Debata na temat miejsca i roli Kościoła w Polsce

Debata Klubu Ekspertów „Rzeczpospolitej“

Publikacja: 11.06.2011 01:01

Debata na temat miejsca i roli Kościoła w Polsce

Foto: Rzeczpospolita

Tomasz Terlikowski

Pułapka religii  obywatelskiej

Miejsce Kościoła w Polsce można porównać z religią obywatelską czy religią cywilną w Stanach Zjednoczonych. Mówię to ze świadomością wszystkich różnic: religia obywatelska w USA nie jest bytem wyznaniowym, nie jest określona przez wspólnotę wiary, chociaż można ją wyprowadzić z tak a nie inaczej rozumianego protestantyzmu. Podobnie jednak jak w Stanach religia obywatelska dostarcza u nas kategorii języka symboli koniecznych do dyskursu społecznego i politycznego. W Polsce dodatkowo rytuały i symbolika chrześcijańska przenikają całe życie społeczne. A najlepiej było to widać po katastrofie smoleńskiej.

Agnostyk czy ateista może wprawdzie w Polsce być prezydentem czy premierem, ale jednocześnie musi w jakimś stopniu zapewniać nieustannie o tym, że katolicyzm jest mu bliski i że Wigilię obchodzi. Zwyczajowo uczestniczy w nabożeństwach i zabiega o wsparcie hierarchii przynajmniej w przypadku kluczowych dla siebie celów.

Wszystko to sprawia, że przestrzeń kulturowa jest przeniknięta symbolami chrześcijańskimi czy wprost katolickimi. Polacy pozostają wciąż kulturowymi chrześcijanami. Do tak ścisłego utożsamienia przyczynili się także komuniści, którzy zlikwidowali przedstawicieli niereligijnych narracji politycznych i skutecznie skompromitowali język lewicy. Dlatego najmocniej obecna narracja polityczną pozostaje jakoś związana z myśleniem Kościoła, przede wszystkim z kardynałem Wyszyńskim i Janem Pawłem II. Nie sposób też nie zauważyć, że polski Kościół pozostaje Kościołem silnym i masowym. Ponad 90 proc. Polaków jest ochrzczonych i niemal tyle samo deklaruje związek z katolicyzmem. Osobnym pytaniem jest, co z tego wynika. Jeśli za kryterium związku z Kościołem uznać zaś regularne praktyki, to i tutaj nie ma specjalnie czego się wstydzić, regularnie praktykuje ponad 40 proc. Polaków. Statystyki pokazują też, że choć spada liczba powołań, to nie jest to spadek dramatyczny, a Polska nadal pozostaje zagłębiem powołaniowym Europy. Trzeba powiedzieć, że jest to wyjątkowy obraz na tle zlaicyzowanej Europy.

Mając tego świadomość, warto zapytać, jakie wyzwania przed nami stoją. Zacząć chyba trzeba od tego, że sytuacja odgrywania roli religii cywilnej niekoniecznie jest bardzo korzystna dla wyznania, które taką rolę przyjmuje, szczególnie w laicyzującym się społeczeństwie. Istotą problemu jest to, że obywatelskość, cywilność czy nawet powszechność wyznawania pewnej wiary skutecznie nabija statystyki, ale nie generuje już w tej chwili prawdziwej, mocnej, realnej religijności.

Sytuacja, gdy rosną wskaźniki przystępujących do komunii świętej, ma również ciemne oblicze i o nim nie należy zapominać. Po pierwsze, prowadzi ona do swoistego przekonania, że sakramenty są naszym uprawnieniem, że z faktu, że jesteśmy Polakami, należy nam się przystępowanie do sakramentów. Nie jest przeszkodą niezrozumienie sakramentu, do którego się przystępuje, czy realna ekskomunika. Problem polega tylko na tym, że nikt nie ma prawa do komunii świętej. Ona jest przywilejem, który jest związany z pewnymi obowiązkami.

Podobnie jest zresztą w innym wymiarze z rodzicami, którzy np. żyją w związkach niesakramentalnych i chcą koniecznie ochrzcić dziecko. Z badań i rozmów z proboszczami wynika, że zdecydowana większość narzeczonych jeszcze zanim zawrze związek małżeński, zakłada, że rozwód jest czymś całkowicie uprawnionym w ich małżeństwie. W związku z tym, że ich małżeństwo nie musi być nierozerwalne. Przy pewnym rozumieniu takiego myślenia oznacza to dokładnie tyle, że zawierane przez nich małżeństwo jest nieważne. I proboszczowie często o tym wiedzą, mówią o tym biskupom, a ci odpowiadają: – Nie będziemy psuć statystyk. W imię świętego spokoju godzimy się z sytuacją, w której udzielamy sakramentów, które nie mogą działać.

Sprowadzanie katolicyzmu do roli cywilnej utrudnia też Kościołowi hierarchicznemu egzekwowanie standardów moralnych od polityków, którzy uczestnictwo we mszy świętej czy przystąpienie do komunii świętej traktują jako wpisane do państwowej celebry. Kiedy arcybiskup Hoser przypomniał, że polityk głosujący publicznie przeciwko nauczaniu Kościoła nie może przystępować do komunii świętej, natychmiast podniosły się głosy zarzucające mu, że on wymaga nie wiadomo czego od polityków.

Skutek jednak jest taki, że dla niemałej części polityków katolicyzm jest swoistym breloczkiem, z którego nic konkretnego nie wynika. A co gorsza, pewna część hierarchii taki stan akceptuje.

Groźnym zjawiskiem jest także wycofywanie się ze strachu przed odrzuceniem z głoszenia trudnych prawd, które są obecne w nauczaniu Kościoła. Do szerokiego przekazu eklezjalnego przebijają się tylko te kwestie, które nie wywołują wśród wiernych większych kontrowersji. Słusznie skądinąd słyszymy polemiki biskupów z postulatami lobby gejowskiego, ale już dużo słabiej słyszymy jasne nauczanie na temat rozwodu czy antykoncepcji. A jeszcze rzadziej słyszymy, że według św. Pawła królestwa Bożego nie posiądą nie tylko mężołożnicy, ale również niesprawiedliwi, rozpustnicy, bałwochwalcy, cudzołożnicy, rozwiąźli, złodzieje, chciwi, pijacy i oszczercy. Gdyby ktoś wygłosił takie kazanie, to natrząsano by się z niego miesiącami i być może parę osób przestałoby chodzić na msze.

Wyzwaniem jest również fakt, że zanika przestrzeń, na której Kościół był budowany za sprawą znakomitego kardynała Wyszyńskiego, czyli lud, owo podglebie katolicyzmu ludowego. Polska prowincja to jest bardzo różnorodna rzeczywistość, ale bywa dużo bardziej zdewastowana niż przestrzeń społeczna wielkich miast. Są miejsca, choćby na Kielecczyźnie, gdzie młodzież zaczyna współżycie seksualne jeszcze wcześniej niż w wielkich miastach. A głównym wychowawcą w tej chwili w tych miejscach nie jest już Kościół, proboszcz, tylko telewizja.

Drugi problem, o którym trzeba powiedzieć, to jest wyraźny brak tego wielkiego przywództwa, który w Polsce zawsze nadawał ton Kościołowi. Po kardynałach Hlondzie, Kakowskim, Sapiesze, Wyszyńskim czy po papieżu Janie Pawle II nie przyszli ludzie o podobnej charyzmie. A zmiana ustroju kościelnego powoduje, że też niespecjalnie sam ustrój generuje potrzebę takich silnych przywódców.

Dużo mówiłem o negatywnych zjawiskach, ale są też pozytywne. Mocne i dynamiczne pozostają grupy, miejsca, środowiska, a czasami tylko osoby, które wchodzą w skład czegoś, co można nazwać archipelagiem ortodoksji. Christianitas, Polonia Christiana, Teologia Polityczna, Fronda i masa innych grup, środowisk, które cały czas coś robią. Swoje wpływy medialne zachowuje i rozwija „Gość Niedzielny". Ostatnio także „Nasz Dziennik" bardzo mocno się rozbudził. Budzą się także katolicy w życiu publicznym, czego najlepszym przykładem jest 600 tysięcy podpisów zebranych w ciągu dwóch tygodni pod projektem całkowitego zakazu zabijania nienarodzonych w Polsce. Projekt ten jest niewygodny dla polityków przed wyborami i niewygodny także dla tej części hierarchii, która chciałaby świętego spokoju. Widać też powoli działanie mniejszych grup ludzi, którzy w swoich miejscach lokalnych zaczynają domagać się respektowania ich własnych praw. To jest np. walka z pornografią w podwarszawskim Józefowie i Świdnicy. Jest też masa innych miejsc, w których próbuje się wymuszać na opinii publicznej czy na władzach respektowanie choćby uprawnień rodziców.

Kościół w Polsce zatem stoi dzisiaj przed kluczowym wyborem strategii na przyszłość. Jednym z tych wyborów może być podtrzymywanie i zadowolenie ze stanu posiadania. Ten ostatni będzie się oczywiście kurczył, ale na tyle wolno, że nie będzie wywoływać przerażenia. Strategia taka nie tworzy atmosfery radykalizmu i umacnia wrażenie, że Kościół jest wspólnotą wszystkich Polaków, wierzących, niewierzących, mniej i bardziej praktykujących. Ma ona jednak wadę: Kościół rezygnuje z głoszenia prawdy, z misji, czyli z tego, do czego został powołany. A w dłuższej perspektywie i tak straci swoje wpływy. Kulturowe chrześcijaństwo bez wiary przemienia się z czasem w zwyczaj, a potem w niewiarę, czego najlepszym przykładem jest anglikanizm, który zachowuje wpływy społeczne, ale praktykuje go realnie 2 – 3 proc. anglikanów.

Druga strategia to strategia odwagi. Żyjemy w zgodzie z zasadami i wymagamy choćby podstawowej jedności od innych. Na krótką metę to może być niebezpieczne. Letni mogą odejść, a media będą miały używanie. Tylko jednak budując wspólnotę wiary, zaangażowania, odwagi, możemy mieć nadzieję na to, że zachowamy nie tylko wpływy społeczne, ale również realne znaczenie. Kościół jest bowiem ważny jedynie jako wspólnota wiary, jako świadek niewygodnych prawd, a nie jako instytucja, która miałaby tylko utwierdzać społeczeństwo. Te ostatnie rzeczy może robić, ale nie kosztem istoty swojego powołania. Jeśli zrezygnuje ze swojej misji, to przestanie realizować również te przypadłościowe elementy, których czasem od niego w życiu społecznym wymagamy.

Filozof, publicysta, redaktor naczelny portalu Fronda.pl

Robert Krasowski

Czy jest sens dobijać Boga?

Podoba mi się w wystąpieniu Tomasza Terlikowskiego to, że nie stawia się w sytuacji ofiary. Nie używa często wysuwanego argumentu, jakoby polscy katolicy żyli w wielkiej opresji, jakoby bici i oblegani przez żywioł ateistyczny byli spychani do katakumb. Nie ma bowiem żadnej ateistycznej opresji, środowiska laickie są tak słabe, że polski Kościół zmaga się dziś ze sobą, a nie ze swoimi wrogami. Tak samo zresztą nieprawdziwy jest argument dowodzący istnienia państwa wyznaniowego. W Polsce obowiązują wszystkie liberalne zasady prawne, procedury odwoływania się, także do Strasburga, a zatem miejsca, w którym można obronić najbardziej liberalne na świecie zasady w odniesieniu do religii.

Trudno jest opisać miejsce polskiego Kościoła, bo na swój sposób w obu tych fałszywych interpretacjach jest sporo prawdy. Z jednej strony wszyscy czujemy, że Kościół katolicki jest jakoś niesłychanie silny, a z drugiej strony, że jest niesłychanie słaby. Mój przedmówca mówił o religii obywatelskiej, ja bym użył słów bardziej trywialnych. Kościół jest silny swoją wszechobecnością, tym, że wszędzie zobaczymy sutannę. Przez 200 lat był bardzo ważną instytucją życia i społecznego i politycznego, w niektórych epokach zastępował nawet państwo, przyzwyczaił więc kler do stałej obecności nie tylko w obrządkach społecznych, ale też politycznych. I to trwa do dziś. Polakom to nie przeszkadza, bo kler ze swojego przywileju korzysta z dużym umiarem. Dobrze to było widać w czasie smoleńskich uroczystości: biskupom wystarczyło to, że byli w centrum wydarzeń, nikomu z nich do głowy nie przyszło, by skorzystać z tej okazji dla celów misyjnych. Polski kler zabiega bowiem o swój prestiż i pozycję, a nie o religijne przesłanie. Zachowuje się jak ambitna grupa zawodowa, a nie jak rycerze wiary.

Jeżeli lubimy Kościół, powiemy, że jest on baldachimem rozpostartym nad polskim społeczeństwem. Jeżeli go nie lubimy, powiemy, że to jest narośl, która społeczeństwo przydusza. Jednak i w przypadku diagnozy baldachimu, i w przypadku diagnozy narośli, ich konkluzja okazuje się podobna

– otóż ta silna pozycja Kościoła nie ma religijnych skutków. Mamy do czynienia z sytuacją, w której Kościół bije się o to, żeby uzyskać liczne przywileje, z których potem dla celów konfesyjnych nie korzysta. Na przykład bije się o to, żeby wprowadzić religię do szkół, a potem zupełnie lekceważy jakość jej nauczania. Kościół zdobył tak gigantyczne wpływy, że gdyby chciał, mogłyby one posłużyć do intronizowania państwa wyznaniowego. Ale Kościół tego nie chce. Poprzestaje na codziennych zabiegach o zdobycie środków na remont dzwonnicy czy odzyskanie kolejnego majątku. Jeżeli w ogóle kler coś buduje, to nie państwo wyznaniowe, ale garaże.

Można to potraktować jako zarzut. Można jednak dostrzec w tym mądrość. Polacy w absolutnej większości, poza wąską grupą środowisk wielkomiejskich, akceptują obecność Kościoła, ale tylko dlatego, że nie jest to Kościół religijnie wymagający. Gdyby jednak Kościół skorzystał ze smoleńskich uroczystości po to, żeby powiedzieć parę niepopularnych rzeczy na temat życia rodzinnego, gdyby zaczął twardo się wypowiadać w sprawie kapitalizmu, dzielenia się majątkiem z innymi itd., natychmiast zostałby przez Polaków zdefiniowany jako opresyjny. Mamy zatem symbiozę polegająca na tym, że kler dostał prawo funkcjonowania na samym świeczniku, ale za cenę swojego milczenia, za cenę samoograniczenia. Kościół jest instytucją potężną dzięki temu, że nie używa swojej siły. Kompletuje kolejne insygnia władzy, ale zachowa je pod warunkiem, że się nimi jedynie ozdobi, a nigdy z nich nie skorzysta.

Jakie z tego płyną wnioski? Na pewno zagrożeniem dla Kościoła, o czym mówił Tomasz Terlikowski, jest to, że w coraz mniejszym stopniu jest oparty na Bogu, w coraz większym stopniu sprowadza się do rytuału. Niektórzy nawet uważają, że polski Kościół już od dwóch wieków nie jest instytucją wiary, ale instytucją społeczną. Ta interpretacja sprawnie wyjaśnia brak procesu sekularyzacji w Polsce. Nie doszło do niej, ponieważ nie ma w Polsce gorących obrońców Pana Boga. W zachodniej Europie gorącą religijność zastępowała równie gorąca wrogość wobec Boga, co prowadziło do powstania żywotnej i agresywnej kultury laickiej, brutalnie wypychającej Kościół z życia publicznego. W Polsce nie było silnego katolicyzmu w wymiarze religijnym, więc modele odejścia od Kościoła też są letnie, to jest takie miękkie wypisywanie się z Kościoła, bez przechodzenia na pozycje wrogie.

Trudno postawić wyrazistą prognozę na przyszłość, ale wydaje się, że Kościołowi udało się zachować silną pozycję ze względu na pamięć jego wielkich czynów z ostatnich 200 lat. Jednak ta pamięć nie będzie trwała wiecznie. Klerowi grozi to, co kiedyś spotkało działaczy związkowych, w krajach, w których związki były bardzo silne. Przez kilka dekad siłą bezwładu zachowywali swoje znaczenie jako element lokalnej tradycji. A potem nagle je tracili, gdy pojawiała się nowa generacja niepamiętająca ich zasług i nierozumiejąca ich racji istnienia.

Jeżeli zatem Kościół miałby dłużej utrzymać pozycję, jaką ma dzisiaj, musiałby odświeżyć swój mandat, musiałby zaimponować Polakom swoją religijnością. Musiałby zrobić to, co proponuje Tomasz Terlikowski. Ale taki wybór jest zarazem wielkim ryzykiem. Nie dlatego, że przeciwnicy Kościoła podniosą wielki krzyk. Kłopot jest z katolikami: czy większość z nich nie uzna, że nie chce katolicyzmu, który tak dużo od nich wymaga, który zmusza do prawdziwie intensywnej wiary?

Poważny dylemat mają także ateiści. Gdy się obserwuje takich ludzi jak np. Magda Środa czy Adam Michnik, widać dwie różne strategie. Adam Michnik ma wyraźną świadomość słabości swojej intelektualnej formacji, wie, że kultura ateistyczna w Polsce niemal nie istnieje, że nie można tu zbudować systemu socjalizacji – choćby na najniższym poziomie – w oparciu o żywioł postoświeceniowy. Więc on potrafi zimno zdiagnozować polską alternatywę: albo katolicyzm, albo barbarzyństwo. Z tego powodu Michnik, choć religii chyba nigdy specjalnie nie lubił, od 20 – 30 lat ją akceptuje. Bo przecież nawet tak nielubiane na prawicy kreowanie sporu Kościoła otwartego i zamkniętego jest w swojej konkluzji pełną akceptacją dla religii.

Z drugiej strony mamy poglądy Magdaleny Środy, ostentacyjnie ateistyczne, będące żarliwą modlitwą o śmierć Boga. Jednak czy to środowisko jest do tej śmierci gotowe? Czy jest w stanie zapewnić, choćby na tak niskim, prymitywnym poziomie, jaki zapewnia Kościół, podstawową edukację etyczną, czy jest w stanie doprowadzić do wbicia do głowy wielu niemądrym dzieciom prostej informacji „nie rób złego, bo cię za to Bóg ukarze". Wydaje się, że nie, bo kultura oświeceniowa w Polsce nie istnieje. W nieco innym kontekście od wielu dekad poruszał ten problem Bogusław Wolniewicz, mówiąc o racjonalności chrześcijaństwa, o tym, że z morza irracjonalnych poglądów, które zawsze będą dominować w każdym społeczeństwie, irracjonalizm chrześcijański jest najbardziej racjonalny, bo został przepracowany przez tak zimne umysły jak Tomasz z Akwinu. A miejsce upadającego chrześcijaństwa będą zastępować nie poglądy Diderota czy Russela, ale nowe gorące religie, przesądy, new age lub polityczne ideologie.

A zatem pytanie brzmi: czy polscy ateiści powinni pragnąć rychłego upadku katolicyzmu. Czy z punktu widzenia ateistów życie w kraju umierającego powoli Boga nie jest aby wygodniejsze i bezpieczniejsze? Czy jest sens dobijać Boga, który już nie jest groźny? Bo jest Bogiem liberalnym, nawet w kwestii wiary w samego siebie. Czy aby nie istnieje bardzo głęboki interes wspólny katolików i żywiołu oświeceniowego w tym, żeby utrzymać status quo?

Publicysta, historyk filozofii, b. redaktor naczelny „Dziennika", prezes i współwłaściciel wydawnictwa Czerwone i Czarne

Bronisław Wildstein

Będziemy mieli wojnę kulturową

W tym, co mówił Robert Krasowski, pobrzmiewała wiara w  heglowskiego ducha dziejów, założenie o jedynym możliwym i koniecznym rozwoju rzeczywistości ludzkiej. Całe nasze doświadczenie kompromituje tę wiarę. Ostatnio wielkie dzieło wynikające z długoletnich badań nad laicyzacją napisał Peter Berger. Wynika z niego, że Europa nie jest typowym exemplum procesów cywilizacyjnych, ale swoistym kuriozum. Proces laicyzacji w innych stronach świata w ogóle nie postępuje, a wręcz przeciwnie. Można się zastanowić, czy to, co my widzimy w takim krótkim czasie, i co zwykliśmy traktować jako procesy naturalne, nie jest fenomenem chwilowym, któremu nadajemy cechę nieuchronnego procesu. Czy ta laicyzacja musi postępować? Czy to nie jest z naszej strony uzurpacja jeśli chcemy z wiedzy o zjawiskach na przestrzeni 100-200 lat wykuć spiżowe prawa historii?

Nie zgadzam się, że Kościół w Polsce nie stoi wobec zagrożenia ze strony agresywnego laicyzmu. Rzeczywiście, jeśli ograniczymy się do tego, co tu i teraz, to widać falstart, jakim było wystąpienie Palikota, który na agresywnym ateizmie usiłował zbudować ruch polityczny. Coś, co nie okazało się nośne politycznie, stało się jednak niezwykle atrakcyjne dla elit III RP. Ich poparcie było niewspółmierne do politycznej roli Palikota. Sęk w tym, że w Europie klimat narzuca nie ten ogół, tylko silne agresywne mniejszościowe grupy antyreligijne, ateistyczne. Ten proces przyjdzie do Polski. Nie wiem, jak to się skończy, ale jestem przekonany, że z tego typu kolejną odsłoną będziemy mieli nadal do czynienia już po śmierci politycznej Palikota. Spójrzmy, jaką rolę odgrywa maleńka grupa radykalnie ateistyczna, czyli "Krytyka Polityczna". Ona zaczyna w dużej mierze tworzyć ideologię dla partii w tej chwili dominującej w Polsce. Będziemy więc mieli wojnę kulturową w Polsce.

Pisarz i publicysta, ostatnio wydał powieść „Czas niedokonany", W tv. rp. pl prowadzi program „Bronisław Wildstein przedstawia"

Rafał A. Ziemkiewicz

Chłopska wiara, do bólu praktyczna

Wspólną przyczyną wielu problemów, o których tu mówimy, jest kryzys przywództwa w Kościele będący częścią szerszego polskiego problemu z przywództwem. Nie mamy dziś w kościele niekwestionowanego autorytetu na miarę prymasa Wyszyńskiego; kardynał Dziwisz, który był symbolicznym spadkobiercą Jana Pawła II, zawdzięcza swoją pozycję wręcz temu, że przywodzić nie próbuje. Skoro nie ma lidera, to panuje bierność, rzeczy dzieją się same, siłą inercji. Jeżeli nikt ludzi nie prowadzi, to ludzie kierują się przyzwyczajeniami i nawykami, a te związane z miejscem Kościoła w społeczeństwie są u nas dwojakiego rodzaju.

Kościół u nas także jest swego rodzaju religią obywatelską, z tym że w przeciwieństwie do Skandynawii czy Wielkiej Brytanii jest to nie religia państwowa, ale wręcz antypaństwowa – po stronie ludzi przeciwko władzy. Powrót do wzorca religii antypaństwowej ujawnia się w tym, jak duża grupa wiernych postrzega miejsce Kościoła po Smoleńsku. To nie jest żadna herezja, łączenie tego zjawiska z towiańszczyzną czy mariawityzmem uważam za gazetowe głupactwo. To jest powrót do bardzo głębokiego sposobu tradycyjnego postrzegania religii: obcy nas prześladują, zabili nam prezydenta, więc chronimy się i nabieramy siły w naszym Kościele.

Drugie przyzwyczajenie to nasza szczególna, chłopska religijność. W ogóle, wyznaję tezę, że klucz do zrozumienia Polski współczesnej leży w zrozumieniu mentalności chłopskiej, bo współczesny Polak to wciąż wieśniak, nic to, że przeważnie przeflancowany do miasta, bo je także zmienił w wielką, betonową wieś. Religijność ludowa została bardzo zmitologizowana, widać w tym wpływ kardynała Wyszyńskiego, który z oczywistej potrzeby zbudował ten pozytywny mit gorącej, głębokiej wiary „człowieka prostego". Ale wiara chłopska jak cały chłopski sposób myślenia jest przede wszystkim do bólu praktyczna. W tradycyjnie chłopskiej mentalności ksiądz to centralna postać w lokalnym krajobrazie. Ale jest on swego rodzaju zakładem usługowym: ma ochrzcić, pogrzebać a pomiędzy tymi dwoma datami jeszcze jest ślub, święcenie jaj, wizyta po kolędzie. Za to zyskuje pewne profity, tzn. się go słucha, ale też bez przesady, bo wśród obowiązków księdza wobec parafianina jest również go rozgrzeszyć. Gdyby szukać krótkiego motta chłopskiej religijności, brzmiałoby: jakoś się tam zawsze ze wszystkiego wyspowiadam.

Ludzie z kręgów takich jak Krytyka Polityczna, którzy z Schadenfreude cytują dane o tym, że pokolenie JP II de facto odrzuca naukę w kwestii antykoncepcji i seksu przedmałżeńskiego, cieszą się nie wiadomo z czego – bo to nie jest żadne zwycięstwo „postępu". Jeżeli myślą, że w tradycyjnej chłopskiej moralności nie było miejsca na seks przedmałżeński, i potrzebowaliśmy dopiero natchnienia z UE...

Te dwie tradycje sprawiają, że z jednej strony nie ma u nas miejsca na Zapatero, bo on jest możliwy tam, gdzie Kościół jest postrzegany jako coś związanego z władzą przeciwko rządzonym. Ale też nie ma miejsca na Savonarolę, ponieważ polski lud patrzy na przesadnie nawiedzonych proroków właśnie jak na przesadnie nawiedzonych.

Z faktu, że nie ma miejsca na Zapatero, wynika, że zastosowano wobec Kościoła u nas zupełnie inną zasadę i inne było zagrożenie. Otwartym tekstem wyłożył to Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej". Atakowany za podpisanie konkordatu odpowiada w takim duchu: właśnie o to chodzi, by biskupi dostawali dotacje, niech sobie sprowadzają samochody i budują Lichenie, a z biegiem lat Kościół przestanie być problemem.

Drugim pomysłem było to, co nazywam michnikowszczyzną, czyli projekt w skrócie polegający na wychowaniu nowej polskiej elity, która wychowa z kolei nowe polskie społeczeństwo. Udało się zdobyć rząd dusz nad dużą i medialnie dominującą częścią polskiej elity, nie doprowadziło to jednak do przeniesienia przekazu oświeceniowego na lud, lecz do oderwania tej elity od ludu. Dziś ten projekt jest już martwy, już tylko korumpuje, ale nie uwodzi.

W moim przekonaniu największym zagrożeniem dla polskiej religijności jest bierność. Kościół pozbawiony przywództwa, kierowany przez biskupów, którzy zostają nimi z wysługi lat i nade wszystko pragną świętego spokoju, może przespać historyczne wyzwanie, przed którym stoimy. A jeżeli prześpi, przestanie być dla Polaków tak ważny, jak się do tego przyzwyczailiśmy.

Pisarz i publicysta, ostatnio wydał powieść „Zgred", w tv. rp. pl prowadzi program „Antysalonik Ziemkiewicza"

Paweł Milcarek

Kościół nie mówi swoim językiem

W jeszcze większym stopniu martwię się wewnątrzsterownością polskiego Kościoła. Chodzi mi o przywództwo w najgłębszym sensie, nie personalnym czy instytucjonalnym, lecz w znaczeniu panowania zasad: o ugruntowaną pamięć o własnych zasadach, o tym, w co Kościół wierzy, i o tym, co przede wszystkim ma do powiedzenia.

Kościół bardzo obecny – także jako symbol w przestrzeni publicznej – ale równocześnie nie chcący, niepotrafiący mówić wyraźnie o wymagającej prawdzie to stan oczekiwany przez establishment polityczny, przez drugą stronę. Taki Kościół jest potrzebny społeczeństwu liberalnemu. Im jest słabszy pryncypialnie, tym bardziej jest potrzebny cywilnie, wchodzi w rolę takiego „anglikańskiego" elementu życia społecznego uosabiającego tradycję, ciągłość, wielką przeszłość Polski. Kościół staje się meblem retro w cywilnej scenografii.

Paradoks polega na tym, że w Polsce toczy się wciąż wyjątkowo dużo debat o katolicyzmie i Kościele – za to głos własny Kościoła jest w nich bardzo słaby. Powstaje wrażenie, jakby Kościół sam o sobie usiłował myśleć w kategoriach dyskursów zewnętrznych wobec niego – trochę tak, jakby ktoś założył, że w swoim własnym kraju może mówić głównie w obcym języku.

Kościół usiłuje się więc wypowiedzieć np. wewnątrz dyskursu liberalnego, czyli traktując siebie jako przede wszystkim obrońcę praw naturalnych (to w lepszym wariancie) lub usiłując się odnaleźć wewnątrz ideologii praw człowieka. Kościół przemawia też formułami dyskursu patriotycznego, co z kolei ustawia go samego jako przede wszystkim „arkę przymierza" polskiej tradycji albo – w wersji XIX-wiecznego romantyzmu – jako rzecznika wolności narodu. W obu przypadkach chodzi o jakiś przekład własnej myśli na inny język. Taki przekład jest uzależniony od pojemności tego świeckiego języka. Z reguły więc najłatwiej jest przełożyć to, co mniej istotne z perspektywy wiary – za to rzeczy najistotniejsze dla katolika mogą być w tych dyskursach

słabo zaznaczone albo wręcz zdeformowane. Kłopot polega na tym, że coraz trudniej jest sprawdzić, co jest „w oryginale", gdyż Kościół także w swej mowie wewnętrznej, do wiernych, woli mówić w owych „językach obcych". Kościół, który mówi coraz częściej obcym językiem, także gdy przemawia do swoich, zaczyna odgrywać rolę kogoś, kogo zaprasza się nie dlatego, że ma coś ciekawego do powiedzenia, ale dlatego, że „taka jest tradycja" albo że musi być ktoś, kto ubarwi świeckie dyskursy ponadczasowymi ozdobnikami.

Na tym tle powstaje zasadniczy kłopot z Benedyktem XVI: wychodzi na to, że ten papież mówi rzeczy kosmiczne – właśnie dlatego, że ze swobodą wychodzi poza język, który Jan Paweł II starał się w Kościele udomowić, tak aby Kościół był zrozumiały dla zewnętrznych elit. Benedykt XVI także potrafi mówić w „cudzoziemskich" dyskursach, ale chętniej używa języka Ojców Kościoła (który chętnie objaśnia choćby w swych katechezach środowych). W ten sposób papież mówi wprost o tym, co najważniejsze dla chrześcijanina, także w chrześcijańskiej mowie do świata. Wcale nie mówi za trudno (spotykam się z opinią, że mówi o wiele łatwiej niż poprzednik), ale i tak nawet w Kościele skandalem jest próba mówienia własnym językiem wiary w ciągłości z długą wcześniejszą tradycją.

Jednak ten język i związany z nim duch mogą się odrodzić: przykład nonkonformizmu Benedykta XVI podziałał już na wielu hierarchów w świecie. Niestety, w Kościele polskim nie mamy jak dotąd kogoś, kto byłby faktycznym rzecznikiem tej agendy, hierarchą podążającym z pełnym zrozumieniem za Benedyktem XVI we wszystkich jego priorytetach pastoralnych. Mamy za to bardzo specyficzny „papizm", ale w postaci kultu Jana Pawła II, obecnie już zatwierdzonego. Jednak ten nasz „papizm" do obecnego papieża w Rzymie podchodzi jakoś tak z boku: Benedykt XVI jest potrzeby po to, aby beatyfikował Jana Pawła, sławił go, ale niekoniecznie aby spełniał rolę głównego punktu odniesienia jako biskup Rzymu. W Rzymie centralą jest jakoś bardziej grób bł. Jana Pawła II, a nie Bazylika św. Piotra.

Ostatni temat to model bycia Kościoła z narodem. Nie wiem, czy wybiera się go z pełną świadomością. Po pierwsze, model neutralistyczny: Kościół sam wycofuje się na pozycje kruchty i wewnątrzkościelnego przekazu, żeby się nie dać wplątać. Są w polskim episkopacie hierarchowie, którzy taki model praktykują, choć niezbyt konsekwentnie (gdyż bardzo kuszą dobre układy z władzą). Drugi model to powrót do lat 80., czyli do sytuacji, w której Kościół staje się rzecznikiem opozycji, tyle że tym razem w kraju niepodległym. W tym modelu zawarta jest propozycja, żeby Kościół nie tyle wychowywał tę opozycję, ile zapewniał jej swój patronat. Kościół lat 80., czasu stanu wojennego właśnie tak funkcjonował: był przestrzenią wolności dla opozycji nieraz bardzo odległej od chrześcijańskiej wizji wolności. Dzisiaj opozycja reprezentująca opinię patriotyczną (zresztą bliższa Kościołowi niż wielu liderów opozycji w stanie wojennym) też chciałaby od Kościoła takiego niezbyt zobowiązującego patronatu – może raczej baldachimu nad swoimi ideami, których Kościół miałby obowiązek bronić po prostu dlatego, że są szczerze polskie, nawet jeśli jest to polskość unikająca wyraźnego opowiedzenia się w sporach cywilizacyjnych. Jednak z punktu widzenia istotnej misji Kościoła najlepszy jest model trzeci – model prymasa Wyszyńskiego, który w sprawach zasadniczych był arbitrem dla wszystkich – a więc i wszystkim stawiał wymagania, czasem nawet większe swoim niż obcym. Jednak ten model zakłada obecność hierarchów, którzy zamiast basowania tej czy innej stronie sporu pilnują suwerenności Kościoła – ale nie na zasadzie dystansu, wycofania, lecz na zasadzie stawiania wszystkich stron wobec tych samych kryteriów wynikających z najważniejszych przeświadczeń wiary.

teolog, filozof i publicysta, założyciel pisma „Christianitas", były wykładowca UKSW

Piotr Semka

Nie będę ukrywał, że zaskoczyło mnie w wystąpieniach Roberta Krasowskiego i Tomasza Terlikowskiego brak diagnozy, która pokazuje, że w warunkach polskich likwidacja silnej pozycji prymasa czy też zbudowanie silnej pozycji szefa Konferencji Episkopatu bardzo osłabiła Kościół. Ja mam taką tezę, że spotkania episkopatu Polski przypominają trochę szlacheckie sejmiki z początku XVIII w., tzn. są prezentacją rozmaitych tez bez żadnej konsekwencji i bez deklaracji czołowych graczy po jednej i drugiej stronie, że będą grać choć częściowo razem. Najlepiej udają się ogólnikowe zbiórki na jakieś cele typu Łagiewniki, a nie ma jednej reakcji na sytuacje, w których wierni czekają na stanowisko Kościoła. To jest powód do szerszej dyskusji o kwestii zmian soborowych, które postawiły taką tezę, że jest biskup na diecezji, a potem już Stolica Apostolska. To nie działa w warunkach polskich.  Dobrze było to widać, gdy Stolica Apostolska nie zorientowała się na czas, jakie mogą być konsekwencje braku lustracji w Polsce i pośrednio doprowadziła do skandalu wokół abp. Wielgusa, a potem nie wyciągnęła z tego żadnego wniosku i uznano, że polski Kościół musi to załatwić sam.

Co ratuje Kościół? Występuje ciekawe zjawisko, które uderzyło mocno w środowisko Kościoła otwartego. Cała generacja kolejnych buntowników w sutannach, czyli księża Węcławski, Obirek i Bartoś, zrejterowała ze stanu duchownego. W miejsce zbuntowanych kapłanów, jak ksiądz Remigiusz Sobański czy Alfons Skowronek, przychodzą ci, którzy zrzucają sutannę, co ułatwia sytuację Kościołowi, bo dla niego najbardziej koszmarni byli ci, którzy deklarowali się jako wierni kapłani, a mówili często herezje.

Brak tego decydującego kapitana drużyny, czyli prymasa, jest bardzo dobrze widoczny w tym, że media docierają ze swoim przekazem, kto jest dobry, a kto zły w sporach dotyczących Kościoła szybciej niż biskupi, którzy zanim wysmażą list, to mijają dwa tygodnie. Ten, który jest dobry w opinii mediów liberalnych, następnego dnia udziela wywiadu albo w „GW", albo jest na antenie TVN.

Każde schorzenie wytwarzają antyciała i w polskim katolicyzmie pewna słabość docierania z przekazem biskupów liberalnych, takich jak abp Życiński, jest wynikiem istnienia swego rodzaju instynktu odpornościowego.

Robert Krasowski mówi, że w ciągu 200 lat nie było wybitnych ludzi, którzy płonęli wiarą. Byli jednak siostra Faustyna, ojciec Woroniecki i środowisko Lasek czy też 108 męczenników z II wojny światowej. Spośród 2700 kapłanów zakatowanych w Dachau 1777 to byli Polacy. Moim zdaniem opisany przez  Roberta Krasowskiego stan dziwacznego sojuszu wiernych, którzy akceptują sytuację umierającego Boga, z oświeceniowcami, którzy czekają, aż księża sami się wyrzekną swojej wiary w swoich plebaniach z garażami, zakłada, że Europa jako kryształowy pałac, w którym jest ciepło i sympatycznie, będzie trwała przez najbliższe 100 lat. Ja nie mam takiego wrażenia, uważam, że pewne procesy przyspieszają i jeszcze za naszego życia będziemy świadkami bardzo dużych tąpnięć. A Kościół właśnie w takich sytuacjach szczególnie potrafi się odnaleźć, za co płaci krwią męczenników. Te instytucje, które działają w przekonaniu o końcu historii, się nie odnajdą.

Publicysta polityczny „Rzeczpospolitej" i tygodnika „Uważam Rze"

Piotr Zaremba

Nie zgodzę się z Tomaszem Terlikowskim, że stan silnego przywództwa w polskim Kościele był normą. Moim zdaniem był raczej odstępstwem od normy związanym z dwiema osobami, z prymasem Wyszyńskim i z papieżem Janem Pawłem II. To była sytuacja wyjątkowa z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na te osobowości, a po drugie – ze względu na czas, w którym Kościół w szczególny sposób wypełniał różne role społeczne.

Ten brak jednego ośrodka decyzyjnego powoduje mimowolnie stan większej różnorodności, który jest zjawiskiem często pozytywnym. To stan, w którym uzupełniają się i różne postawy polityczne, różne wrażliwości, i różne nurty polskiego katolicyzmu. Ja nie oczekuję w każdej sprawie dyrektyw ex cathedra.

Wiem, że zdradliwą rzeczą jest porównywanie Kościoła do instytucji politycznych. Trudno mówić tu o graniu frakcjami, o pozyskiwaniu różnych grup wyborców poprzez różne barwy liderów. Ale wierni są podzieleni wewnętrznie. Oni oczekują, że różni ludzie będą z nimi prowadzili dialog.

Zresztą Kościół katolicki zawsze był bardziej kompromisowy niż inne wyznania. Nie wiem, czy w Polsce pewna wyrozumiałość wynika wyłącznie z chłopskości obecnego społeczeństwa. Kilkaset lat wstecz Kościół też nie próbował zabraniać ludziom rozmaitych rozrywek z pełną świadomością, że one mają konsekwencje trudne do pogodzenia z religią. To purytanie, wyznawcy protestantyzmu, usiłowali tworzyć Królestwo Boże na ziemi.

Kościół jest drążony przez instytucje zewnętrzne, popkulturę, laicyzację. Moim zdaniem jednak to mądrość podpowiada polskim biskupom i księżom, że nie mówią do końca: sprawdzam. Jeżeli postawią ludzi w sytuacji  mocnego wyboru, mogą część z nich stracić. W jakiejś mierze ta powściągliwość jest kosztem prawdy. Każdą z tych sytuacji należałoby oceniać oddzielnie. Są takie sytuacje, gdy nawet biskupi plotą bzdury.

Mam jednak wrażenie, że ten ogólny klimat, chociaż można go bardzo łatwo wykpić, skarykaturyzować, jest dla Kościoła korzystny i niekoniecznie musi prowadzić do konsekwencji, które przedstawia Robert Krasowski. Pamiętam jego teksty sprzed lat, gdy chwalił kompromisowość polskiego Kościoła. W tej chwili dalej to robi, ale chwali go za co? Za to, że jest ponoć wewnętrznie pusty. W tej wizji Kościół jest roztropny, nie przekracza pewnych granic, ale płaci tym, że daje się sprowadzić wyłącznie do instytucji trochę świeckiej, trochę społecznej, a trochę w gruncie rzeczy biznesowej.

Ja sam często niepokoję się staczaniem się kościelnych instytucji w kierunku korporacji. Dwa przykłady – kwestie majątkowe i stosunek do lustracji. Ale nie mam poczucia, żeby Kościół polski był instytucją pustą. Myślę, że nawet księża przymykający oczy na ludzkie ułomności odgrywają czasem rolę pozytywną.

Dajemy się zepchnąć w paradoks. Cokolwiek by któryś z tych biskupów zrobił, będzie źle. Gdy przypomni o jakiejś zasadzie wiary, to będzie rygorystą. Jeśli nie przypomni, to też źle, bo Kościół okazuje się instytucją, która ma być dodatkiem do garażu. Często krytykują ci sami ludzie.

A przecież widać próby wyjścia z tej kwadratury koła. Bardzo ciekawa była homilia wygłoszona w rocznicę Smoleńska przez arcybiskupa Gądeckiego. To próba sformułowania tez, które ani nie dotyczyły polityki stricte partyjnej, ani nie były wyrazem postawy Kościoła zainteresowanego wyłącznie trwaniem. Ona była próbą sformułowania tez społecznych, ofertą pilnowania rygorów, o których Jan Paweł II przypomniał Polakom już w roku 1991 podczas swej słynnej pielgrzymki. Gądecki został wyśmiany i skrytykowany jako PiS-owiec. A przecież zaprzeczył schematowi polskiego Kościóła jako dodatku do garażu.

Publicysta polityczny „Rz" i tygodnika „Uważam Rze", autor biografii politycznej Jarosława Kaczyńskiego „O jednym takim"

Dominik Zdort

Dziwi mnie, że w tej dyskusji tak mało razy pojawia się osoba Jana Pawła II. To jest postać kluczowa dla tego, jaką pozycję Kościół ma obecnie i i jaką może mieć w przyszłości. Kościół jest wciąż jeszcze instytucją o ogromnym autorytecie społecznym i w jakimś sensie nietykalną właśnie dzięki polskiemu papieżowi. Jeśli mamy konkordat, nauczanie religii w szkole, to jest zasługa Jana Pawła II. Autorytetu papieża nie podważali ani Gierek, ani Jaruzelski, ani Kwaśniewski, ani nikt inny z polityków lewicy niechętnych Kościołowi.

Jak Kościół może dziś wykorzystać ten nienaruszalny autorytet Jana Pawła II? Pozwolę sobie najpierw na parę słów o tym, w jakim stanie polski papież zostawił Kościół. Otóż zostawił nam Kościół letni, mało wyrazisty. Był przywódcą polskiego Kościoła w sensie politycznym (jako ten, który sprowadził Ducha, aby „odnowił oblicze tej ziemi") i był wspaniałym człowiekiem – ale za tą osobistą charyzmą nie kryło się żadne przesłanie kościelne czy teologiczne, przesłanie moralne zaś było w pewien sposób skrywane. W podobny sposób swoje obowiązki traktują dziś polscy hierarchowie.

Tymczasem polski Kościół powinien zaszantażować wiernych autorytetem Jana Pawła II. Powinien powiedzieć: skoro  po jego śmierci tak płakaliście, to teraz posłuchajcie, on miał dla was konkretne moralne wskazówki. Trzeba powtórzyć to wszystko, co kryło się za papieskimi anegdotami o wycieczkach kajakowych i wspinaczkach po górach. Bo Jan Paweł II nie tylko mówił o kremówkach, ale także o tym, w jaki sposób powinny wyglądać rodziny, jak powinni żyć chrześcijanie.

Tego nie uczyniono przy okazji niedawnych uroczystości. I mam wrażenie, że beatyfikacja będzie teraz alibi, aby dalej nic nie robić, żeby na poważnie nie ewangelizować, nie mówić Polakom trudnych rzeczy – bo przecież jest z nami nasz błogosławiony Jan Paweł II, który samą swoją obecnością to społeczeństwo odmieni. A polscy biskupi poprzestaną na dzieleniu ampułek z krwią i krojeniu papieskiej sutanny na kawałki.

Publicysta, kierownik działu opinii „Rz"

Jarosław Sellin

Jestem w gronie dzisiejszych dyskutantów jedynym aktualnie czynnym politykiem. Pozwólcie więc, że spojrzę na dyskutowany problem z innej perspektywy – oczekiwań dwóch największych sił politycznych w Polsce wobec instytucjonalnego Kościoła.

Moje środowisko polityczne – PiS – stworzyli ludzie, którzy nie używali religijności do zdobywania profitów politycznych (bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy). A jednak dziś przeżywanie wiary jest w tym środowisku bardzo żywe. Znajduję też w nim postawę zawodu, że Kościół jest zbyt wycofany i zbyt defensywny w życiu publicznym, że kieruje się zasadą „świętego spokoju". Że nie przyjmuje wyraźnych stanowisk w sprawach, które funkcjonują na styku etyki i polityki. Oczekujemy w tych sprawach od Kościoła większej jednoznaczności i stanowczości. Również w sprawach zdarzeń, które bulwersowały ostatnio opinię publiczną, jak np. profanacja symbolu krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W tej sprawie oczekiwaliśmy jednoznacznej obrony obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej.

Ciekawsze jest, jak wygląda bilans czteroletniej władzy Platformy Obywatelskiej z punktu widzenia norm społecznych, które przekładają się na normy prawne, a którymi Kościół powinien się interesować. W moim przekonaniu zainteresował się dosyć słabo, a jest czym się interesować. Po pierwsze, otwarto furtkę dla pojawienia się jednopłciowych związków partnerskich w Polsce na skutek nowelizacji prawa prywatnego międzynarodowego. Okazało się, mimo zapewnień liderów partii rządzącej, że minister spraw wewnętrznych musiał na skutek tej nowelizacji wydać rozporządzenie, które polskim obywatelom umożliwia zawieranie takich związków za granicą i potem powrót do kraju. Po drugie, faktycznie zalegalizowano używanie miękkich narkotyków poprzez depenalizację ich używania. Po trzecie, pamiętamy punkt wyjściowy refleksji w środowisku PO, jeśli chodzi o bioetykę i in vitro – komu powierzono najpierw tę pracę, z czyim błogosławieństwem to było robione. A potem – w jakim kierunku to poszło. Można bez dużego ryzyka zakładać, że gdyby ustawa ta dziś była finalizowana, to przyjęto by normy prawne odległe od tego, czego życzyłby sobie Kościół.

Po czwarte, jeśli uważnie przeczytać deklaracje premiera zawarte w trzech dużych, opublikowanych ostatnio artykułach, znajdziemy takie zapowiedzi, jak przyjęcie europejskiej Karty praw podstawowych (z ducha liberalno-lewicowej) albo dalsze realizowanie kolejnych postulatów ideologicznie jednoznacznego Kongresu Kobiet Polskich. Jeden, niezbyt mądry, został już zrealizowany, czyli parytety. Ciekawe, które teraz premier ma zamiar zrealizować.

Uważam, że w Platformie nadal dominuje postawa konformizmu w stosunku do Kościoła: Kościół jest ważny, potężny, kulturowo zakorzeniony w społeczeństwie polskim, więc lepiej unikać z nim konfliktu. Ale umacnia się tam też poczucie zniecierpliwienia, że być może warto pewne rzeczy wbrew Kościołowi realizować – i one się realizują, czego przykłady podałem. Wyraziło się ono i w takich incydentach, jak zwrócenie uwagi duchownemu wygłaszającemu homilię w Święto Niepodległości przez nowego prezydenta RP (zdarzenie chyba bezprecedensowe) czy wyrażanie niezadowolenia z homilii wygłoszonej przez abp. Gądeckiego w katedrze warszawskiej w czasie państwowych obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej. Wydaje mi się, że w PO umacnia się nurt, który będzie chciał pokazać Kościołowi, gdzie jest jego miejsce w życiu publicznym. I jest to związane z ewolucją ideową tej formacji: od konserwatywno-liberalnej u swych początków przez bezideową partię władzy po partię lewicową obyczajowo.

Polityk i dziennikarz, w latach 80. działacz Ruchu Młodej Polski, w latach  90. prowadził programy informacyjne i publicystyczne w telewizji, od 2005 r. poseł PiS

Zbigniew Stawrowski

Nie jest mi łatwo mówić o Kościele z tego powodu, że czuję się w jego wnętrzu, więc każda próba jego oceny jest jednocześnie samokrytyką. Mam głębokie poczucie zawodu – również wobec siebie samego – niesprostania temu wszystkiemu, co się wokół nas dzieje. Do wielu wątków, które zostały tu poruszone, kulturowych i politycznych, tych dotyczących zmian instytucjonalnych w samym Kościele i w jego otoczeniu, dorzuciłbym jeszcze jeden, do tej pory niewymieniony – wymiar intelektualny. Jest oczywiście jeszcze inny, jeszcze ważniejszy – wymiar duchowy. Ale tak naprawdę my nigdy do końca nie wiemy, co się dzieje w samym rdzeniu chrześcijaństwa. Może żyją wśród nas święci, o których za 20 czy 50 lat dowiemy się, że to oni przemienili ten świat.

Co do wymiaru intelektualnego, można by zapewne długo mówić krytycznie o kościelnych uczelniach, sposobie kształcenia elit chrześcijańskich, a przede wszystkim formacji księży w seminariach, którzy potem wyniesiony z nich obraz Kościoła będą szerzyli w społeczeństwie.

Wiara chrześcijańska to taka, która od samego początku nieustannie starała się nie tylko wierzyć, ale i rozumieć, i także poprzez swój racjonalizm i docenianie pierwiastka intelektualnego mogła stać się fundamentem naszej cywilizacji. A skoro wiara powinna nieustannie szukać rozumienia, musi być w niej przede wszystkim obecne otwarcie na świat. Musimy widzieć, co się dzieje wokół nas, nie zamykać oczu na nowe istotne zjawiska. Bez wątpienia jednym z takich istotnych zjawisk jest pojawienie się fundamentalizmu antyreligijnego. Mniejsza o to, czy jest to w tej chwili margines, czy są to tylko drobne agresywne grupy, które mogą dojść za jakiś czas do większych wpływów. Przede wszystkim jest to intelektualne wyzwanie, z którym trzeba się dziś zmierzyć. Poczułem się parę lat temu zawstydzony, kiedy wierzący Żyd prof. Joseph Weiler zwrócił w swej książce uwagę chrześcijanom, że sami zamykają się w getcie i ukrywają przed światem ze swoją wiarą. Przypomniał nam przy tym encyklikę Jana Pawła II o misyjnym charakterze chrześcijaństwa. Po prostu wszyscy, tak lub inaczej wierzący i niewierzący, mamy obowiązek świadczyć publicznie o tym, co uważamy za prawdę, co stanowi dla nas największą wartość. Jeżeli tego nie robimy, od samego początku współtworzymy przestrzeń fałszu i zakłamania.

Jak rozumieć współczesną rzeczywistość? Jak porządkować, wyjaśniać to, co nowe? Możemy twórczo odwołać się do tego, co już posiadamy. Myślenie jest zawsze żywym obcowaniem z tradycją. Nie tylko Kościół katolicki, ale i przenikająca kulturę europejską zanurzona w chrześcijaństwie racjonalna refleksja jest zasobem tej żywej tradycji. Sięgajmy do niej. Można oczywiście sięgać bardzo głęboko do samych początków myślenia filozoficznego i religijnego, ale można też dużo bliżej. Mamy pod ręką dwa świeże składniki tej żywej tradycji. To jest oczywiście Jan Paweł II, którego dzieło warto traktować właśnie jako „serdeczny punkt odniesienia". Ale także teksty Benedykta XVI, który choć ma inny styl, inną osobowość, to stanowi przecież również nieprawdopodobną skarbnicę myśli. filozof polityki, pracuje w Instytucie Politologii UKSW oraz w Instytucie Studiów Politycznych PAN, kieruje Instytutem Myśli Józefa Tischnera w Krakowie

Robert Krasowski

Bronisław Wildstein przypomniał, że Europa jest miejscem wyjątkowym. To prawda. Wiemy generalnie, że z perspektywy ludzkich dziejów głód religii jest czymś bardziej naturalnym niż walka z religią. Ale jeżeli się zastanawiamy nad przyszłością polskiego Kościoła, to doświadczenie Irlandii i Hiszpanii jest dla nas znacznie istotniejsze niż doświadczenie silnej religii w Stanach Zjednoczonych. Ono nie przesądza, że religia w Polsce upadnie, jednak czyni tę hipotezę mocno prawdopodobną. Zgoda, że nic nie jest przesądzone. Możemy sobie wyobrazić sytuację, że zwycięstwo antyreligijnego oświecenia w Europie będzie jedynie epizodem w dziejach świata. I może także w dziejach Europy. Ale zanim będziemy wiedzieli, że to jest epizod, religii w Polsce być może już nie będzie. Albo będzie krzewiona od zera.

Nasza rozmowa nie prowadzi do łatwych, prostych konkluzji. Po śmierci europejskich Kościołów wiadomo, że chrześcijaństwo zmaga się z czymś, co jest dużo silniejsze niż ono, czego nie rozumie, czego my wszyscy nie rozumiemy. Natura sekularyzacji zachodniej ciągle jest zagadką. Ale mimo że polski Kościół trzyma się zdumiewająco mocno, to hipoteza gwałtownego załamania w przyszłości jest najbardziej prawdopodobna.

Co do silnego przywództwa. Ten postulat pojawia się zawsze, gdy jakaś instytucja przeżywa kryzys. Ale wzmocnienie przywództwa nie zawsze jest rozwiązaniem problemu. Warto przecież zauważyć, że dziś kłopotem polskiego Kościoła nie jest to, że nie jest wewnątrzsterowny, ale że gdyby uzyskał tą sterowność, nadal nie będzie wiedział, co ma z nią zrobić. Kościół bowiem zmaga się z losem. Z siłami przerastającymi nie tylko jego moc, ale i wyobraźnię.

Z tej perspektywy oglądany Kościół jest słabiutki. Podoba mi się określenie  „katolicyzm dryfujący". On dryfuje właśnie z tego powodu, że istnieje ten dziwny kompromis, kiedy Kościół jest jakby rozsmarowany na rzeczywistości, niby potężny, ale z drugiej strony słabiutki, co jest korzystne dla establishmentu politycznego, dla letniego katolicyzmu większości Polaków, dla samego Kościoła – bo jest nieryzykowne. Również oficjalnym wrogom Kościoła to odpowiada, bo mogą krytykować jego pozorną siłę.

Czy lekarstwem jest przywódca, który pchnie ten Kościół do walki? Czy racjonalny przywódca poszedłby w stronę silnej deklaracji religijnej? Wcale nie mam pewności. Racjonalne dzisiaj, w momencie kiedy nie wiadomo, co dalej z tym zrobić, jest chyba raczej trwanie, wegetowanie, czekanie.

Lekkie szyderstwo Piotra Zaremby, że chwalę Kościół za to, w jaki sposób Kościół umiera, jestem gotowy przyjąć za opis moich poglądów. Wydaje mi się, że w momencie kiedy nie ma dobrego pomysłu, nie ma dobrej recepty, racjonalna jest ostrożność i dogadywanie się z realiami. Nie widzę też sensu, by udawać, że nowemu przywódcy uda się to, co nie udało się dziejowemu liderowi Karolowi Wojtyle. Bo to był przecież typ przywódcy, o którego wołają dziś liczni dyskutanci, jakby zapominając, że Wojtyła spektakularnie przegrał. Jego silne przywództwo nie przekuło się na przebudzenie religijne ani w Polsce, ani w Europie. Skalę porażki pokazuje fakt, że Wojtyła kilka lat po śmierci stał się w pamięci Polaków głównie cepeliowskim ojcem narodu, autorem gawęd o kremówkach i kajakach.

Ale przyznaję też racje Zarembie, że w tej dyskusji nie występuje w roli osoby, która życzyłaby Kościołowi wielkiego przebudzenia. Nie chciałbym żyć w kraju, w którym Kościół odniósłby zbyt duży tryumf. Nie chciałbym, aby Kościół przeszedł do ofensywy, żeby jego prymasem został np. Tomasz Terlikowski. Czuję sympatię do polskiego Kościoła takiego, jakim jest dzisiaj. Nie dlatego że biernie idzie na śmierć i w ten sposób się do tej śmierci przyczynia. Ale dlatego, że czeka na los, unikając kompromitujących zachowań. To instytucja, która ma wielki dorobek, wspaniałą historię i dziś w chwili próby dramatycznie słabe elity. Dlatego dziś pozostaje mu czekać na kolejne, lepsze generacje.

Tomasz Terlikowski

Po pierwsze – też nie chciałbym żyć w Kościele, w którym byłbym prymasem. Także dlatego, że wówczas nie mógłbym mieć żony i dzieci.

Zacznę od przywództwa. Jest rzeczą jasną, że zmieniła się sytuacja prawna, historyczna i społeczna w Kościele. W związku z tym przywódcy o takiej władzy, jaką miał kardynał Wyszyński, nie będziemy mieć. Prawnie jest to niemożliwe. Nie mówię o jednej osobie, mówię o sytuacji, w której na poziomie episkopatu diagnozowane są pewne problemy. Najważniejszy akurat tutaj nie padł: Kościół traci młodzież. Wskaźniki praktyk nie spadają ogólnie w społeczeństwie albo w sposób nieznaczny, a spadają bardzo mocno w grupie młodzieży. I to jest realny problem, z którego zdają już sobie sprawę proboszczowie, którzy widzą, jak po nałożeniu rąk biskupa młodzież znika z Kościoła.

Przytoczę rozmowę sprzed kilku lat z pewnym biskupem, który zachwalał swój projekt, że teraz młodzież będzie rezygnować z różnych rzeczy dla Jana Pawła II. Pytam, z czego młodzież ma rezygnować? On do mnie mówi: – To oczywiste, będzie grzeczna, będzie się słuchać rodziców, śmieci wyrzucać, nie będzie się kłócić z rodzeństwem. Sugeruję: a może młodzież by rezygnowała z seksu przed ślubem, picia alkoholu, narkotyków czy z palenia tytoniu. Na co biskup odpowiada: – Chyba pan nie sądzi, że polska młodzież robi takie rzeczy.

I to jest problem, na który wskazuję, mówiąc o braku przywództwa. Mamy wiernych i duchownych na poziomie parafii, którzy mniej więcej wiedzą, co się dzieje. I pewną część hierarchii, która żyje w kulcie największego świętego polskiego Kościoła – jest nim nawet nie Jan Paweł II – a święty spokój.

Jak posłuchałem innych panelistów, chciałem powiedzieć, że nie jest aż tak źle. Robert Krasowski buduje wizję Kościoła, który się wali, ale jeszcze trwa. Nie ma żadnej pewności, że wyzwania, o których mówiłem, rozstrzygną się w tę lub w tamtą stronę. Tracimy młodzież, a jednocześnie na jednym spotkaniu franciszkańskim, a takich spotkań w ubiegłe wakacje było pięć, było dużo więcej młodzieży niż przed Pałacem Prezydenckim zwołanej przez Dominika Tarasa czy przez „Gazetę Wyborczą". Więc spokojnie z tym dramatem. Zmienia się też chłopski status duchowieństwa. Jak teraz zbadamy statystyki wstępujących do seminariów, to coraz częściej są to ludzie albo z rodzin inteligenckich, albo z wyższym wykształceniem.

Z dużą przyjemnością wysłuchałem opinii Jarosława Selina, który mówił o tym, że my w PiS to czekamy, żeby Kościół się jednoznacznie wypowiadał. Odpowiedziałbym złośliwie: – Jestem bardzo ciekawy, czy wy w PiS byście czekali na to, żeby Kościół hierachiczny jasno powiedział, co sądził na temat poglądów Lecha Kaczyńskiego na temat aborcji. Prawda jest taka, że jeśli chodzi o poziom katolickości, to prezydent Bronisław Komorowski i prezydent Lech Kaczyński są obaj siebie warci.

Politycy chętnie by usłyszeli coś o poglądach polityków z drugiej strony, podczas kiedy rolą Kościoła jest jasno mówić: jeśli polityk opowiada się za aborcją, to jakby sam siebie wyłącza ze wspólnoty. Żyjemy w państwie, które jest kulturowo chrześcijańskie, ale w którym obie główne partie, chociaż są w nich chrześcijanie, w istocie prezentują opcję niechrześcijańską. W związku z tym obie te partie powinny być równie mocno i równie jednoznacznie, kiedy trzeba, krytykowane i oceniane. I tego mi bardzo brakuje.

Zgadzam się ze Zbigniewem Stawrowskim, że najistotniejsza jest świętość. Jeśli oceniamy Kościół międzywojenny, to ze względu na przywódców, ale przede wszystkim ze względu na św. Maksymiliana Marię Kolbego, świętą Faustynę, 108 męczenników itd. Jeśli św. Maksymilianowi udało się założyć największy koncern medialny w swoich czasach w II RP w wybitnie niesprzyjających okolicznościach, to dlatego, że był świętym wariatem. Nie jesteśmy gorsi technicznie, ale brakuje nam takiego świętego wariata. Dostrzegam subtelną różnicę między św. Maksymilianem a o. Tadeuszem.

Jeżeli będziemy patrzeć na instytucję Kościoła tylko jak na pewnego gracza społecznego, to w sytuacji, którą mamy, czyli niewiedzy, nieświadomości, pytań, bezpieczniej jest nie robić nic, niż robić coś. Bezpieczniej jest nie podejmować działania, niż podejmować. Ale jeżeli się spojrzymy na to z perspektywy człowieka wierzącego, to biskup nie będzie oceniany na Sądzie Ostatecznym na podstawie tego, czy zachował stan posiadania, czy zachował wpływy społeczne, tylko na podstawie tego, ile osób za nim pójdzie do nieba, a ile zostanie potępionych. Rolą Kościoła z punktu widzenia wiary jest sprowadzenie ludzi do Pana Boga.

Czym innym jest akt głoszenia nauki, a czym innym jest akt konfesjonału, w którym przebaczamy grzechy, bo wszyscy jesteśmy grzesznikami. Mam czasem wrażenie, aby nie drażnić, to my zaczynamy udawać, że ambona jest konfesjonałem. Z ambony usprawiedliwiamy, z ambony rozgrzeszamy, z ambony mówimy: wszystko wolno. W takiej sytuacji konfesjonał jest niepotrzebny.

Tomasz Terlikowski

Pułapka religii  obywatelskiej

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą