Tabloidy i ich czytelnicy nie dali Winehouse wytchnienia

Winehouse spełniła nadzieje dziennikarzy i czytelników czekających na najgorsze. Miał rację mój kolega pisząc: „Zabiliśmy Amy”

Aktualizacja: 02.08.2011 20:16 Publikacja: 30.07.2011 01:01

Amy osaczona przed własnym domem

Amy osaczona przed własnym domem

Foto: Buls

„Nie ma żadnych nowych wiadomości" – oznajmiali spikerzy brytyjskiego radia BBC One w pierwszych latach jego działalności. Gdy wybijała godzina rozpoczęcia serwisu informacyjnego, a nie wydarzyło się nic ważnego, redakcja po prostu nadawała muzykę. Było to w czasach, gdy dziennikarze uważali za swój obowiązek informować, a nie wytwarzać informacje.

Dziś podanie gorącego, choćby bzdurnego czy bezlitosnego newsa jest przymusem. Redakcjom, dziennikarzom, a także odbiorcom nie wystarcza to, co się dzieje. Zawód reporter – opisujący rzeczywistość, przybliżający sens zdarzeń – to zajęcie przeszłości. Współcześnie wiadomości się wynajduje, prowokuje lub zmyśla, podając anonimowe źródło. Anonimowość mająca służyć ochronie informatorów stała się wytrychem do fałszowania zdarzeń. Wbrew obiegowej opinii ten mechanizm nie dotyczy wyłącznie tabloidów. Zaskakiwanie odbiorców stało się obowiązkiem także gazet i magazynów opiniotwórczych, sprawiając, że coraz bliżej im do brukowców. Miał więc rację jeden z moich kolegów po fachu, świetny dziennikarz muzyczny, który dowiedziawszy się o śmierci Amy Winehouse, napisał na Facebooku: „Zabiliśmy Amy".

Podana przez Sky News wiadomość, że 27-letnia wokalistka została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu, była zaskakująca, ale także oczekiwana i przepowiadana. W jakimś tragicznym wymiarze Winehouse spełniła nadzieje mediów, zagrała finałowy akt napisanej już dla niej historii. Prawdopodobnie żaden z dziennikarzy ani fotoreporterów świadomie nie życzył jej śmierci, a jednak media – dobrze znające kondycję wokalistki – nie zostawiły jej w spokoju, nie pozwoliły wydobrzeć. Nie cofnęły się o krok od kobiety udręczonej nałogiem, chorobą i depresją. Nie wiadomo mi też o żadnej społecznej kampanii, czytelniczym sprzeciwie ani nawet facebookowej akcji pod hasłem: „Dajmy odetchnąć Amy". Choć w innych kwestiach, bardziej błahych i wirtualnych niż ludzkie życie, miliony użytkowników tego medium chętnie biegną na ratunek, klikając „Lubię to!".

Rzecz jasna ani czytelnicy, ani dziennikarze nie ponoszą bezpośredniej winy za śmierć Amy Winehouse, ale powinniśmy czuć się współodpowiedzialni, bo swą niesłabnącą ciekawością wzmagaliśmy presję. Nawet ludzi zdrowych codzienne nękanie może doprowadzić do załamania. Położenie Winehouse było znacznie trudniejsze, bo świat zainteresował się nią nie jako obiecującą artystką, ale jako utalentowaną narkomanką, która w „Rehab" oznajmiała, że nie pójdzie na odwyk. Chcieliśmy słuchać jej butnego, samobójczego wyznania w kółko, więc piosenka stała się jednym z największych przebojów XXI wieku. Od pierwszej chwili publicznego istnienia Winehouse była chorą dziewczyną, niebezpieczną dla siebie samej. I od pierwszego flesza stała się dla świata ciekawym okazem. Nie obiektem współczucia.

Nie była pierwszą gwiazdą, za którą paparazzi chodzili krok w krok. Ale chyba jedyną, której zdjęcia – często szokujące, brutalne, robione bez jej zgody – codziennie pojawiały się w tabloidach. Brytyjscy dziennikarze próbują teraz policzyć, ile dni od debiutu w 2003 r. upłynęło bez publikacji o niej. Na początku 2006 r., czyli wiele miesięcy przed premierą jej głośnego albumu „Back to Black", spotkałam w Wielkiej Brytanii kilku tamtejszych dziennikarzy muzycznych, którzy wybierali się na wywiad z Winehouse. Już wtedy jeden z nich mówił: „Mam nadzieję, że będzie w stanie rozmawiać. Wczoraj na koncercie rzuciła mikrofon i skakała po scenie. Ciekawe, czy w ogóle wyda drugą płytę". Od początku więc było jasne, w szczególności dla kontaktujących się z nią mediów, że Amy tańczy nad przepaścią.

Mimo to fotoreporterzy i dziennikarze tabloidów detalicznie rejestrowali każdy jej ruch, publikowali harmonogramy dni i nocy: nazwiska osób, z którymi się widywała, godziny spotkań, adresy. Paparazzi mieszkali pod jej domem. Gdy kilka lat temu została okradziona – włamywacze wynieśli drogi sprzęt muzyczny i elektroniczny – policja ustaliła, że złodzieje dowiedzieli się o nieobecności Winehouse, ponieważ przed drzwiami nie było ani jednego człowieka z aparatem. Przeprowadziła się z Londynu na przedmieścia, ale to niczego nie zmieniło.

W archiwach agencji jest pełno zdjęć nie tylko zrobionych przez paparazzich, ale takich, na których Winehouse z nimi walczy. Odpycha obiektywy, siłuje się z mężczyznami, próbując wyrwać im aparaty, kopie, coś wykrzykuje, przeciska się przez tłum postawnych facetów. Trzeźwa czy nie, agresywna czy zdesperowana, domagała się wolności, prawa do swobodnego funkcjonowania. Ale dramatycznymi gestami zapewniała tylko ciekawsze ujęcia. Na YouTube także teraz, już po pogrzebie, znajdują się filmy pokazujące wokalistkę uciekającą przed fotografami – wstrząsający obraz polowania. Są też trofea: zdjęcia pijanej do nieprzytomności młodej kobiety błąkającej się samotnie o świcie albo leżącej na ogrodowym stole zaledwie kilka kroków od swego domu. Jej posiniaczone, pocięte, zakrwawione i skrajnie wychudzone ciało nigdy nie było samo – miało wielu obserwatorów. Tak jak pijany taniec topless na balkonie ośrodka wypoczynkowego na Karaibach, gdzie pojechała, żeby się leczyć, odpoczywać i pisać piosenki. Muzyka i praca były ważną częścią jej terapii.

W sieci wszystkie dowody cierpienia i choroby Winehouse są na wyciągnięcie ręki. Internet niczego nie zapomina. I właśnie dlatego Winehouse nigdy nie stanie się ikoną, nie będzie bohaterką legendy. Ballada o zaćpanej Amy będzie się odtwarzać wciąż i wciąż od nowa, bez happy endu. Bez szansy na dystans, refleksję. Na chwilę ciszy, do której współczesne media nie są już zdolne.

W przeszłości stylizowane zdjęcia robione gwiazdom służyły do budowania ich publicznego wizerunku. Miały nadawać boski status, nawet jeśli ukazywały prywatność. Pozycja idoli od kilkudziesięciu lat ulega degradacji, od zawsze też zdjęcia naruszające intymność były przyczynkiem do osobistych tragedii. Pierwsze słynne zdjęcie zrobione z ukrycia zdemaskowało romans Elizabeth Taylor i Richarda Burtona, którzy pracowali wówczas we Włoszech na planie „Kleopatry" (1963). Oboje byli w związkach małżeńskich, łączące ich uczucie trzymali w tajemnicy. Za sprawą kadru, na którym Burton całuje Liz na jachcie, wszystko się wydało. On próbował ratować małżeństwo, a ona próbowała się zabić.

Później był ślub Madonny z Seanem Pennem – fotografowany ze śmigłowca, do którego rozwścieczony Penn strzelał z karabinu. Tragiczna śmierć ściganej przez paparazzich księżnej Diany. Medialny sąd nad Jacksonem za domniemaną pedofilię i załamanie psychiczne zaszczutej Britney Spears, której fotografowie nie odstąpili, nawet gdy w kaftanie bezpieczeństwa pogotowie zabierało ją do szpitala.

A jednak przypadek Winehouse jest bardziej drastyczny – jej zdjęcia od początku służyły jedynie zaspokajaniu bezmyślnej ciekawości, nigdy nie tworzyły obrazu piękna, nie przedstawiały obiektu pożądania. Także teksty o niej nie wytwarzały legendy o artystce – intrygującej, godnej podziwu, poruszającej. Amy Winehouse nie stała się Marilyn Monroe, kobietą o rozdwojonym istnieniu – powszechnie uwielbianą, a prywatnie nieszczęśliwą. Media nie pozwalały kochać Amy. Po prostu parzyły na nią bez przerwy, czekając na najgorsze.

Nie zrezygnowały trzy lata temu, gdy artystka trafiła do szpitala w stanie zagrożenia życia, krańcowo wycieńczona narkotykami i alkoholem, z arytmią serca i rozedmą płuc. Dopiero gdy sama postanowiła się bronić, pomógł jej sąd. Winehouse skorzystała z doświadczeń młodszej koleżanki – brytyjska piosenkarka Lily Allen wywalczyła zakaz fotografowania dla nękającej ją potężnej agencji Big Picture, a także innych fotografów, próbujących zbliżyć się do niej na 100 metrów.

Winehouse, jak donosił „Guardian" – osobiście zabiegała, by i ją otoczono taką ochroną. Wynajęła tego samego prawnika i w maju 2009 r. zapewniła sobie minimum bezpieczeństwa w okolicach własnego mieszkania oraz domów znajomych i krewnych. Tuż po informacji, że Winehouse zmarła, pod jej domem zjawił się tłum dziennikarzy i fotoreporterów. Czekali na najważniejszą scenę: ciało na noszach.

Kusi, by całą odpowiedzialność przypisać krwiożerczym brytyjskim brukowcom. Dopisać jeszcze jeden akapit do historii upadku „News of the World" i kryminalnej działalności koncernu zakładającego podsłuchy osobom prywatnym, gwiazdom, policjantom i urzędnikom państwowym. A jednak cyniczność brukowców w epoce globalizacji nie jest tylko problemem jednego kraju. Polscy paparazzi nie stali co prawda przed domem Amy, ale nasze serwisy plotkarskie  skwapliwie korzystały z ich usług, powtarzając doniesienia i zdjęcia. Może nie wyczekiwaliśmy na progu Winehouse, ale patrzyliśmy na nią i nadal pochłaniamy tabloidowe fotosy i notki. Zadowalamy się imitacją treści, plotkarskimi ścinkami, których jeszcze wczoraj się brzydziliśmy. Polskie brukowce są wciąż „bardziej taktowne" niż brytyjskie, a czytelnicy nad Wisłą mają wciąż niską tolerancję na niszczenie czyjegoś życia. Jak długo jeszcze?

Wielka Brytania, ojczyzna dziennikarskich plotek, przeżywa dziś poważny kryzys mediów. Ale także u nas dziennikarstwo stało się niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi pozbawionych kwalifikacji moralnych. Ostatnio w polskiej prasie przekraczanie granic jest w dobrym tonie, a presja na podanie – prawdziwej lub nie – chwytliwej wiadomości wymusza kompromisy. Będzie coraz trudniej, bo do świata mediów, przede wszystkim elektronicznych, weszło już nowe pokolenie dziennikarzy, należących do generacji serwisów społecznościowych, a więc przyzwyczajonych do zamieszczania w sieci prywatnych treści i klikania w opcję „opublikuj!". Dla nich granica między życiem intymnym i rozpowszechnionym jest rozmazana, o ile w ogóle istnieje.

A ponieważ żaden obszar rzeczywistości nie podlega skutecznej ochronie przed ludzką ciekawością, nikt z nas nie jest bezpieczny. Jeśli dziennikarze nie potrafią stać na straży rzetelnej informacji, życia i zdrowia osób publicznych, powinni przynajmniej kierować się zasadą: „po pierwsze nie szkodzić".

„Nie ma żadnych nowych wiadomości" – oznajmiali spikerzy brytyjskiego radia BBC One w pierwszych latach jego działalności. Gdy wybijała godzina rozpoczęcia serwisu informacyjnego, a nie wydarzyło się nic ważnego, redakcja po prostu nadawała muzykę. Było to w czasach, gdy dziennikarze uważali za swój obowiązek informować, a nie wytwarzać informacje.

Dziś podanie gorącego, choćby bzdurnego czy bezlitosnego newsa jest przymusem. Redakcjom, dziennikarzom, a także odbiorcom nie wystarcza to, co się dzieje. Zawód reporter – opisujący rzeczywistość, przybliżający sens zdarzeń – to zajęcie przeszłości. Współcześnie wiadomości się wynajduje, prowokuje lub zmyśla, podając anonimowe źródło. Anonimowość mająca służyć ochronie informatorów stała się wytrychem do fałszowania zdarzeń. Wbrew obiegowej opinii ten mechanizm nie dotyczy wyłącznie tabloidów. Zaskakiwanie odbiorców stało się obowiązkiem także gazet i magazynów opiniotwórczych, sprawiając, że coraz bliżej im do brukowców. Miał więc rację jeden z moich kolegów po fachu, świetny dziennikarz muzyczny, który dowiedziawszy się o śmierci Amy Winehouse, napisał na Facebooku: „Zabiliśmy Amy".

Podana przez Sky News wiadomość, że 27-letnia wokalistka została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu, była zaskakująca, ale także oczekiwana i przepowiadana. W jakimś tragicznym wymiarze Winehouse spełniła nadzieje mediów, zagrała finałowy akt napisanej już dla niej historii. Prawdopodobnie żaden z dziennikarzy ani fotoreporterów świadomie nie życzył jej śmierci, a jednak media – dobrze znające kondycję wokalistki – nie zostawiły jej w spokoju, nie pozwoliły wydobrzeć. Nie cofnęły się o krok od kobiety udręczonej nałogiem, chorobą i depresją. Nie wiadomo mi też o żadnej społecznej kampanii, czytelniczym sprzeciwie ani nawet facebookowej akcji pod hasłem: „Dajmy odetchnąć Amy". Choć w innych kwestiach, bardziej błahych i wirtualnych niż ludzkie życie, miliony użytkowników tego medium chętnie biegną na ratunek, klikając „Lubię to!".

Rzecz jasna ani czytelnicy, ani dziennikarze nie ponoszą bezpośredniej winy za śmierć Amy Winehouse, ale powinniśmy czuć się współodpowiedzialni, bo swą niesłabnącą ciekawością wzmagaliśmy presję. Nawet ludzi zdrowych codzienne nękanie może doprowadzić do załamania. Położenie Winehouse było znacznie trudniejsze, bo świat zainteresował się nią nie jako obiecującą artystką, ale jako utalentowaną narkomanką, która w „Rehab" oznajmiała, że nie pójdzie na odwyk. Chcieliśmy słuchać jej butnego, samobójczego wyznania w kółko, więc piosenka stała się jednym z największych przebojów XXI wieku. Od pierwszej chwili publicznego istnienia Winehouse była chorą dziewczyną, niebezpieczną dla siebie samej. I od pierwszego flesza stała się dla świata ciekawym okazem. Nie obiektem współczucia.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą