Jestem szczęśliwy tylko w telewizji – Bogusław Kaczyński

Rozmowa Mazurka z Bogusławem Kaczyńskim, krytykiem muzycznym

Publikacja: 07.01.2012 00:01

Jestem szczęśliwy tylko w telewizji – Bogusław Kaczyński

Foto: ROL

Sko­ro kar­na­wał i Bo­gu­sław Ka­czyń­ski...



Bogusław Kaczyński:

To bę­dzie­my roz­ma­wiać o ba­lach?



O cier­pie­niu.



Ży­cie dzie­lę na do uda­ru mó­zgu i po nim. 6 mar­ca 2007 ro­ku spa­dła na mnie nie­spo­dzie­wa­na, nie­chcia­na cho­ro­ba, któ­ra wy­wró­ci­ła cał­ko­wi­cie mo­je ży­cie.



Ale to hi­sto­ria z hap­py en­dem.



Bo dzię­ki Bo­gu uda­ło mi się z te­go wyjść. Pra­cu­ję zresz­tą co­raz wię­cej, co mnie mar­twi.



Ko­kie­tu­je pan...



Le­żąc w szpi­ta­lu, przy­rze­kłem so­bie, że za­cznę żyć zu­peł­nie ina­czej, dla sie­bie, że nie bę­dę ty­le pra­co­wał. I na­gle spo­strze­głem, że ka­len­darz sta­je się co­raz peł­niej­szy.



Co się sta­ło?



Zro­zu­mia­łem, że ta­kie już jest mo­je ży­cie i ono się nie zmie­ni. Był­bym bar­dzo nie­szczę­śli­wy, gdy­bym speł­nił swo­je za­mie­rze­nia.



Dla­cze­go?



Ja je­stem tak na­praw­dę szczę­śli­wy tyl­ko w te­le­wi­zji, tyl­ko w świe­tle re­flek­to­rów i ka­mer. To mój świat, tam są moi przy­ja­cie­le, nie mógł­bym bez te­go żyć. Je­stem tam i mó­wię so­bie: „To jest mo­je miej­sce".



Więc udar wca­le nie zmie­nił pań­skie­go ży­cia.



Zmie­nił mój świat war­to­ści, mo­ją hie­rar­chię. Na­wet suk­ce­sy sta­ły się zu­peł­nie in­ne. Któ­re­goś dnia pod­szedł do mnie uśmiech­nię­ty le­karz: „Pa­nie Bo­gu­sła­wie, gra­tu­lu­ję, miał pan wiel­ki suk­ces". Spy­ta­łem, czy po­wtó­rzy­li w te­le­wi­zji ja­kiś pro­gram. „Nie, dzi­siaj w no­cy by­ła ku­pa". Za­tka­ło mnie z wra­że­nia, a nie zda­rza­ło mi się to czę­sto w ży­ciu.



Zde­to­no­wa­ny Bo­gu­sław Ka­czyń­ski to rze­czy­wi­ście nie­co­dzien­ny wi­dok.

Za­czą­łem go prze­ko­ny­wać: „Pa­nie dok­to­rze, niech mi pan wie­rzy, mia­łem w ży­ciu więk­sze suk­ce­sy".  I usły­sza­łem: „My­li się pan, pa­nie Bo­gu­sła­wie. Ta ku­pa to pań­ski naj­więk­szy suk­ces, ja­ki się mo­że zda­rzyć tu i te­raz". By­łem w szo­ku, ale potem przy­zna­łem mu ra­cję. Chiń­ski Mur, Nia­ga­ra i La Sca­la – to wszyst­ko nic, ku­pa jest naj­waż­niej­sza!

Dla pa­na, czło­wie­ka dum­ne­go i wsty­dli­we­go, fi­zycz­na sła­bość mu­sia­ła być trud­na do za­ak­cep­to­wa­nia.

To był ogrom­ny dys­kom­fort. Na szczę­ście nie zda­wa­łem so­bie spra­wy z te­go, co mi jest. Na po­cząt­ku my­śla­łem, że da­dzą mi ja­kiś za­strzyk i po­ja­dę po po­łu­dniu na kon­cert do Olsz­ty­na. Bo prze­cież ni­gdy w ży­ciu nie od­wo­ła­łem kon­cer­tu...

Nie da­ło się.

I po­wo­li do­cho­dzi­ło do mnie, co się sta­ło. Na­stęp­ne­go dnia przed szó­stą ra­no bu­dze­nie i my­cie. Trzy pie­lę­gniar­ki, dwie sa­lo­we, a ja le­żę na łóż­ku spa­ra­li­żo­wa­ny i na­gi... To by­ło po­twor­ne. Po­twor­ne i nie­oby­czaj­ne.

Du­ma ucier­pia­ła?

To był w nią wiel­ki cios, ale się przy­zwy­cza­ja­łem do my­śli, że tak mu­si być.

Pan, gwiaz­da te­le­wi­zji, nie był trak­to­wa­ny ciut le­piej?

Mia­łem jed­no­oso­bo­wy po­kój, ale nie za­bie­ga­łem o to, ta­ki mi da­li. Wy­pro­si­łem tyl­ko, by mi co­dzien­nie my­to gło­wę, bo ja się nie po­ka­żę pu­blicz­nie bez umy­tej gło­wy. Więc my­to mi gło­wę, go­lo­no, per­fu­mo­wa­no i le­żąc w łóż­ku, słu­cha­łem ma­gne­to­fo­nu.

Zło­śliw­cy mó­wi­li, że oglą­dał pan swo­je pro­gra­my w te­le­wi­zji.

Nie, słu­cha­łem Cho­pi­na. Zna­łem go do­sko­na­le, sam gra­łem, ale słu­cha­łem jak cze­goś no­we­go, nie­zna­ne­go.

Choć pa­mię­ci pan nie stra­cił.

Los oka­zał się ła­ska­wy. Nie wy­obra­żam so­bie, bym za­po­mniał te wszyst­kie śpie­wacz­ki od na­ro­dzin Chry­stu­sa (śmiech).

Nie­któ­re pa­na od­wie­dza­ły.

Przy­je­cha­ła do mnie Vio­let­ta Vil­las, któ­ra aku­rat prze­jeż­dża­ła przez War­sza­wę, ale by­ło już póź­no, po od­wie­dzi­nach i por­tier na do­le jej nie wpu­ścił.

Vio­let­ty Vil­las?!

Pie­lę­gniar­ki też nie mo­gły mu te­go da­ro­wać. Po trzech dniach za­dzwo­ni­ła do mnie z do­mu i po­wie­dzia­ła, że wy­sła­ła mi uło­żo­ną przez sie­bie li­ta­nię do Mat­ki Bo­skiej. Wie pan, nie­za­leż­nie jak kto do te­go pod­cho­dzi, to jed­nak jest to... (mil­cze­nie). Ni­gdy jej te­go nie za­po­mnę, bar­dzo mnie wów­czas wzru­szy­ła. Te­raz, po jej śmier­ci, by­łem ogrom­nie eks­plo­ato­wa­ny w te­le­wi­zjach, ale ro­bi­łem to dla niej, ca­ły czas pa­mię­ta­łem, jak pięk­nie się za­cho­wa­ła w tam­tym cza­sie.

Nie tyl­ko ona.

To by­ło nie­wy­obra­żal­ne. Set­ki, ty­sią­ce li­stów z mo­dli­twa­mi i ży­cze­nia­mi, kar­tecz­ki z in­ten­cja­mi mszal­ny­mi z ca­łe­go świa­ta. To cu­dow­ne uzdro­wie­nie nie by­ło­by moż­li­we, gdy­by nie ta ludz­ka życz­li­wość. Do­sta­łem 10 ty­się­cy e-ma­ili, ca­łe kar­to­ny li­stów i kar­tek. Wy­obra­ża pan so­bie? Wte­dy po­my­śla­łem, że mo­ja pra­ca, ca­łe mo­je ży­cie zna­la­zło dla mnie bar­dzo wzru­sza­ją­cy od­dźwięk. Prze­ko­na­łem się, że je­stem tym lu­dziom bar­dzo po­trzeb­ny, że mu­szę do nich wró­cić. To do­da­ło mi si­ły. Te­raz sta­ram się od­pła­cić ser­cem za ser­ce.

W ja­ki spo­sób?

Choć od mo­je­go uda­ru mi­nę­ło pra­wie pięć lat, to co­dzien­nie do­sta­ję peł­ne cier­pie­nia e-ma­ile od lu­dzi, któ­rzy pi­szą, że mat­ka, mąż czy syn ma­ją udar mó­zgu.

Ocze­ku­ją po­ra­dy?

Ja oczy­wi­ście nie za­stę­pu­ję im le­ka­rza, nie pi­szę, ja­kie ta­blet­ki brać. Co mo­gę zro­bić? Do­dać im otu­chy, na­dziei, prze­ko­nać, że moż­na z te­go wyjść. Po­wta­rzam też, że­by przy cho­rych – na­wet je­śli nam się wy­da­je, że ni­cze­go nie sły­szą, ni­cze­go nie ro­zu­mie­ją – nie mó­wić nie­po­trzeb­nych rze­czy. W tej cho­ro­bie bar­dzo waż­ne jest wspar­cie psy­chicz­ne, a lu­dzie czę­sto te­go nie ro­zu­mie­ją.

Mó­wi pan o ro­dzi­nach?

W szpi­ta­lu, w po­ko­ju obok, le­ża­ła bab­cia, do któ­rej przy­szedł uko­cha­ny wnu­czek. Mó­wił do niej, a ona le­ża­ła, nie od­zy­wa­ła się, jak­by by­ła ob­ra­żo­na. Chło­pak wy­bie­ga z pła­czem, bo bab­cia się na nie­go ob­ra­zi­ła, a ja ru­szam za nim na wóz­ku i tłu­ma­czę, że bab­cia nie po­zna­je go, bo jest tak cięż­ko cho­ra. Na­wet te­go nikt mu nie wy­ja­śnił, a on póź­niej miał­by uraz do koń­ca ży­cia.

I tak do­brze, że przy­szedł.

Wie pan, ile ja się tam na­oglą­da­łem ta­kich sy­tu­acji: przy­cho­dzi syn z sy­no­wą do star­sze­go pa­na i mó­wi: „Za­bie­rze­my cię do do­mu, jak bę­dziesz cho­dził, bo nie ma­my wa­run­ków". Ten czło­wiek pła­kał, mó­wiąc mi o tym, py­tał co ma zro­bić...

Pa­nu nie do­skwie­ra­ła sa­mot­ność?

Nie mam żadnej rodziny, siostra zmarła na raka pięć lat temu, właśnie kiedy leżałem w szpitalu. Nie mam dzieci, jestem sam, ale to nie znaczy, że żyję bez ludzi. Nie czuję się samotny. Jestem cały czas otoczony współpra- cownikami i są to bardzo bliscy mi ludzie, troskliwi i serdeczni.

W tym roku skończy pan 70 lat. Pewnie będzie wielka feta...

Nie będzie żadnej fety! Żadnych obchodów, bo ja tej daty nie przyjmuję do wiadomości.

Tak czy inaczej, wiele pan przeżył.

Kiedy opowiadam ludziom o sławach, które spotkałem, o miejscach, w których byłem, czy o premierach, w których uczestniczyłem, często nachodzi mnie refleksja: „Jak to możliwe? Kiedy to wszystko się stało?". Bo przecież nie wiem, jakim cudem ja, skromny chłopak z Białej Podlaskiej, poznałem wszystkich, których chciałem poznać i byłem tam, gdzie chciałem być. To było wspaniałe życie i gdybym mógł wybrać sobie drugie wcielenie, to raz jeszcze wybrałbym to samo.

A mó­wił pan, że zo­stał­by Ma­rią Cal­las.

Je­śli miał­bym być ope­ro­wą diwą, to tyl­ko nią. To by­ła ar­tyst­ka nie­po­rów­ny­wal­na z ni­kim i mia­łem na­praw­dę wiel­kie szczę­ście, że ją po­zna­łem. Wcze­śniej, przed uda­rem, dzie­li­łem ży­cie na to do 11 li­sto­pa­da 1973 ro­ku, kie­dy w Tu­ry­nie spo­tka­łem Ma­rię Cal­las, i póź­niej­sze. Zresz­tą wte­dy spo­tka­łem nie tyl­ko ją, ale i Giu­sep­pe di Ste­fa­no, Ser­giu­sza Li­fa­ra –  ma­gne- ­tycz­ne gwiaz­dy ope­ry i ba­le­tu. Wte­dy też wi­dzia­łem Ary­sto­te­le­sa Onas­si­sa i po­czu­łem blask świa­to­we­go ży­cia. Pa­mię­tam, że gdy przy­wi­ta­łem się z nim, to klep­nął mnie po ra­mie­niu. Ni­gdy te­go nie za­po­mnę.

To był wte­dy naj­bo­gat­szy czło­wiek świa­ta.

Za­sta­na­wiam się, czy Onas­sis nie przy­niósł mi szczę­ścia?

Onas­sis – Mi­das uczy­nił pa­na zło­tym chłop­cem PRL­-u?

Tak my­ślę, bo jak ja mo­głem wte­dy wy­glą­dać: szczu­pły chło­piec zza że­la­znej kur­ty­ny, w gar­ni­tu­rze z MHD i mo­ka­sy­nach z Ra­do­skó­ru? Nie mo­gę so­bie te­go wy­obra­zić.

Tak bar­dzo pa­nu za­le­ża­ło, by stać się czę­ścią te­go świa­ta?

Nie mia­łem ta­kich pra­gnień. By­łem skrom­ny, wy­cho­wa­ny w dys­cy­pli­nie, ale od po­cząt­ku czu­łem się oby­wa­te­lem świa­ta i ja­koś nie przyj­mo­wa­łem do wia­do­mo­ści, że jest mur ber­liń­ski i za­sie­ki z dru­tu na gra­ni­cach, któ­re mi­ja­łem, ja­dąc na fe­sti­wa­le wa­gne­row­skie do Bay­reuth.

Mógł tam pan jeź­dzić, bo był pe­ere­low­ską eli­tą.

Ja­ką eli­tą? Nie na­le­ża­łem ni­gdy do ni­cze­go. Nie tyl­ko nie wstą­pi­łem do par­tii, ale i do żad­nej or­ga­ni­za­cji dzien­ni­ka­rzy czy pi­sa­rzy. To nie by­ło dla mnie, dla­te­go nikt się za mną nie wsta­wiał. Do­sta­wa­łem nor­mal­ny przy­dział de­wiz: 10 do­la­rów rocz­nie.

Sy­nem Ja­ro­sze­wi­cza pan nie był, ale miał pan choć pasz­port.

Mnie nie wy­sy­ła­ło mi­ni­ster­stwo:?do­sta­wa­łem za­pro­sze­nia z La Sca­li, z Me­tro­po­li­tan Ope­ra, z Pa­ry­ża...

Jak się zy­sku­je ta­kie za­pro­sze­nia?

Trzeba dobrze wykorzystać pierwsze. Pisałem do światowej prasy muzycznej: do „Sowietskoj Muziki" w Moskwie, hamburskiego „Opernwelt", no i oczywiście wszędzie, gdzie się dało w Polsce. Jak coś opublikowałem, to wysyłałem do tych instytucji. Oni widzieli, że to dla mnie nie wycieczka, że wykorzystuję swój pobyt, i zapraszano mnie coraz częściej. I wreszcie wszedłem do puli krytyków mile widzianych na światowych premierach czy wydarzeniach muzycznych.

Bo pan był spe­cy­ficz­nym kry­ty­kiem: wszyst­ko by­ło dla pa­na wspa­nia­łe, nad­zwy­czaj­ne, cu­dow­ne... Zda­rzy­ło się pa­nu coś zje­chać?

Ależ bez prze­rwy!

Mu­sia­ło mi to umknąć...

Pan tak mówi, bo taka opinia o mnie pojawiła się po programach telewizyjnych. A wie pan, jak to się stało? Przez 27 lat prowadziłem w telewizji cykl „Rewelacja miesiąca" i co roku na targach w Cannes przeglądałem setki propozycji, by kupić tylko dziesięć, dwanaście, bo na tyle było stać TVP. Więc siłą rzeczy kupowałem najlepsze, z najwybitniejszymi solistami, z najlepszych teatrów świata. Poniżej La Scali, Covent Garden czy Metropolitan nie schodziłem. Więc gdy występował Pavarotti, to jak miałem powiedzieć, jeśli nie „największy śpiewak świata"? A Michaił Barysznikow, któremu nadano tytuł „boga tańca", nie był może niepowtarzalny? Cóż miałem mówić telewidzom?

Jest pan po­wszech­nie po­są­dza­ny o me­ga­lo­ma­nię...

Ale ja nie ko­cham sie­bie, na­praw­dę.

I nie jest pan eg­zal­to­wa­ny?

Skąd­że!

Ani próż­ny?

Ja?! Ja je­stem pra­co­ho­li­kiem...

O mat­ko! Jest pan je­dy­nym, prócz mo­jej bab­ci, zna­nym mi czło­wie­kiem, któ­ry uży­wa sło­wa „próż­ny" w zna­cze­niu „le­ni­wy". Mnie cho­dzi­ło o próż­ność...

A, już ro­zu­miem. Nikt mnie ni­gdy nie od­bie­rał ja­ko czło­wie­ka próż­ne­go. Nie zro­bi­łem so­bie żad­nej ope­ra­cji pla­stycz­nej, je­stem prze­ciw­ni­kiem ta­kie­go in­ge­ro­wa­nia w or­ga­nizm.

I co, nie upięk­sza się pan?

Ani mi to w gło­wie!

Gwiaz­dy te­le­wi­zji mó­wią, że tak trze­ba...

Ja nie. Po­za jed­ną rze­czą, ale to nie do opu­bli­ko­wa­nia (śmiech).

Dla­cze­go są rze­czy, o któ­rych mi pan mó­wi, a nie chce po­wie­dzieć w wy­wia­dzie?

Jak mam na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć?

Nie da­ło­by się szcze­rze?

Ja się ni­cze­go nie wsty­dzę i ni­cze­go nie ukry­wam, ale nie wszyst­ko na­le­ży wy­sta­wiać na wi­dok pu­blicz­ny, nie o wszyst­kim trze­ba opowia­dać. Dam pa­nu ta­ki przy­kład: wie­le ra­zy sły­sza­łem, że je­stem ubra­ny z prze­sad­ną ele­gan­cją, że za­wsze musz­ka, smo­kin­gi i fra­ki, że to te­atral­ne. Ale ja to ro­bię dla pu­blicz­no­ści, któ­ra te­go ode mnie ocze­ku­je. Dla­te­go od­ma­wiam ka­te­go­rycz­nie wy­stę­pu w swe­trze i dżin­sach.

Pan w ogó­le ma dżin­sy?

Ależ oczy­wi­ście.

Po co? Prze­cież pan na­wet śpi w smo­kin­gu.

We fra­ku.

To po co pa­nu dżin­sy?

Ja na­praw­dę mam róż­ne ubra­nia. Wie­le lat te­mu sze­dłem so­bie po mo­lo w So­po­cie, któ­re uwiel­biam, w bia­łych że­glar­skich spodniach i szma­rag­do­wych bu­tach na lnia­nym spo­dzie. Prze­cho­dzi­łem ko­ło ła­wecz­ki, na któ­rej sie­dzia­ły dwie pa­nie, i sły­szę: „Pan Bo­guś?! A gdzie musz­ka, gdzie la­kier­ki?"

W fil­har­mo­nii w Edyn­bur­gu na kon­cer­ty cho­dzi się w dżin­sach i ni­ko­go to nie obu­rza.

Bo to nor­mal­ne, że są kon­cer­ty, zwłasz­cza w ty­go­dniu, na któ­re się przy­cho­dzi zu­peł­nie nie­for­mal­nie, ale są też wiel­kie ga­le. Dwu­krot­nie za­pro­szo­no mnie na otwar­cie se­zo­nu w nowojorskiej Me­tro­po­li­tan Ope­ra.

To ta­kie świę­to?

Te­go dnia ope­ra wy­glą­da zu­peł­nie ina­czej: wy­sta­wia­ne są ope­ro­we pa­miąt­ki i pre­cjo­za, jest bry­lan­to­wy dia­dem Ade­li­ny Pat­ti, ba­let­ki Ma­rii Ta­glio­ni... Na drzwiach lóż są mo­sięż­ne ta­bli­ce z na­zwi­ska­mi fun­da­to­rów – wszy­scy się prze­cha­dza­ją i czy­ta­ją so­bie tę kro­ni­kę to­wa­rzy­ską no­wo­jor­skie­go wiel­kie­go świa­ta: Roc­ke­fel­ler, Astor, Van­der­bilt... Nikt nie sie­dzi w dżin­sach. Pa­no­wie są we fra­kach, pa­nie w dłu­gich suk­niach, a bry­lan­ty moż­na by na ten wie­czór zwo­zić cię­ża­rów­ka­mi.

To nie jest sno­bizm?

Jeśli ktoś lu­bi spę­dzać czas w na­mio­cie, bo tyl­ko tam od­po­czy­wa, to ja go ro­zu­miem, ale sam świet­nie się czu­ję w ho­te­lu Wal­dorf Asto­ria w No­wym Jor­ku. Kie­dy przy­je­cha­łem na sty­pen­dium na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia i spy­ta­li mnie, co spra­wi­ło­by mi naj­więk­szą ra­dość, to po­wie­dzia­łem, że noc w Wal­dorf Asto­rii.

Jak za­re­ago­wa­li?

Zdzi­wi­li się bar­dzo, bo wie­dząc, że mam ty­le Zło­tych Ekra­nów i Wik­to­rów, my­śle­li, że je­stem kimś w ro­dza­ju wie­lo­krot­ne­go zdo­byw­cy Osca­ra. Spy­ta­li tyl­ko: „Ale dla­cze­go?"

No wła­śnie, dla­cze­go?

Tu się za­trzy­my­wali Czajkowski, Pa­de­rew­ski i Mar­ce­li­na Sem­brich­-Ko­chań­ska. Ame­ry­ka­nie, jak sły­szą to ostat­nie na­zwi­sko, nie ro­zu­mie­ją, o ko­go cho­dzi, ale jak mó­wię, że to Mar­cel­la Sem­brich, to wie­dzą, że cho­dzi o naj­więk­szą gwiaz­dę Me­tro­po­li­tan.

Ma­rzył pan o Wal­dorf Asto­rii, a miesz­kałw „Pe­ki­nie".

Tak, w tym słyn­nym do­mu Han­se­na na Przy­czół­ku Gro­chow­skim. Mia­łem tam ma­łe, ale dwu­po­ko­jo­we miesz­kan­ko.

Jak się wra­ca­ło z La Sca­li do „Pe­ki­nu"?

Ja się tam świet­nie czu­łem.

Wszyst­ko moż­na o pa­nu po­wie­dzieć, ale nie to,że jest rów­ny chło­pak z Pra­gi.

Bo ja nie je­stem z Pra­gi. To po pro­stu by­ło mo­je pierw­sze własne miesz­ka­nie w War­sza­wie.

I od ra­zu wśród żu­ler­ki?

Wte­dy nie by­ło tam żu­li, a ja się nie udzie­la­łem to­wa­rzy­sko w są­siedz­twie. Oko­li­ca by­ła ja­ka by­ła, miesz­- ka­nie ma­łe, ale czy­ste i urzą­dzo­ne gu­stow­nie. I tam, u mnie w „Pe­ki­nie", by­wa­ła war­szaw­ska eli­ta.

A po­tem to­czył pan bo­je prze­ciw­ko klu­bo­wi w Te­atrze Wiel­kim.

To nie ża­den klub, tyl­ko dys­ko­te­ka, a Te­atr Wiel­ki jest świą­ty­nią sztu­ki! Sztu­ka ope­ro­wa nie lu­bi za­mie­sza­nia i zgieł­ku.

Więc klub jest w piw­ni­cy, nie obok sce­ny.

Piw­ni­cę moż­na wy­ko­rzy­stać na ma­ga­zyn, a nie na dys­ko­te­kę. Bę­dę to kry­ty­ko­wał do koń­ca ży­cia!

A cze­mu pa­nu prze­szka­dza­ją mu­zycz­ne show, któ­rych się na­mno­ży­ło w te­le­wi­zjach?

Bo mi ogrom­nie żal lu­dzi, posiadających czę­sto odro­bi­nę ta­len­tu, z któ­re­go moż­na by coś wy­krze­sać, a w każ­dym ra­zie moż­na pró­bo­wać. Tym­cza­sem oni są ob­wo­ły­wa­ni od ra­zu wiel­ki­mi, świa­to­wy­mi gwiaz­da­mi. I ze­tknię­cie z rze­czy­wi­sto­ścią jest dla nich póź­niej bo­le­sne.

A to, co prze­ży­wa­ją, to nie jest rze­czy­wi­stość?

Nie, to jest show, w któ­rym są wy­ko­rzy­sty­wa­ni do jed­no­ra­zo­wej roz­ryw­ki, pod­nie­sie­nia oglą­dal­no­ści.

Oni my­ślą, że do­sta­li szan­sę.

Ich trzeba by skierować do szkół, uczelni, nauczyć pracować i ćwiczyć, a nie obwoływać światowej sławy gwiazdami. Bo taka gwiazda trafia później do rodzinnego miasteczka czy wioski i nikt nie chce o niej słyszeć. Czytałem o koncercie jednego z laureatów takiego show w mieście, z którego pochodził. Koncert był darmowy, a i tak nikt nie przyszedł. Przecież dla tego człowieka to musi być straszny cios!

I?

Szko­da mi tych lu­dzi.

Nie ma dla nich na­dziei?

My, wy­cho­wy­wa­ni w szko­łach mu­zycz­nych,  by­li­śmy przy­zwy­cza­ja­ni do wiel­kie­go sza­cun­ku do sztu­ki, ale i do te­go za­wo­du, do któ­re­go trze­ba się przy­go­to­wać, sam ta­lent nie wy­star­czy.

Mo­że jest pan nie­dzi­siej­szy?

Jak idzie pan do le­ka­rza, to wy­bie­ra te­go, któ­ry prak­ty­ko­wał u zna­cho­rów i sza­ma­nów czy ab­sol­wen­ta re­no­mo­wa­nej aka­de­mii medycznej? Ta­lent jest bar­dzo waż­ny, ale nie naj­waż­niej­szy prze­cież.

Tyl­ko czy pan nie przy­kła­da do tych pro­gra­mów zbyt wiel­kiej wa­gi? W koń­cu wy­stę­pu­ją­ce tam dziew­czy­ny nie chcą zo­stać di­wa­mi, ale pio­sen­kar­ka­mi pop, a ta­ki pro­gram da­je im ra­dość?

Nie miał­bym nic prze­ciw­ko, gdy­by wszy­scy trak­to­wa­li to jak za­ba­wę, ale tak nie jest. Tym lu­dziom prze­cież nie mó­wi się: „Do­brze to za­śpie­wa­łeś" tyl­ko „Je­steś wiel­ki, świa­to­wy, bra­ku­je mi tyl­ko two­jej pły­ty!".

Ob­ru­szył się pan, gdy wspo­mnia­łem o wie­ku...

Ale to nie dla­te­go, że­bym się go wsty­dził. Nie odej­mu­ję so­bie lat, bo mu­siał­bym od­jąć za du­żo... (śmiech)

I jest pan nie­zmor­do­wa­ny.

Go­ethe, bę­dąc już sę­dzi­wym, po­wie­dział, że każ­dy czło­wiek po­wi­nien mieć pla­ny na 100 lat na­przód. Za­rę­czam pa­nu, że ja mam pla­ny na 150 lat na­przód.

Sko­ro kar­na­wał i Bo­gu­sław Ka­czyń­ski...

Bogusław Kaczyński:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą