Polska demokracja jest ułomna – tak jak każda inna

Nie grozi nam żaden totalitaryzm, ale to nie powód, żeby zaniechać dyskusji o piętach achillesowych polskiej demokracji

Publikacja: 23.07.2011 01:01

Polska demokracja jest ułomna – tak jak każda inna

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

„Jeśli czytamy poważną prasę, to okazuje się, że nawet renomowani publicyści, jak Wildstein czy Zaremba piszą o naszej, niedoskonałej, ułomnej czy naruszanej, ale... demokracji. Jakiej demokracji? Ile musi być włosów w brodzie by mogła jeszcze nazywać się brodą a nie rzadkim zarostem? Ile naruszeń demokracji musi wystąpić by przestała ona być demokracją? To jest przecież jeden z przypadków logicznego błędu brody".

Tak napisał internauta Zetjot w Salonie 24. To jeden z podstawowych tematów obecnej debaty między opozycją i koalicją, między obrońcami III RP i rzecznikami IV. Czy temat poważny? Kiedy ojciec Rydzyk ogłosił w Brukseli, że mamy w Polsce totalitaryzm, Jarosław Kaczyński, a po części nawet sam szef Radia Maryja zrobili z tego potem metaforę. Ale już była szefowa MSZ Anna Fotyga przyjęła tę tezę bez dzielenia włosa na czworo. A Rafał Ziemkiewicz, wytrawny polemista i człek poważny, ogłosił niedawno, że wciąż bada, czy polskie państwo pod rządami PO to wskrzeszona PRL czy tylko demokracja oligarchiczna.

Białoruski styl

Zdaniem historyków nawet PRL była przez większą część swego istnienia bardziej autorytarna niż totalitarna, zwłaszcza w latach 80., gdy nadal niedemokratyczna władza stała naprzeciw w gruncie rzeczy na pół legalnej opozycji. Totalitarny był bez żadnych wątpliwości jedynie czas stalinizmu. Jeśli tak, to nie poradzę, ale kto serio mówi o panującym w Polsce „totalitaryzmie", ten obraża pamięć tysięcy patriotów pomordowanych na Rakowieckiej i w innych strasznych miejscach kaźni tamtej epoki. A nawet czasy Jaruzelskiego były do samego końca czasami cenzury i kompletnego podeptania politycznej wolności.

Naturalnie pytanie Zetjota o to, od kiedy zaczyna się dyktatura, ma sens szczególny w stosunku do demokracji młodych i w związku z tym niezakorzenionych. Analogią, która pojawia się nie mniej często niż PRL w ustach prawicowych opozycjonistów, jest zestawienie Polski z Białorusią. Zwracam uwagę, że to państwo nie jest de iure dyktaturą, a jego przywódca, choć w przypływie dobrego humoru nazwał się kilka razy dyktatorem, korzysta wciąż z poparcia czy przyzwolenia większości obywateli. Historia zna więcej takich hybrydalnych przypadków, choćby używający wręcz demokratycznej frazeologii, ale przecież pozbawiony elementarnego politycznego pluralizmu Meksyk pod trwającymi ponad 60 lat rządami Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej. Taka jest zresztą do dziś znaczna grupa państw Trzeciego Świata.

Ale choć obecnemu rządowi zdarzały się gesty, które sam nazywałem białoruskimi (pomysł minister nauki Barbary Kudryckiej, aby w odwecie za nieprawomyślną magisterkę skontrolować Uniwersytet Jagielloński), trudno uznać symetrię tych przypadków. Konkurenci Łukaszenki w wyborach prezydenckich powędrowali do więzienia. Konkurenci Tuska i Komorowskiego organizują za państwowe pieniądze swoją kolejną kampanię wyborczą.

Albo Jarosław Kaczyński serio zapowiada swoje zwycięstwo w kolejnych wyborach, albo mamy Białoruś. Jeśli to wszystko jest fasadą, to opozycja w tej fasadzie uczestniczy. Konkurenci Łukaszenki nie zapowiadali, że wygrają, nie tytułowali się zawczasu prezydentami, swój udział w wyborach traktowali wyłącznie jako moralną manifestację. Wiem, że po prawej stronie zapanowała moda na licytowanie się coraz radykalniejszymi diagnozami. Ale niech ten radykalizm będzie choćby wewnętrznie spójny – to nawet mniej apel do samego Kaczyńskiego, a bardziej do jego rozgorączkowanych zwolenników.

Kto zagrażał wolności?

Co jednak począć z wcale licznymi przykładami deptania i naruszania demokratycznych standardów? Co powiedzieć, gdy od kilku lat wielu obywateli (w tej liczbie często i ja) nie ma poczucia, że polskie państwo jest bezstronne? Gdy partia rządząca używa instytucji komisji śledczej, aby zamieść pod dywan własną aferę – hazardową, czyniąc z procedur ich parodię. Albo gdy prowadzi – przyznajmy: trudną do zdemaskowania, ale konsekwentną – politykę modelowania rynku mediów, która dotyka i „Rzeczpospolitej". Taką, aby nie ostały się żadne lub prawie żadne tytuły czy byty medialne mogące realnie zagrozić jej interesom. Kaczyński mógł grać co najwyżej o uzyskanie jakiej takiej równowagi.

Można odpowiedzieć najprościej: w przekonaniu Zetjota i innych, często zacnych i rzetelnych ludzi, że demokracja się kończy, kryje się przeświadczenie, chwalebne choć cokolwiek ahistoryczne, że ten ustrój występował zwykle w swojej wzorcowej postaci. Że demokratycznym procedurom towarzyszyły niezbędne zabezpieczenia pluralizmu, że demokratyczne parlamenty ustanawiały stosowne standardy, które chroniły mniejszość przed większością, że istniała w nich prężna opinia publiczna, której tak często domaga się, i słusznie, Jarosław Kaczyński.

Zacznijmy więc od cytatu. „Korupcja dominuje przy wyborach, w legislaturach, w Kongresie i dotyka nawet najbardziej dostojne sądownictwo. Ludzie są zdemoralizowani. Gazety są subsydiowane lub zakneblowane, opinia publiczna uciszona, biznes w stanie stagnacji, domy obciążone długami, praca zubożona, ziemia w rękach kapitalistów. Miejskim pracownikom odmawia się prawa do organizowania się dla samoobrony, importowani robotnicy zaniżają ich płace, armia wbrew naszym ustawom jest utrzymywana w gotowości strzelania do nich (...). Owoce pracy milionów są kradzione dla budowy gigantycznych fortun niewielu, jakie nie znają precedensu w dziejach ludzkości. Ich właściciele pogardzają Republiką i zagrażają wolności" – to diagnoza zawarta w uchwale amerykańskiej Partii Populistycznej z lat 90. XIX wieku. Partii reprezentującej bogobojnych farmerów, zaniepokojonych nie tylko o swoje materialne interesy, ale i stanem demokracji.

Powiedzmy, że jest to wizja stronnicza, bo formułowana przez radykalne ugrupowanie, które miało kłopot z wejściem do mainstreamu. To przeczytajmy inny cytat z tamtych czasów, tym razem z listu Williama Tafta, republikańskiego polityka i wroga tychże populistów, w przyszłości prezydenta. „Od 30 lat mieliśmy w tym kraju niezwykłą materialną ekspansję, w czasie której zapamiętaliśmy się w entuzjazmie wywołanym pomnażaniem narodowych zasobów i przekształcaniem się w najbogatszy kraj świata. W stymulowaniu inwestycji kapitału byliśmy bliscy przekazaniu kompletnej władzy politycznej tym, którzy kontrolowali korporacyjne bogactwo, i stanęliśmy wobec niebezpieczeństwa plutokracji".

Także tu mamy do czynienia z pesymistyczną oceną stanu demokracji, bo trudno, aby instytucjom demokratycznym nie groziło się stoczenie do roli fasady, kiedy mowa o zdominowaniu ich przez grupę najbogatszych. To skądinąd podważenie schematu, według którego wolność ekonomiczna i jednomandatowe wybory były automatyczną gwarancją systemu otwartego i zapewniającego wszystkim równe szanse. Ale nie o to chodzi, abyśmy teraz debatowali nad blaskami i cieniami amerykańskiego państwa i społeczeństwa. Wystarczy, że tak pesymistyczne oceny występowały w kraju, który od stu lat ani przez chwilę demokracją być nie przestał.

Inna Ameryka

Jako historyk Ameryki mogę poświadczyć: ta najstarsza, najbardziej wyrobiona i zapewniająca swoim elitom realną lekcję wolnego politykowania demokracja była przez cały okres swoich dziejów narażona na najróżniejsze patologie. Miała na przykład partyjnych bossów, którzy rządzili swoimi miastami lub regionami po kilkadziesiąt lat i nie tylko byli skorumpowani (to akurat nie musi zaprzeczać wolności), ale nawet terroryzowali przeciwników, przyzywali na pomoc mafię, a bywało, że po prostu fałszowali wybory. Niejaki Frank Hague był burmistrzem Jersey City, bogatego i ludnego miasta, od roku 1917 do 1947, i zanim przekazał władzę nad miastem swojemu bratankowi, był nazywany Hitlerem z Madison County.

Patologie sięgały i na same szczyty. Czy wpływ szefa FBI Edgara Hoovera, kierującego tą instytucją od roku 1924 do 1971, opierał się wyłącznie na jego fachowości? Czy poszczególni prezydenci, także liberałowie, tacy jak Franklin Delano Roosevelt, nie zlecali mu inwigilowania przeciwników, zbierania brudów i plotek, przez co uzależniali się od niego coraz bardziej? Ależ tak.

W XIX wieku w USA kupowano prawie jawnie urzędy, potem państwo to miało wiele razy problem z prawami jednostki. A przecież jako całość pozostawało demokracją, nawet jeśli jego poszczególne fragmenty, jak choćby owo Jersey City, przypominały inną rzeczywistość. Naturalnie żywotność i autentyczność amerykańskiej demokracji pozwalały na daleko idące autokorekty, w końcu i miasto burmistrza Hague rozliczyło się z jego tradycją, a szuflada w dawnym ratuszu, do której wrzucało mu się łapówki, jest dziś pokazywana turystom Tyle że to wiemy po fakcie. Ludziom, którym się rozmaite skrzywienia tamtej demokracji dawały we znaki, mogło się wydawać, że ich udręka trwa wiecznie. Że nie ma nadziei, a rozmaite wysiłki ludzi dobrej woli nie przynoszą efektu.

Żeby jednak nie ograniczać się do jednego przykładu, sięgnijmy po inny, dużo bardziej świeży i bliższy naszym realiom. Włochy to demokracja nie tak stara i szacowna jak amerykańska, ale – zdawałoby się – dość ugruntowana. Gdy po wielu dziesięcioleciach pękł tam jak bańka mydlana system oligarchiczny działający za fasadą systemu dość żywej, rozdyskutowanej politycznej wolności, co tak naprawdę uległo zniszczeniu? Pytanie Zetjota o granice między brodą i zarostem było tam może bardziej na czasie niż gdziekolwiek indziej.

A przecież z tego trzęsienia ziemi wyłonił się Silvio Berlusconi rządzący tym państwem w atmosferze dość ponurego karnawału. Przełóżmy to na polskie realia i wyobraźmy sobie, że w następstwie pomnożonej przez dziesięć afery Rywina obnażającej patologie premierem zostaje Zygmunt Solorz połączony w jedną osobę z Mariuszem Walterem, który dostaje na dokładkę kontrolę nad mediami publicznymi, znacznie mniej subtelną niż ta, którą rozmaite władze sprawują w Polsce. Co byśmy powiedzieli o stanie polskiej demokracji? A Włosi byli przez lata zadowoleni, dziś też nie uważają, że stało się tam coś szczególnego.

Poczucie, że demokratyczne elity nie są dostatecznie pluralistyczne, czy to tylko polska specjalność? Sięgnijmy do doświadczeń Francji lat 60. i 70. Lewica jest wtedy w rozsypce, sile władzy paternalistycznego generała de Gaulle'a i jego następców w Paryżu towarzyszy siła społecznej przewagi lokalnych, akurat prawicowych, notabli. Tamtejsze nachylone w jedną stronę elity dyktowały przeważającej większości gazet, o czym nie mogą pisać, i kontrolowały media publiczne szczelniej niż polska Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. W pewnym momencie ta przewaga pękła, ale po długim czasie, na początku lat 80. A pewne elementy „autorytaryzmu" tej demokratycznej monarchii posłużyły potem przeciwnikom systemu de Gaulle'a – socjalistom. Choć trzeba przyznać, że już w warunkach większego zróżnicowania i realnej konkurencji.

Bo elity w takich niedemokratycznych demokracjach bywają jak kierownictwa wielkich amerykańskich trustów na przełomie XIX i XX wieku. Osiągały one stan częściowej kontroli nad rynkiem i dzierżyły go długo. Potem ulegały zarówno pewnym działaniom państwa, jak i własnej słabości, strupieszałości, niezdolności do przystosowywania się do nowych warunków. Ale zanim to się stało, potrafiły wytworzyć wiele mechanizmów utwierdzających ich monopol.

Budowniczowie, czyli karły

Powie ktoś: hola, nawet Włochy ze swoimi korupcyjnymi tradycjami, z brakiem demokratycznych standardów, nie mogą się równać z Polską, gdzie gospodarka jest wciąż bardziej zetatyzowana, państwo zarządzane bardziej centralnie, a tradycje obywatelskiego społeczeństwa jeszcze mniejsze. Zapewne tak. A jednak to we Włoszech kilka lat temu parlament przegłosował głosami tamtejszej partii rządzącej ustawę zapewniającą premierowi, obdarzanemu sympatią przez wielu polskich prawicowych komentatorów, swoisty sądowy immunitet, i to w sprawach już się toczących. Wyobraźmy sobie, że to w Polsce Tusk próbuje przeforsować podobną decyzję. Nie do wyobrażenia. Wciąż? Nigdy?

Ktoś inny powie, że Polska nie może brać na siebie porównań z dziedzictwem dawnej, czasem XIX-wiecznej demokracji w różnych krajach, bo równa do demokracji dzisiejszej, już ukształtowanej, z pobudowanymi instytucjami pośredniczącymi, z gwarancjami i standardami. Problem polega jednak na tym, że każda faza w dziejach demokracji rodzi swoje patologie, a przynajmniej dylematy.

Przez dziesięciolecia Zachód borykał się z przewagą pieniądza i radził z tym sobie w różny sposób – oddzielając politykę od gospodarki, zwalczając szeroko rozumiane konflikty interesów, jednym słowem: próbując ograniczyć oligarchię. A dziś, gdy poczyniono na tej drodze istotny postęp, pojawiają się nowe ograniczenia. Choćby instalowany przez lewicę system politycznej poprawności narzucający ludziom, co mają myśleć. Polska jest na skrzyżowaniu starych i nowych trendów. Powinna przebyć w przyspieszonym tempie zmiany, które w niektórych krajach trwały setki lat, zwalczyć obciążenia dziedziczonych po komunizmie instytucji i mentalności i na dokładkę wystrzegać się też przyspieszonej aplikacji nowinek znieprawiających demokracje współczesne – z ową poprawnością na czele.

Jest to wyzwanie na miarę gigantów, tymczasem częściej do roboty biorą się ludzie przeciętni, a czasem karły. Te wywody brzmią jak usprawiedliwienie Polski Tuska, ale nim nie są. Państwo, jednocześnie nadgorliwe i nieskuteczne, zbyt silne i natrętne w jednych miejscach, a słabe i bezradne w innych, to pięta achillesowa polskiej modernizacji.

Z chaotycznych prób zrobienia z tym czegoś przeszliśmy do stanu nieomal pełnego zaniechania. Nie jest to jednak konsekwentne budowanie dyktatury, nawet aksamitnej, lecz na poły machinalne konsumowanie władzy i powodzenia, które same wpadły w ręce. Nawet gdy towarzyszą temu decyzje z punktu widzenia swobód nadzwyczaj ryzykowne – takie jak, przykład pierwszy z brzegu, powierzenie resortowi edukacji gromadzenia danych wrażliwych o uczniach.

Lęki przed niedemokratyczną Polską łatwo sprowadzić do konsekwencji brutalnej wojny polsko-polskiej rodzącej wielkie emocje. W latach 2005 – 2007 liberalno-lewicowe elity po części same żyły w strachu, a po części sztucznie generowały lęk przed rządami Kaczyńskich. Ma on do dziś swoich weteranów, takich jak Stefan Bratkowski czy Tomasz Jastrun, pozostaje też narzędziem walki politycznej – poseł PO Andrzej Biernat dopiero co obwieścił, że w IV RP ludzie bali się wychodzić na ulice, bo mogli być aresztowani. Ta na poły psychoza, na poły propaganda zrodziła u zwolenników PiS chęć odreagowania. Potem z kolei to oni, po części z przekonania, a po części chcąc odwrócić wektory, zaczęli się obawiać rządów Tuska.

Homogeniczne elity

Jest to prawda, ale czy cała prawda? Nie. Jesienią 2005 roku Aleksander Smolar, kwitując program IV Rzeczypospolitej, przestrzegł, że Jarosław Kaczyński chce zrobić z Polski demokrację nieliberalną – z ograniczonymi swobodami obywatelskimi, z silnym centrum zarządzania, z próbami dyrygowania mediami czy biznesem.

Niezależnie od tego, że obawy były w wielu punktach przesadne, Kaczyński nawet gdyby chciał, nie mógłby tego dokonać. Za wiele sił społecznych – właśnie media, właśnie biznes, ale także elity inteligenckie czy nawet jego własna administracja, nie mówiąc o wymiarze sprawiedliwości – stawiło mu wręcz instynktowny opór. Dlaczego tak się stało, to temat na oddzielną dyskusję. W każdym razie IV RP okazała się projektem raczej zablokowanym niż dyrygującym czymkolwiek.

Inaczej z Tuskiem – on ma sporo szans na postawienie gmachu nieliberalnej demokracji. Jeśli coś go ogranicza, to tylko własna inercja i niechęć do wchodzenia na pola, na które Kaczyński wchodzić zamierzał i głośno o tym mówił. Ale przykład częściowej ustawowej likwidacji branży hazardowej w ciągu paru tygodni po to, aby zakamuflować skutki własnej afery, pokazuje realne możliwości tej ekipy. Byłoby to bardziej zgodne z tradycyjną wizją świata Kaczyńskiego. Ale prezes PiS, pomijając jego zainteresowania i przekonania, tak daleko by się nie posunął, bo nie wyobrażał sobie, że to w ogóle możliwe.

Z tego punktu widzenia nieliberalna demokracja Tuska powinna być przedmiotem zbiorowego namysłu elit. Nie jest, gdyż są one ze stu powodów zainteresowane jej konserwacją. Witold Gadomski napisał niedawno w „Wyborczej" przy okazji pewnej konferencji obywatelskiej, że polska demokracja wymaga pielęgnacji. Jednak jego polityczno-medialne środowisko nie kwapi się do takiego pielęgnowania, kontentując się formalnymi demokratycznymi instytucjami, które często faktycznie zmieniają się w fasady. Co wydaje mi się groźniejsze niż bajania tego czy innego prawicowego autorytetu o „totalitaryzmie". Bajanie jest tylko o tyle groźne, o ile umacnia jeszcze monopol „pięknych i mądrych".

Naturalnie ten proces nie byłby tak szybki i gładki, gdyby nie zjawisko rzadko w Polsce dyskutowane – względna homogeniczność elit, większa niż w którymkolwiek z przywoływanych przykładów. Wiele by mówić o jej przyczynach. Ale zwartości frontu anty-IV RP nie da się wytłumaczyć jedynie radykalnym językiem Kaczyńskiego czy nieestetycznością jego koalicji. Trzeba jednak sobie powiedzieć, że to prawica była w Polsce po 1989 roku najbardziej zainteresowana zróżnicowaniem elit i wprowadzeniem większej konkurencyjności. Często próbowała to forsować na oślep, bez konkretnych planów, w sposób przypadkowy. Ale w trakcie tych prób natrafiała na ocean różnie uzasadnianego oporu.

Czy zmiana jest możliwa?

Dziś do dawnych spoiw względnej solidarności tej elity – przewagi ekonomicznej, kultu peerelowskiej fachowości, pochwały życiorysowego relatywizmu, swoistego praktycznego konserwatyzmu – dochodzą nowe. Najważniejsza będzie – już się staje – właśnie poprawność polityczna, która poważne grupy wykluczy albo zepchnie na margines.

Będzie to poprawność wymuszana po części przy współudziale instytucji europejskich. To zresztą spowoduje, że czynniki zewnętrzne, sprzyjające w pewnych okresach dziejów III RP zmianie (kapitał zagraniczny zamiast postkomunistycznego), będą sprzyjać raczej konserwacji.

Ale nawet w tym momencie to państwo pozostanie demokracją, o czym przypominają takie oczywiste fakty, jak orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie wyborów, korzystne dla opozycji. Jej patologie będą się nadawać do zmiany za pomocą kartki wyborczej. Inna sprawa, że takie bardzo utrudnione zwycięstwo dopiero sprowadziłoby na ewentualnego triumfatora poważne kłopoty. Jak na PiS w latach 2005 – 2007.

Jeszcze inna sprawa zaś, że pogrążona w jałowym cierpiętnictwie prawica wydaje się bardziej niż kiedykolwiek niezdolna do tego, żeby choć spróbować. Lepiej przewidywać zawczasu sfałszowanie wyborów. I powtarzać: nie dadzą nam. Bo to przecież system gorszy od morderczego stalinizmu.

„Jeśli czytamy poważną prasę, to okazuje się, że nawet renomowani publicyści, jak Wildstein czy Zaremba piszą o naszej, niedoskonałej, ułomnej czy naruszanej, ale... demokracji. Jakiej demokracji? Ile musi być włosów w brodzie by mogła jeszcze nazywać się brodą a nie rzadkim zarostem? Ile naruszeń demokracji musi wystąpić by przestała ona być demokracją? To jest przecież jeden z przypadków logicznego błędu brody".

Tak napisał internauta Zetjot w Salonie 24. To jeden z podstawowych tematów obecnej debaty między opozycją i koalicją, między obrońcami III RP i rzecznikami IV. Czy temat poważny? Kiedy ojciec Rydzyk ogłosił w Brukseli, że mamy w Polsce totalitaryzm, Jarosław Kaczyński, a po części nawet sam szef Radia Maryja zrobili z tego potem metaforę. Ale już była szefowa MSZ Anna Fotyga przyjęła tę tezę bez dzielenia włosa na czworo. A Rafał Ziemkiewicz, wytrawny polemista i człek poważny, ogłosił niedawno, że wciąż bada, czy polskie państwo pod rządami PO to wskrzeszona PRL czy tylko demokracja oligarchiczna.

Białoruski styl

Zdaniem historyków nawet PRL była przez większą część swego istnienia bardziej autorytarna niż totalitarna, zwłaszcza w latach 80., gdy nadal niedemokratyczna władza stała naprzeciw w gruncie rzeczy na pół legalnej opozycji. Totalitarny był bez żadnych wątpliwości jedynie czas stalinizmu. Jeśli tak, to nie poradzę, ale kto serio mówi o panującym w Polsce „totalitaryzmie", ten obraża pamięć tysięcy patriotów pomordowanych na Rakowieckiej i w innych strasznych miejscach kaźni tamtej epoki. A nawet czasy Jaruzelskiego były do samego końca czasami cenzury i kompletnego podeptania politycznej wolności.

Naturalnie pytanie Zetjota o to, od kiedy zaczyna się dyktatura, ma sens szczególny w stosunku do demokracji młodych i w związku z tym niezakorzenionych. Analogią, która pojawia się nie mniej często niż PRL w ustach prawicowych opozycjonistów, jest zestawienie Polski z Białorusią. Zwracam uwagę, że to państwo nie jest de iure dyktaturą, a jego przywódca, choć w przypływie dobrego humoru nazwał się kilka razy dyktatorem, korzysta wciąż z poparcia czy przyzwolenia większości obywateli. Historia zna więcej takich hybrydalnych przypadków, choćby używający wręcz demokratycznej frazeologii, ale przecież pozbawiony elementarnego politycznego pluralizmu Meksyk pod trwającymi ponad 60 lat rządami Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej. Taka jest zresztą do dziś znaczna grupa państw Trzeciego Świata.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy