temu w pysk, temu w czapę.
Osetyniec lubi śmierci wyroki:
Serce wielkie, to i gest ma szeroki.
Listopad 1933
Pytanie to brzmi: co wymusza/pozwala/umożliwia autorowi napisanie takich tekstów w latach 30. w Rosji sowieckiej? Czy to gest samobójczy? Czy straceńcza szarża? Czy też jest to jakiś rodzaj ceny, którą trzeba zapłacić, aby przejść na stronę wolności słowa? A może jest to ucieczka przed pokusą (a kto jej nie odczuwa) konformizmu? Ułożenia sobie życia? A może jest to trochę tak jak konieczność wykrzyczenia całej prawdy, jaką się w sobie nosi (co przynosi wszak ulgę)? Ale czemu poeta czytał szczególnie ten wiersz tak wielu osobom? Przecież musiał wiedzieć, że niektóre z nich to donosiciele. Czemu to zrobił? Co go popchnęło do tego?
Każdy, kto już zdążył książkę Pomorskiego przeczytać albo coś więcej wie na temat Mandelsztama i czasów, w jakich żył, odpowie: hola, to wcale nie tak, to wcale nie był straceńczy jednorazowy gest, popatrz na inne teksty: niechęć do Sowietów w poecie była od samego początku, narastała i już w tekstach pisanych w latach 20. dało się ją odczuć. W latach 30. to już była jawna wrogość. Tam nie było żadnego zmiłowania: nie, bo nie, żadnych półcieni, więc nieludzka władza odpłaciła mu pięknym za nadobne: wykluczeniem, alienacją, szykanami, wreszcie wyrokiem śmierci.
Nie neguję wcale tej słusznej uwagi: Mandelsztam nie nadawał się na kandydata na literata sowieckiego. W akcie wypowiedzenia wojny przez poetę systemowi, w „Czwartej prozie", pisał do szuflady (Pomorski twierdzi, że Mandelsztam nawet nie trzymał rękopisu tego tekstu w domu!): „W takim to a takim roku mojego życia dorośli mężczyźni z plemienia, którego nienawidzę ze wszystkich sił ducha, do którego nie chcę i nigdy nie będę należał, powzięli zamiar zbiorowego dokonania nade mną szkaradnego, obrzydliwego rytuału. Miano tego rytuału to literackie obrzezanie albo pohańbienie, którego dokonuje się zgodnie z obyczajem i z kalendarzowymi potrzebami pisarskiego plemienia...", i nieco dalej: „Pisarze to rasa o wstrętnym zapachu skóry, o najobrzydliwszych tradycjach przygotowywania strawy. Rasa koczująca i nocująca we własnych wymiocinach, wypędzona z miast, prześladowana po wsiach, lecz zawsze i wszędzie lgnąca do władzy, która wyznacza jej miejsce w podejrzanych dzielnicach, jak prostytutkom. Bo literatura zawsze i wszędzie spełnia to samo zadanie: pomaga przełożonym utrzymywać żołnierzy w posłuchu i pomaga sędziom rozprawić się z podsądnymi...".
W rytmie źródeł
Mamy w polskiej tradycji intelektualnej pewien wzorzec takiej odmowy współudziału: to „Potęga smaku" Zbigniewa Herberta. Owa łacińska składnia niezrównywalna z parcianym sylogizmem gazetek komsomolskich jest też chyba odpowiedzią Mandelsztama. Ale nie do końca: w Mandelsztamie (a wynika to zapewne z rozległości i mocy jego talentu w porównaniu z talentem naszego poety – brzmi to jakoś niezręcznie, ale zależy mi jednak na ukazaniu swoistości rosyjskiego poety, a nie na bezsensownym porównywaniu talentów różnych ludzi) jest coś więcej jeszcze. Jeżeli ich porównuję, to po to, by wykazać, że sprzeciw Herberta (przynajmniej ten opisany w wierszu) miał jakiś tam jednak wymiar kulturowy: estetyczno-etyczny, ewokowany przez antyczną szkołę cnoty. Mandelsztam jakby sięgał dalej, wyżej, głębiej, w jakiś sposób przed czy poza kulturę, albo inaczej: kulturę w swoich różnych tekstach, szczególnie pisanych w latach 30. (poetyckich i prozatorskich), wpisywał w jakiś nieznany mi sposób w kontynuację natury, emanację natury, dlatego podstawa jego odmowy miała wymiar totalny: to, co on mówił i myślał o rzeczywistości sztuki, absolutnie rozsadzało miary, w jakich można było rozumować o sztuce w sowieckiej Rosji. To, co mówił i myślał, stanowiło wyzwanie na śmiertelny pojedynek sowieckiej kultury.
Od młodości zresztą miał doskonałą intuicję i raczej wiedział, czego chce: już młodzieńcze eseje o Andre Chenierze czy Czaadajewie pokazują, o co chodzi Mandelsztamowi. W tekście o francuskim poecie zamordowanym podczas rewolucji niezwykle trafnie i skrótowo pisał o formacji oświeceniowej: „Wiek XVIII utracił bezpośrednią więź ze świadomością moralną antyku. Lita złota kula nie dzwoniła już sama przez się. Wydobywano z niej dźwięk kunsztownymi rozważaniami o pożytku przyjemności i o przyjemności pożytku. Pusta świadomość ani rusz nie mogła wykarmić idei obowiązku, toteż pojawiła się ona w postaci la Vertu romaine (rzymska cnota), nadającej się raczej do utrzymania w równowadze marnych tragedii niż do sterowania życiem duchowym człowieka". Programem artystycznym Mandelsztama było wyjście poza oświecenie, życie w rytmie źródeł, choć jeszcze wtedy nie wiedział, jak destrukcyjny, zważywszy na kontekst historyczny, może być ten rytm.
W innym programowym tekście tamtych lat, w eseju o Piotrze Czaadajewie, konstruował przeciwstawienie aktywistycznej, kolonizującej przez inspirację do działania i twórczy niepokój kultury Zachodu wyciszającej aktywność (potem nazwie ją celniej: buddyjską), kolonizującej przez geograficzne podboje kulturze Rosji. Stąd brał się zapewne sprzeciw młodych akmeistów wobec rosyjskiej poezji symbolicznej. Te zachodnie idee miały być przez poetę przynoszone do Rosji.
Mandelsztam przyznawał się do klasycyzmu. Ale jego klasycyzm nie był, jak się często przydarza tej formacji, jakimś rodzajem sztukatorstwa estetycznego: to nie odwołania do Homera, Owidiusza czy pieśni Schuberta formułują klasycyzm poety. Rzecz bardziej chyba w zamieszkiwaniu człowieka w czasie. Prowadzenie rozmowy z kulturą ludzkości, włączanie się w dawne słowa, poszukiwanie dialogu ponad granicami i językami były zasadami klasycyzmu Mandelsztamowskiego. Jasno to widać w latach 20. Jego teksty z tego okresu, wiersze i proza, absolutnie rozsadzają ograniczenia teraźniejszości sowieckiego pojmowania kultury: każda linijka tych tekstów ukazuje marność wysiłków działaczy od kultury. Moc ewidentnie jest z poetą: precyzja metafory, jasność składni, ale przede wszystkim manifestacja wolności jakby na przekór zasadzie totalitarnego państwa, które chce mieć zastraszonych obywateli pod ręką: hic et nunc: ich życie ma się ograniczać do pracy i zasługiwania się władzy.
Wszak o to chodzi państwu totalitarnemu: zamknięcie obywateli w klatce i podsuwanie im propagandowych kłamstw, a – ostatecznie – terror. Nie wiem, jak to inaczej określić, ale teksty poety z okresu wprowadzania rządów bolszewików, mimo że aluzje polityczne są w nich wcale nieoczywiste, czyta się jak deklarację wojny. Tak, wyposażony w wielogłosowość – echo wieków, poeta idzie na wojnę ze spłaszczającą, dysponującą ciasnym horyzontem, duszącą kulturą Rosji sowieckiej. Chyba ma tego świadomość. Powstają wtedy jego najbardziej znane teksty programowe: „Słowo i kultura", „O naturze słowa", „Pszenica ludzka" czy „Humanizm a współczesność".
Bezkompromisowa konstatacja: „W odniesieniu do literatury teoria ewolucji jest szczególnie niebezpieczna, a teoria postępu – wprost zabójcza".
Albo wiersz napisany w okresie krwawych prześladowań duchownych, w którym czytamy m. in.:
Bazyliko Sofiji, katedro Piotrowa,
Powietrza, światła dwa spichlerze,
W których się wszechludzkiego plon
dobra zachowa,
Nowe w sąsieku ich przymierze,
nie pozostawiają wątpliwości: Mandelsztam jest nieprawomyślny i nie zamierza się podporządkować.
Wyznaczał teren potyczki
Ale to nie koniec. Nowa książka z utworami Mandelsztama pozwala uchwycić (przeczuć?) tajemnicę ludzkiego, artystycznego geniuszu. Okazuje się bowiem, że siłą geniuszu jest to, iż nigdy nie zstępuje z raz obranej drogi: to, co niewyrażone, domaga się dopełnienia bez względu na czasy, w jakich przychodzi autorowi żyć. Mandelsztam w drugiej połowie lat 20. na pięć lat milknie. Pomorski zauważa, że to samo działo się z Anną Achmatową. Dopiero w Armenii poeta wraca do pisania, ale jego widzenie literatury pogłębia się. Nadchodzi faza wierszy i prozy z lat 30.: „Rozmowy o Dantem" czy „Zeszytów woroneskich".
Chciałbym to powiedzieć najjaśniej, jak się da: w konflikcie, w wojnie, w śmiertelnym zwarciu z epoką dysponująca prasą, organizacjami literackimi, polityczną policją, terrorem, źródłami utrzymania, wreszcie koniecznością meldowania się i mieszkaniami służbowymi to Mandelsztam jest stroną wyznaczającą teren potyczki! Nie jest w żadnym razie ofiarą, albowiem jego droga myślenia o literaturze, jej naturze i zadaniach toczy się wedle swojej żelaznej logiki: poeta zostawia daleko za sobą swoje czasy.
W latach 30. filozofia kultury Mandelsztama dojrzewa, przekracza dotychczasowe kategorie rozumowania o świecie i literaturze: staje się szokująco nowatorska. Poeta buduje jakiś nowy rodzaj filologii: medytację dotyczącą czegoś, co można chyba nazwać fizjologią słowa poetyckiego, łączącego znaczenie z muzyką, rytmem, ale i fizyczną artykulacją zgłosek. Kulturowy rezonans jego tekstów (odniesienia, aluzje, rozmowy z autorami) poszerza się o jakiś rodzaj rezonansu muzycznego. Poeta używa (pisząc wiersze i pisząc o Dantem) metafory warg tętniących rytmem, jakimś rodzajem muzyki wiecznej, powtarzającej się, unieważniającej wszelkie czasy i okoliczności. A tamten straszny czas chyba szczególnie karleje, kiedy czyta się takie wiersze, jak jeden z ostatnich utworów poety, napisany przezeń 7 kwietnia 1937 r. Jest to manifest jakiejś właśnie tajemniczej konieczności, którą pulsuje życie wielkiego artysty, i jest to też jakiś wstrząsający moment uświadomienia sobie ceny, jaką za ową muzykę wieczną przyjdzie zapłacić (mowa tu i o samotności, i o... ostatecznej konsekwencji, którą poniesie się za ów rytm):
Grecka fletnia, jej theta i jota –
Jakby nie dość jej sławy i słowa –
Dojrzewała, przez grobów szła wrota,
Nieopatrzna i nieposągowa.
Ani sposób ją teraz porzucić,
Zaciąć zęby i głos jej odebrać,
Czas językiem ją w słowa obrócić
I wargami na miazgę rozebrać.
A flecistę niepokój oślepił:
Obok siebie nie widzi nikogo,
On sam, zdaje się, morze ulepił
Z lila gliny i śni o nim błogo...
Snem o sławie, poszeptem dźwiękliwym,
Wargi, które wspomina, tętentem,
Chce, naglony, być zapobiegliwym
Dźwiękojemcą oględnym i skrzętnym.
Nikt już po nim powtórzyć nie może,
Bryłę gliny zgniatając pomału –
Ja sam, kiedy wypełnia mnie morze,
Od własnego umieram umiaru...
Własne wargi mi grają niemile –
Z tegoż pnia rodem zbrodnia
– bezwiednie
Ku schyłkowi, ku zgubie je chylę:
Tę równonoc wpisaną we fletnię...
Z „Zeszytów woroneskich", dzieła, które może być porównywane z największymi dziełami ludzkości, pochodzi jeszcze inny tekst: skromny czterowiersz ustanawiający właściwe proporcje owego śmiertelnego zwarcia poety i nieludzkiego reżymu:
Morza mi odbierając, rozpęd
i lot strzały,
Przywiązawszy mnie gwałtem do
ziemi pod nogą,
Cóżeście osiągnęli? Wynik niebywały:
Ruchu warg te zabiegi odjąć mi nie mogą.
Nadieżda Mandelsztam, próbując dociec przyczyn aresztowania Osipa i dalszego jego losu, rozpoczyna swoje słynne wspomnienia sceną spoliczkowania przez O. M. (jak regularnie nazywa swego męża w tekście) sowieckiego notabla literackiego Aleksieja Tołstoja. Tym wydarzeniem przypieczętowany miał być wyrok. Ale można też na to spojrzeć od strony, którą proponuję w tym tekście: wyrok napisany był na początku, wpisany w całą postawę artystyczną poety, w jego dojrzewanie i owocowanie artystyczne. Aresztowanie w 1934 r., stalinowska dyrektywa: „Izolować, ale chronić", zsyłka na Ural, zmiana wyroku i zgoda na pobyt w Woroneżu, wreszcie powtórne aresztowanie poety w 1938 r. i śmierć w obozie przejściowym – to tylko widzialne stacje ostatniej drogi Mandelsztama. Poeta idzie po śmierć z rąk oprawców swoją drogą: każde jego zdanie, każdy wers są jak nieubłagane wyroki ogłaszane koszmarowi codzienności stalinowskiej, obrażają ją, bo unieważniają i skazują na nicość.
Czy to był krzyk, który Osip Mandelsztam wznosił gromko? Nie, mówił swoim przenikliwym szeptem rozkruszającym, wydawałoby się niezniszczalne, obręcze imperium:
Powiem o tym na brudno, podszeptem,
Bo nie czas: wiele potu potrzeba,
Wielu prób trzeba potem i przedtem
Dla biegłości w bezgwiezdnej grze nieba.
A pod czyśćca pułapem doczesnym
Często gęsto zapomnieć możecie,
Że rozstawny, dozgonny dom jest nam
Niebozbiorem szczęśliwym na świecie.
Autor jest poetą, krytykiem literackim, pracuje na UKSW, do lipca b.r. był dyrektorem TVP?Kultura
Osip Mandelsztam, „Nieograbiony, nierozgromiony. Wiersze i szkice", wybrał, przełożył i komentarzami opatrzył Adam Pomorski, wyd. OPEN Wydawnictwo Naukowe i Literackie, Warszawa 2011