Pójdzie pan, panie Grzegorzu, przyniesie, zaniesie, przywiezie, odwiezie, poda, odda, przekaże. Zrobi herbatę, posprząta, zamiecie, zadzwoni, zapisze, przepisze, umówi, odmówi, przywoła, odwoła, odprawi. Pan poprosi w moim imieniu, w moim imieniu przeprosi. Nie wie pan, generale, nigdy panu tego nie mówiłem, ale żona używa mojego drugiego imienia. Sam ją o to prosiłem. Rozumie pan dlaczego. Pan nawet nie wiedział, że moje drugie imię stało się pierwszym, a pierwsze tak naprawdę było tylko dla pana. Ja panu powiem, panie generale. Pan mnie nigdy nie traktował jak oficera. Proszę mi wybaczyć, ale przez te wszystkie lata byłem pana sługą. Czy można bardziej okazać posłuszeństwo i przywiązanie, niż oddając swoje imię? Byłem sługą, nie będąc nim przecież. Nie byłem też sekretarzem ani adiutantem, żadnym z nich. Już bardziej lustrem, w którym mógł się pan przeglądać, gdy nachodziły pana wątpliwości. Tak się czułem. Jak chłopiec, potem dorosły człowiek, a teraz już dziad, na posyłki. Czy w ogóle kiedyś zwrócił się pan do mnie: panie poruczniku, kapitanie, majorze? No widzi pan. Tyle lat. Czy choć raz spytał pan, jak się czuje moja żona, co u moich dzieci? Wiedza o mojej rodzinie nie była panu potrzebna. A nawet jeśli rzeczywiście chciał pan się czegoś dowiedzieć, to i tak zadowalały pana zdawkowe odpowiedzi: ,,dziękuję, dobrze" ,,wszystko w porządku, panie generale". Nie jestem nawet pewien, czy pan pamięta imię mojej żony. No właśnie.
A ja? Co ze mną? Ile razy zapytał mnie pan, co myślę? Co czuję? Bo ja przecież myślę. Ja mam uczucia. Znam wszystkie pana sekrety. Pana niepewność. Pana wstydliwość, gdy ktoś próbuje przejść niewidzialną granicę, którą sam pan wyznacza. Przyznaję, nigdy nie zabierałem głosu. Czekałem na rozkazy, nawet gdy przyjmowały formę delikatnej, choć stanowczej prośby. Może powinienem. Może mógłbym panu pomóc. Chcę, żeby pan wiedział. Były chwile, w których się z panem nie zgadzałem. Irytowały mnie różne sytuacje. A najbardziej to, że traktował mnie pan jak swojego Sancho Pansę. I ja jechałem za panem na swoim osiołku. Ani się odezwać, ani powiedzieć, co myślę. Równo z panem jechałem, ale tak trochę z boku, w odległości pewnej, mimo to gotowy, zawsze gotowy. Co mogłem zrobić? Nikt mnie nie pytał o zdanie, bo niby dlaczego miał pytać. Prawdę mówiąc, to czasem mnie pan pytał, ale nie jestem pewien, czy moje zdanie było dla pana ważne. Nie zauważyłem, żeby było. Inni przy panu rośli, dorastali, dostępowali. Proszę spojrzeć na mnie. Czy ja czegoś dostąpiłem, czy ja rosłem razem z panem? Ja razem z panem malałem. To znaczy pan rósł, ja malałem przy panu. A co inni myśleli o panu, tego się pan nigdy nie dowie. Co ja myślę? Przecież pan wie. Unikałem pochlebstw. Wolałem nic nie mówić. Wiedziałem, że pan nie lubi tych, co dużo mówią.
Przecież całe życie milczałem. Mogę się w ogóle nie odzywać, jeśli pan chce. Bardzo proszę. Nauczył mnie pan milczeć i wykonywać rozkazy. Znaliśmy swoje miejsce, pan i ja. Pan to wielki Pan, a ja to mały ja. Obaj udawaliśmy, że ten feudalny porządek ma jakiś sens.
Wiem, to były prośby, najwyżej polecenia, nigdy rozkazy. Najwyższy czas, żeby pan zaczął ze mną rozmawiać. Jak z przyjacielem. Przecież nie ma ich pan znowu tak wielu. Niech mi będzie wolno powiedzieć, że nie ma ich pan w ogóle. Nie nie, generale, rodzina to nie to samo. Z rodziną można jeść śniadania, obiady, kolacje, można rozmawiać, jeździć na wczasy do Bułgarii albo na Krym, można o nią dbać, ale to nie to samo co przyjaciel. Rodzinę się ma, przyjaciela kocha.
Uważa pan, że nie mam prawa. A panu kto dał prawo? Wciąż widzę, jak pan stoi w tych swoich szelkach, szybko przypina je do spodni, trochę nieporadnie poprawia koszulę. Jest późny wieczór, właściwie już prawie noc. Nie zdążył pan założyć butów, tylko te filcowe kapcie na bose stopy, i czuje się pan całkiem nagi, zawstydzony swoją nagością. Przyszedł wtedy jeden z drugim, wie pan, o kim mówię, ten, co miał bardzo duże uszy. I drugi, ten kawał chłopa, mówią o nim ambasador, do dziś tak mówią, chociaż już dawno żaden z niego ambasador, sam pan wie. Już bardzo późno było, a pan noce spędzał w Alejach Ujazdowskich. Oni zauważyli, że panu niezręcznie w kapciach na bose stopy filcowych, więc tak chyłkiem, chyłkiem do drzwi. Niby coś mówią, ale widzą, że pan zmieszany i bez skarpet. Nigdy pana nie widzieli bez skarpet, tak jak ja widywałem. A i w gaciach czasem. A i zdarzało mi się te gacie prać i prasować, jak pan całymi dniami był poza domem. Nie ma się czego wstydzić, generale. Gacie to gacie. Że niby co? Skąd to wszystko wiem, co pan czuł? A nie mam racji? Pan mnie nigdy nie doceniał, generale.
Problemy zaczęły nas przerastać, prawda? Wydawały się nam tak wielkie, że nawet lęk przed śmiercią został pomniejszony. Było tak, że patrzył pan na swoją broń jak na możliwe rozwiązanie. Brał pan ją do ręki, kładł na biurku, obchodził, obwąchiwał jak jakiś zwierzak. Jeszcze by tego brakowało, żeby ją pan pogłaskał, wymuskał, wypieścił, wycałował. Jak kobietę, jeśli pan wie, o czym mówię. No, broni to pan się jednak nie bał, rozumiał pan broń. A i śmierci się pan nie bał wcale. Przecież widziałem. Pan czuł się osamotniony, opuszczony. Samotności się pan bał. Porażki się pan bał. Czuł, że przegrywa, a mimo wszystko nie umiał się przyznać do porażki.
***
Wojna podchodziła do was powoli. Wiadomo było, że jest, ale nikt jej nie słyszał. Żadnych wystrzałów, żadnego wojska, cisza, spokój. Wydawało się, że przejdzie obok Trzecin. Od czasu do czasu ktoś, jadąc z Warszawy na wschód, zaglądał do dworu i opowiadał. Z tych strzępów informacji rodzice układali własne scenariusze, że działania na froncie nie powinny trwać długo, że jak teraz Francja i Anglia zaczęły się bić, to już wszystko pójdzie szybko. Sami mieliśmy przecież lepsze wojsko niż w 20 roku. Najważniejsze, że Francuzi i Anglicy uderzą z zachodu, a my sobie poradzimy na wschodzie. W Trzecinach panował spokój, umiarkowany, bo jednak mimo wszystko wojna była faktem, odległym, prawie nieistniejącym, niedochodzącym do uszu, a jednak faktem. Wprawdzie ojca niepokoiło to ciągłe cofanie, wycofywanie, zajmowanie nowych pozycji, ale przecież z bolszewikami było podobnie, ojciec pamiętał, bo sam z nimi walczył, a wtedy nikt nam tak nie pomagał jak teraz. To znaczy jeszcze nikt nie pomaga, ale za chwilę cała Europa ruszy. Powinno być dobrze. Miesiąc, dwa miesiące i będzie po wojnie. W majątku porządek dnia wyznaczały te same co zwykle czynności, a że już dawno po żniwach, a przed jesiennymi pracami w polu, więc można było odetchnąć, odpocząć. Jeszcze całą rodziną pojechaliście do Rusi Starej odwiedzić stryja. Wróciliście pod koniec pierwszego tygodnia wojny i wtedy pierwszy raz spadły na Trzeciny bomby. Skąd te bomby? Żaden samolot nie przelatywał ani żaden żołnierz się nie pojawił, a tu kilka bomb spadło w pole kartofli. Znikąd te bomby, jakby nie wojenne były. Przypadkowe. Spadły, huku narobiły i tyle. Nie wyrządziły wielkich szkód, ale ojciec od razu dał rozkaz wymarszu. Na wschód. Jak najdalej od frontu. Jechaliście w trzy wozy. Zabraliście jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Miały wystarczyć na kilka dni, w najgorszym razie kilka tygodni. Aż wojna się skończy i będziecie mogli wrócić. Tylko że wojna nie chciała się skończyć, a 17 września zaczęła się nowa. Zatrzymaliście się między dwoma frontami. I ani w jedną, ani w drugą. Z jednej strony Niemcy, z drugiej strony Sowieci. Z dwojga złego wybraliście Niemców, ale powrót okazał się już niemożliwy. Drogi zawalone cywilami i wojskiem, bombardowania. Ojciec zarządził marsz na północny wschód. Do granicy litewskiej. Na Litwie mieliście rodzinę. Filipkowscy, kuzynostwo ojca. Całe lata nie utrzymywaliście z nią kontaktu, ale ojciec był pewien, że was przyjmą. Muszą przyjąć. Od trzech tygodni spaliście albo w lasach, albo w mijanych po drodze dworach.