W 1794 Józef Zajączek, patriota i demokrata, przewodnicząc posiedzeniu insurekcyjnego sądu kryminalnego, skazał na śmierć za zdradę ojczyzny biskupa Wojciecha Skarszewskiego. Hierarcha uniknął wtedy stryczka dzięki interwencji nuncjusza papieskiego u naczelnika Kościuszki, by 21 lat później celebrować dziękczynne nabożeństwo po uroczystości zaprzysiężenia tymczasowego rządu Królestwa Polskiego. Z woli cara rządem tym kierował jako namiestnik Józef Zajączek, ten sam i zarazem zupełnie nie ten sam, bo za bezprzykładne, demonstracyjne służalstwo zasłużył sobie u rodaków na najwyższą pogardę, a u cara na tytuł książęcy i sute nagrody finansowe.
Ten splot losów dwóch Polaków – jednego, który przeszedł długą drogę od krańcowego radykalizmu do krańcowego konformizmu, i drugiego, konformisty przez całe życie – posłużył kiedyś Adamowi Michnikowi za kanwę eseju. Eseju, w którym były najradykalniejszy z antypeerelowskich radykałów, w III RP będący gorliwym sługą i ideologiem uwłaszczonej nomenklatury, przyjął za oczywisty pewnik, że Zajączek za młodu był szalony, a z wiekiem zmądrzał. Choć co najmniej równie uzasadniona jest interpretacja odwrotna: że za młodu miał odruchy uczciwości, a z wiekiem stał się sprzedajną świnią.
Nie wiem, czy ten esej Michnika znany jest Ewie Kamińskiej, która w tekście zamieszczonym w ostatniej „Frondzie" porównuje Michnika właśnie do Zajączka. Nie uważam tego porównania za najtrafniejsze, wskazałbym paru innych z pokolenia księcia namiestnika, których rola w kolaboracyjnym „salonie warszawskim" Królestwa podobniejsza była do tej odgrywanej przez Michnika w salonie III RP. W każdym razie dostrzeżenie podobieństwa pomiędzy tzw. Kongresówką a III RP odnotowuję z satysfakcją. Tak, powtarzam już od dłuższego czasu, historia tego zapomnianego, marionetkowego państewka, w którym współczesne elity upierały się wbrew oczywistym faktom widzieć wielki, historyczny sukces, wolną Polskę z konstytucyjnymi swobodami, pozwala nam zrozumieć zdradę dawnych ideałów przez niejednego z antypeerelowskich opozycjonistów.
Potomność jednych traktuje litościwie, innych okrutnie. Postanowiła nie wypominać generałowi Dąbrowskiemu, że to on pod bezpośrednim rosyjskim zwierzchnictwem cesarzewicza Konstantego uwiarygodniał swą osobą wojsko królestwa, ani Józefowi Wybickiemu, że oprócz naszego narodowego hymnu stworzył także odrażającą w swym lizusostwie koronacyjną laudację na cześć cara-dobrodzieja, szafarza łask i wolności. Ani Stanisławowi Staszicowi, że to jego podpis widnieje pod haniebnym dekretem wprowadzającym cenzurę zaledwie w trzy lata po nadaniu Królestwu gwarantującej wolność słowa i druku konstytucji. Jednocześnie generałowi Wincentemu Krasińskiemu, bohaterowi spod Somossiery, odmówiła jego zasług – ojciec wielkiego poety pozostał w historii wyłącznie jako tępy reakcjonista zapluwający się z nienawiści do młodych patriotów i ich marzeń o wolności. Podobna niesprawiedliwość spotkała Kajetana Koźmiana, zasłużonego dla Polski w, jak byśmy dziś rzekli, służbie cywilnej. Dla współczesnych wybitny literat, mistrz – bez żadnej ironii – klasycznego wiersza, dla nas jest tylko nudziarzem od „tysięcy wierszy o sadzeniu grochu" i autorem prymitywnych obelg rzucanych na takie, w jego jaśnie światłej opinii, beztalencia, jak Mochnacki – „podły, nikczemny pismak", czy Mickiewicz, „polityczny i literacki zbrodniarz", który w swych „niedołężnych" poezjach „szczeka na wszystko, co tylko towarzystwo ludzkie czci i szanuje".
Ów „spór pseudoklasycystów z romantykami", o którym nader pobieżnie informuje szkolny podręcznik, owoc wściekłości strupieszałych elit dogorywającej w służalstwie Polski szlacheckiej, dworskiej, na pojawienie się nowożytnego narodu polskiego, toczymy dziś ponownie, tak samo i o to samo. Każda pobieżna nawet lektura o tamtych czasach, każde sięgnięcie w źródła uderza podobieństwami retoryki, postaw, celów. Proszę, kto chętny – kolejna nienapisana książka, którą ktoś jak najszybciej napisać powinien.