„Nie ma żadnych nowych wiadomości" – oznajmiali spikerzy brytyjskiego radia BBC One w pierwszych latach jego działalności. Gdy wybijała godzina rozpoczęcia serwisu informacyjnego, a nie wydarzyło się nic ważnego, redakcja po prostu nadawała muzykę. Było to w czasach, gdy dziennikarze uważali za swój obowiązek informować, a nie wytwarzać informacje.
Dziś podanie gorącego, choćby bzdurnego czy bezlitosnego newsa jest przymusem. Redakcjom, dziennikarzom, a także odbiorcom nie wystarcza to, co się dzieje. Zawód reporter – opisujący rzeczywistość, przybliżający sens zdarzeń – to zajęcie przeszłości. Współcześnie wiadomości się wynajduje, prowokuje lub zmyśla, podając anonimowe źródło. Anonimowość mająca służyć ochronie informatorów stała się wytrychem do fałszowania zdarzeń. Wbrew obiegowej opinii ten mechanizm nie dotyczy wyłącznie tabloidów. Zaskakiwanie odbiorców stało się obowiązkiem także gazet i magazynów opiniotwórczych, sprawiając, że coraz bliżej im do brukowców. Miał więc rację jeden z moich kolegów po fachu, świetny dziennikarz muzyczny, który dowiedziawszy się o śmierci Amy Winehouse, napisał na Facebooku: „Zabiliśmy Amy".
Podana przez Sky News wiadomość, że 27-letnia wokalistka została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu, była zaskakująca, ale także oczekiwana i przepowiadana. W jakimś tragicznym wymiarze Winehouse spełniła nadzieje mediów, zagrała finałowy akt napisanej już dla niej historii. Prawdopodobnie żaden z dziennikarzy ani fotoreporterów świadomie nie życzył jej śmierci, a jednak media – dobrze znające kondycję wokalistki – nie zostawiły jej w spokoju, nie pozwoliły wydobrzeć. Nie cofnęły się o krok od kobiety udręczonej nałogiem, chorobą i depresją. Nie wiadomo mi też o żadnej społecznej kampanii, czytelniczym sprzeciwie ani nawet facebookowej akcji pod hasłem: „Dajmy odetchnąć Amy". Choć w innych kwestiach, bardziej błahych i wirtualnych niż ludzkie życie, miliony użytkowników tego medium chętnie biegną na ratunek, klikając „Lubię to!".
Rzecz jasna ani czytelnicy, ani dziennikarze nie ponoszą bezpośredniej winy za śmierć Amy Winehouse, ale powinniśmy czuć się współodpowiedzialni, bo swą niesłabnącą ciekawością wzmagaliśmy presję. Nawet ludzi zdrowych codzienne nękanie może doprowadzić do załamania. Położenie Winehouse było znacznie trudniejsze, bo świat zainteresował się nią nie jako obiecującą artystką, ale jako utalentowaną narkomanką, która w „Rehab" oznajmiała, że nie pójdzie na odwyk. Chcieliśmy słuchać jej butnego, samobójczego wyznania w kółko, więc piosenka stała się jednym z największych przebojów XXI wieku. Od pierwszej chwili publicznego istnienia Winehouse była chorą dziewczyną, niebezpieczną dla siebie samej. I od pierwszego flesza stała się dla świata ciekawym okazem. Nie obiektem współczucia.
Nie była pierwszą gwiazdą, za którą paparazzi chodzili krok w krok. Ale chyba jedyną, której zdjęcia – często szokujące, brutalne, robione bez jej zgody – codziennie pojawiały się w tabloidach. Brytyjscy dziennikarze próbują teraz policzyć, ile dni od debiutu w 2003 r. upłynęło bez publikacji o niej. Na początku 2006 r., czyli wiele miesięcy przed premierą jej głośnego albumu „Back to Black", spotkałam w Wielkiej Brytanii kilku tamtejszych dziennikarzy muzycznych, którzy wybierali się na wywiad z Winehouse. Już wtedy jeden z nich mówił: „Mam nadzieję, że będzie w stanie rozmawiać. Wczoraj na koncercie rzuciła mikrofon i skakała po scenie. Ciekawe, czy w ogóle wyda drugą płytę". Od początku więc było jasne, w szczególności dla kontaktujących się z nią mediów, że Amy tańczy nad przepaścią.
Mimo to fotoreporterzy i dziennikarze tabloidów detalicznie rejestrowali każdy jej ruch, publikowali harmonogramy dni i nocy: nazwiska osób, z którymi się widywała, godziny spotkań, adresy. Paparazzi mieszkali pod jej domem. Gdy kilka lat temu została okradziona – włamywacze wynieśli drogi sprzęt muzyczny i elektroniczny – policja ustaliła, że złodzieje dowiedzieli się o nieobecności Winehouse, ponieważ przed drzwiami nie było ani jednego człowieka z aparatem. Przeprowadziła się z Londynu na przedmieścia, ale to niczego nie zmieniło.
W archiwach agencji jest pełno zdjęć nie tylko zrobionych przez paparazzich, ale takich, na których Winehouse z nimi walczy. Odpycha obiektywy, siłuje się z mężczyznami, próbując wyrwać im aparaty, kopie, coś wykrzykuje, przeciska się przez tłum postawnych facetów. Trzeźwa czy nie, agresywna czy zdesperowana, domagała się wolności, prawa do swobodnego funkcjonowania. Ale dramatycznymi gestami zapewniała tylko ciekawsze ujęcia. Na YouTube także teraz, już po pogrzebie, znajdują się filmy pokazujące wokalistkę uciekającą przed fotografami – wstrząsający obraz polowania. Są też trofea: zdjęcia pijanej do nieprzytomności młodej kobiety błąkającej się samotnie o świcie albo leżącej na ogrodowym stole zaledwie kilka kroków od swego domu. Jej posiniaczone, pocięte, zakrwawione i skrajnie wychudzone ciało nigdy nie było samo – miało wielu obserwatorów. Tak jak pijany taniec topless na balkonie ośrodka wypoczynkowego na Karaibach, gdzie pojechała, żeby się leczyć, odpoczywać i pisać piosenki. Muzyka i praca były ważną częścią jej terapii.
W sieci wszystkie dowody cierpienia i choroby Winehouse są na wyciągnięcie ręki. Internet niczego nie zapomina. I właśnie dlatego Winehouse nigdy nie stanie się ikoną, nie będzie bohaterką legendy. Ballada o zaćpanej Amy będzie się odtwarzać wciąż i wciąż od nowa, bez happy endu. Bez szansy na dystans, refleksję. Na chwilę ciszy, do której współczesne media nie są już zdolne.