niezmienionych, celebrowanych przez wciąż tych samych, coraz tylko starszych i mniej sprawnych intelektualnie kapłanów. Tyle tylko, że nie było w stanie wytworzyć literatury innej niż wałkująca do kompletnego wyjałowienia wciąż te same zużyte wzorce i te same stare idee. Innej, mówiąc krótko, niż literatura „pseudo”… Wtedy – pseudoklasycznej, dziś, powiedziałbym – pseudomodernistycznej.

Czy nie tak właśnie będą na twórczość naszego czasu patrzeć i czy nie tak ją nazwą następne pokolenia?

Piekłem pisarza nie jest być zapomnianym. Piekłem pisarza jest być powielanym przez epigonów, być przez nich wykoślawianym, rozwadnianym, uładzanym i przetwarzanym na literackie hamburgery dla mało wymagającej klienteli. Szczególnie, gdy los ten spotka twórcę tak rozsnobowanego w pozie arystokraty ducha jak Witold Gombrowicz.

Ale właśnie. Z dwóch prawodawców nowoczesnego polskiego ducha, o których pisałem w szkicu „Wygonić Gombrowicza Conradem”, los tego pierwszego tylko laikowi wydawać się może lepszym czy nawet triumfalnym. O Conradzie przecież głucho, podczas gdy Gombrowicz odbiera cześć i hołdy. Gombrowicz wieszczem był, wieszczył i nam wywieszczył, powtarzają prorocy jego, a liczna rzesza potakuje nabożnie, nie chcąc się okazać „starszymi, wykształconymi i z mniejszych ośrodków”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał