Skoro karnawał i Bogusław Kaczyński...
Bogusław Kaczyński:
Aktualizacja: 07.01.2012 00:00 Publikacja: 07.01.2012 00:01
Foto: ROL
Skoro karnawał i Bogusław Kaczyński...
Bogusław Kaczyński:
To będziemy rozmawiać o balach?
O cierpieniu.
Życie dzielę na do udaru mózgu i po nim. 6 marca 2007 roku spadła na mnie niespodziewana, niechciana choroba, która wywróciła całkowicie moje życie.
Ale to historia z happy endem.
Bo dzięki Bogu udało mi się z tego wyjść. Pracuję zresztą coraz więcej, co mnie martwi.
Kokietuje pan...
Leżąc w szpitalu, przyrzekłem sobie, że zacznę żyć zupełnie inaczej, dla siebie, że nie będę tyle pracował. I nagle spostrzegłem, że kalendarz staje się coraz pełniejszy.
Co się stało?
Zrozumiałem, że takie już jest moje życie i ono się nie zmieni. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybym spełnił swoje zamierzenia.
Dlaczego?
Ja jestem tak naprawdę szczęśliwy tylko w telewizji, tylko w świetle reflektorów i kamer. To mój świat, tam są moi przyjaciele, nie mógłbym bez tego żyć. Jestem tam i mówię sobie: „To jest moje miejsce".
Więc udar wcale nie zmienił pańskiego życia.
Zmienił mój świat wartości, moją hierarchię. Nawet sukcesy stały się zupełnie inne. Któregoś dnia podszedł do mnie uśmiechnięty lekarz: „Panie Bogusławie, gratuluję, miał pan wielki sukces". Spytałem, czy powtórzyli w telewizji jakiś program. „Nie, dzisiaj w nocy była kupa". Zatkało mnie z wrażenia, a nie zdarzało mi się to często w życiu.
Zdetonowany Bogusław Kaczyński to rzeczywiście niecodzienny widok.
Zacząłem go przekonywać: „Panie doktorze, niech mi pan wierzy, miałem w życiu większe sukcesy". I usłyszałem: „Myli się pan, panie Bogusławie. Ta kupa to pański największy sukces, jaki się może zdarzyć tu i teraz". Byłem w szoku, ale potem przyznałem mu rację. Chiński Mur, Niagara i La Scala – to wszystko nic, kupa jest najważniejsza!
Dla pana, człowieka dumnego i wstydliwego, fizyczna słabość musiała być trudna do zaakceptowania.
To był ogromny dyskomfort. Na szczęście nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mi jest. Na początku myślałem, że dadzą mi jakiś zastrzyk i pojadę po południu na koncert do Olsztyna. Bo przecież nigdy w życiu nie odwołałem koncertu...
Nie dało się.
I powoli dochodziło do mnie, co się stało. Następnego dnia przed szóstą rano budzenie i mycie. Trzy pielęgniarki, dwie salowe, a ja leżę na łóżku sparaliżowany i nagi... To było potworne. Potworne i nieobyczajne.
Duma ucierpiała?
To był w nią wielki cios, ale się przyzwyczajałem do myśli, że tak musi być.
Pan, gwiazda telewizji, nie był traktowany ciut lepiej?
Miałem jednoosobowy pokój, ale nie zabiegałem o to, taki mi dali. Wyprosiłem tylko, by mi codziennie myto głowę, bo ja się nie pokażę publicznie bez umytej głowy. Więc myto mi głowę, golono, perfumowano i leżąc w łóżku, słuchałem magnetofonu.
Złośliwcy mówili, że oglądał pan swoje programy w telewizji.
Nie, słuchałem Chopina. Znałem go doskonale, sam grałem, ale słuchałem jak czegoś nowego, nieznanego.
Choć pamięci pan nie stracił.
Los okazał się łaskawy. Nie wyobrażam sobie, bym zapomniał te wszystkie śpiewaczki od narodzin Chrystusa (śmiech).
Niektóre pana odwiedzały.
Przyjechała do mnie Violetta Villas, która akurat przejeżdżała przez Warszawę, ale było już późno, po odwiedzinach i portier na dole jej nie wpuścił.
Violetty Villas?!
Pielęgniarki też nie mogły mu tego darować. Po trzech dniach zadzwoniła do mnie z domu i powiedziała, że wysłała mi ułożoną przez siebie litanię do Matki Boskiej. Wie pan, niezależnie jak kto do tego podchodzi, to jednak jest to... (milczenie). Nigdy jej tego nie zapomnę, bardzo mnie wówczas wzruszyła. Teraz, po jej śmierci, byłem ogromnie eksploatowany w telewizjach, ale robiłem to dla niej, cały czas pamiętałem, jak pięknie się zachowała w tamtym czasie.
Nie tylko ona.
To było niewyobrażalne. Setki, tysiące listów z modlitwami i życzeniami, karteczki z intencjami mszalnymi z całego świata. To cudowne uzdrowienie nie byłoby możliwe, gdyby nie ta ludzka życzliwość. Dostałem 10 tysięcy e-maili, całe kartony listów i kartek. Wyobraża pan sobie? Wtedy pomyślałem, że moja praca, całe moje życie znalazło dla mnie bardzo wzruszający oddźwięk. Przekonałem się, że jestem tym ludziom bardzo potrzebny, że muszę do nich wrócić. To dodało mi siły. Teraz staram się odpłacić sercem za serce.
W jaki sposób?
Choć od mojego udaru minęło prawie pięć lat, to codziennie dostaję pełne cierpienia e-maile od ludzi, którzy piszą, że matka, mąż czy syn mają udar mózgu.
Oczekują porady?
Ja oczywiście nie zastępuję im lekarza, nie piszę, jakie tabletki brać. Co mogę zrobić? Dodać im otuchy, nadziei, przekonać, że można z tego wyjść. Powtarzam też, żeby przy chorych – nawet jeśli nam się wydaje, że niczego nie słyszą, niczego nie rozumieją – nie mówić niepotrzebnych rzeczy. W tej chorobie bardzo ważne jest wsparcie psychiczne, a ludzie często tego nie rozumieją.
Mówi pan o rodzinach?
W szpitalu, w pokoju obok, leżała babcia, do której przyszedł ukochany wnuczek. Mówił do niej, a ona leżała, nie odzywała się, jakby była obrażona. Chłopak wybiega z płaczem, bo babcia się na niego obraziła, a ja ruszam za nim na wózku i tłumaczę, że babcia nie poznaje go, bo jest tak ciężko chora. Nawet tego nikt mu nie wyjaśnił, a on później miałby uraz do końca życia.
I tak dobrze, że przyszedł.
Wie pan, ile ja się tam naoglądałem takich sytuacji: przychodzi syn z synową do starszego pana i mówi: „Zabierzemy cię do domu, jak będziesz chodził, bo nie mamy warunków". Ten człowiek płakał, mówiąc mi o tym, pytał co ma zrobić...
Panu nie doskwierała samotność?
Nie mam żadnej rodziny, siostra zmarła na raka pięć lat temu, właśnie kiedy leżałem w szpitalu. Nie mam dzieci, jestem sam, ale to nie znaczy, że żyję bez ludzi. Nie czuję się samotny. Jestem cały czas otoczony współpra- cownikami i są to bardzo bliscy mi ludzie, troskliwi i serdeczni.
W tym roku skończy pan 70 lat. Pewnie będzie wielka feta...
Nie będzie żadnej fety! Żadnych obchodów, bo ja tej daty nie przyjmuję do wiadomości.
Tak czy inaczej, wiele pan przeżył.
Kiedy opowiadam ludziom o sławach, które spotkałem, o miejscach, w których byłem, czy o premierach, w których uczestniczyłem, często nachodzi mnie refleksja: „Jak to możliwe? Kiedy to wszystko się stało?". Bo przecież nie wiem, jakim cudem ja, skromny chłopak z Białej Podlaskiej, poznałem wszystkich, których chciałem poznać i byłem tam, gdzie chciałem być. To było wspaniałe życie i gdybym mógł wybrać sobie drugie wcielenie, to raz jeszcze wybrałbym to samo.
A mówił pan, że zostałby Marią Callas.
Jeśli miałbym być operową diwą, to tylko nią. To była artystka nieporównywalna z nikim i miałem naprawdę wielkie szczęście, że ją poznałem. Wcześniej, przed udarem, dzieliłem życie na to do 11 listopada 1973 roku, kiedy w Turynie spotkałem Marię Callas, i późniejsze. Zresztą wtedy spotkałem nie tylko ją, ale i Giuseppe di Stefano, Sergiusza Lifara – magne- tyczne gwiazdy opery i baletu. Wtedy też widziałem Arystotelesa Onassisa i poczułem blask światowego życia. Pamiętam, że gdy przywitałem się z nim, to klepnął mnie po ramieniu. Nigdy tego nie zapomnę.
To był wtedy najbogatszy człowiek świata.
Zastanawiam się, czy Onassis nie przyniósł mi szczęścia?
Onassis – Midas uczynił pana złotym chłopcem PRL-u?
Tak myślę, bo jak ja mogłem wtedy wyglądać: szczupły chłopiec zza żelaznej kurtyny, w garniturze z MHD i mokasynach z Radoskóru? Nie mogę sobie tego wyobrazić.
Tak bardzo panu zależało, by stać się częścią tego świata?
Nie miałem takich pragnień. Byłem skromny, wychowany w dyscyplinie, ale od początku czułem się obywatelem świata i jakoś nie przyjmowałem do wiadomości, że jest mur berliński i zasieki z drutu na granicach, które mijałem, jadąc na festiwale wagnerowskie do Bayreuth.
Mógł tam pan jeździć, bo był peerelowską elitą.
Jaką elitą? Nie należałem nigdy do niczego. Nie tylko nie wstąpiłem do partii, ale i do żadnej organizacji dziennikarzy czy pisarzy. To nie było dla mnie, dlatego nikt się za mną nie wstawiał. Dostawałem normalny przydział dewiz: 10 dolarów rocznie.
Synem Jaroszewicza pan nie był, ale miał pan choć paszport.
Mnie nie wysyłało ministerstwo:?dostawałem zaproszenia z La Scali, z Metropolitan Opera, z Paryża...
Jak się zyskuje takie zaproszenia?
Trzeba dobrze wykorzystać pierwsze. Pisałem do światowej prasy muzycznej: do „Sowietskoj Muziki" w Moskwie, hamburskiego „Opernwelt", no i oczywiście wszędzie, gdzie się dało w Polsce. Jak coś opublikowałem, to wysyłałem do tych instytucji. Oni widzieli, że to dla mnie nie wycieczka, że wykorzystuję swój pobyt, i zapraszano mnie coraz częściej. I wreszcie wszedłem do puli krytyków mile widzianych na światowych premierach czy wydarzeniach muzycznych.
Bo pan był specyficznym krytykiem: wszystko było dla pana wspaniałe, nadzwyczajne, cudowne... Zdarzyło się panu coś zjechać?
Ależ bez przerwy!
Musiało mi to umknąć...
Pan tak mówi, bo taka opinia o mnie pojawiła się po programach telewizyjnych. A wie pan, jak to się stało? Przez 27 lat prowadziłem w telewizji cykl „Rewelacja miesiąca" i co roku na targach w Cannes przeglądałem setki propozycji, by kupić tylko dziesięć, dwanaście, bo na tyle było stać TVP. Więc siłą rzeczy kupowałem najlepsze, z najwybitniejszymi solistami, z najlepszych teatrów świata. Poniżej La Scali, Covent Garden czy Metropolitan nie schodziłem. Więc gdy występował Pavarotti, to jak miałem powiedzieć, jeśli nie „największy śpiewak świata"? A Michaił Barysznikow, któremu nadano tytuł „boga tańca", nie był może niepowtarzalny? Cóż miałem mówić telewidzom?
Jest pan powszechnie posądzany o megalomanię...
Ale ja nie kocham siebie, naprawdę.
I nie jest pan egzaltowany?
Skądże!
Ani próżny?
Ja?! Ja jestem pracoholikiem...
O matko! Jest pan jedynym, prócz mojej babci, znanym mi człowiekiem, który używa słowa „próżny" w znaczeniu „leniwy". Mnie chodziło o próżność...
A, już rozumiem. Nikt mnie nigdy nie odbierał jako człowieka próżnego. Nie zrobiłem sobie żadnej operacji plastycznej, jestem przeciwnikiem takiego ingerowania w organizm.
I co, nie upiększa się pan?
Ani mi to w głowie!
Gwiazdy telewizji mówią, że tak trzeba...
Ja nie. Poza jedną rzeczą, ale to nie do opublikowania (śmiech).
Dlaczego są rzeczy, o których mi pan mówi, a nie chce powiedzieć w wywiadzie?
Jak mam na to pytanie odpowiedzieć?
Nie dałoby się szczerze?
Ja się niczego nie wstydzę i niczego nie ukrywam, ale nie wszystko należy wystawiać na widok publiczny, nie o wszystkim trzeba opowiadać. Dam panu taki przykład: wiele razy słyszałem, że jestem ubrany z przesadną elegancją, że zawsze muszka, smokingi i fraki, że to teatralne. Ale ja to robię dla publiczności, która tego ode mnie oczekuje. Dlatego odmawiam kategorycznie występu w swetrze i dżinsach.
Pan w ogóle ma dżinsy?
Ależ oczywiście.
Po co? Przecież pan nawet śpi w smokingu.
We fraku.
To po co panu dżinsy?
Ja naprawdę mam różne ubrania. Wiele lat temu szedłem sobie po molo w Sopocie, które uwielbiam, w białych żeglarskich spodniach i szmaragdowych butach na lnianym spodzie. Przechodziłem koło ławeczki, na której siedziały dwie panie, i słyszę: „Pan Boguś?! A gdzie muszka, gdzie lakierki?"
W filharmonii w Edynburgu na koncerty chodzi się w dżinsach i nikogo to nie oburza.
Bo to normalne, że są koncerty, zwłaszcza w tygodniu, na które się przychodzi zupełnie nieformalnie, ale są też wielkie gale. Dwukrotnie zaproszono mnie na otwarcie sezonu w nowojorskiej Metropolitan Opera.
To takie święto?
Tego dnia opera wygląda zupełnie inaczej: wystawiane są operowe pamiątki i precjoza, jest brylantowy diadem Adeliny Patti, baletki Marii Taglioni... Na drzwiach lóż są mosiężne tablice z nazwiskami fundatorów – wszyscy się przechadzają i czytają sobie tę kronikę towarzyską nowojorskiego wielkiego świata: Rockefeller, Astor, Vanderbilt... Nikt nie siedzi w dżinsach. Panowie są we frakach, panie w długich sukniach, a brylanty można by na ten wieczór zwozić ciężarówkami.
To nie jest snobizm?
Jeśli ktoś lubi spędzać czas w namiocie, bo tylko tam odpoczywa, to ja go rozumiem, ale sam świetnie się czuję w hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku. Kiedy przyjechałem na stypendium na Uniwersytecie Columbia i spytali mnie, co sprawiłoby mi największą radość, to powiedziałem, że noc w Waldorf Astorii.
Jak zareagowali?
Zdziwili się bardzo, bo wiedząc, że mam tyle Złotych Ekranów i Wiktorów, myśleli, że jestem kimś w rodzaju wielokrotnego zdobywcy Oscara. Spytali tylko: „Ale dlaczego?"
No właśnie, dlaczego?
Tu się zatrzymywali Czajkowski, Paderewski i Marcelina Sembrich-Kochańska. Amerykanie, jak słyszą to ostatnie nazwisko, nie rozumieją, o kogo chodzi, ale jak mówię, że to Marcella Sembrich, to wiedzą, że chodzi o największą gwiazdę Metropolitan.
Marzył pan o Waldorf Astorii, a mieszkałw „Pekinie".
Tak, w tym słynnym domu Hansena na Przyczółku Grochowskim. Miałem tam małe, ale dwupokojowe mieszkanko.
Jak się wracało z La Scali do „Pekinu"?
Ja się tam świetnie czułem.
Wszystko można o panu powiedzieć, ale nie to,że jest równy chłopak z Pragi.
Bo ja nie jestem z Pragi. To po prostu było moje pierwsze własne mieszkanie w Warszawie.
I od razu wśród żulerki?
Wtedy nie było tam żuli, a ja się nie udzielałem towarzysko w sąsiedztwie. Okolica była jaka była, miesz- kanie małe, ale czyste i urządzone gustownie. I tam, u mnie w „Pekinie", bywała warszawska elita.
A potem toczył pan boje przeciwko klubowi w Teatrze Wielkim.
To nie żaden klub, tylko dyskoteka, a Teatr Wielki jest świątynią sztuki! Sztuka operowa nie lubi zamieszania i zgiełku.
Więc klub jest w piwnicy, nie obok sceny.
Piwnicę można wykorzystać na magazyn, a nie na dyskotekę. Będę to krytykował do końca życia!
A czemu panu przeszkadzają muzyczne show, których się namnożyło w telewizjach?
Bo mi ogromnie żal ludzi, posiadających często odrobinę talentu, z którego można by coś wykrzesać, a w każdym razie można próbować. Tymczasem oni są obwoływani od razu wielkimi, światowymi gwiazdami. I zetknięcie z rzeczywistością jest dla nich później bolesne.
A to, co przeżywają, to nie jest rzeczywistość?
Nie, to jest show, w którym są wykorzystywani do jednorazowej rozrywki, podniesienia oglądalności.
Oni myślą, że dostali szansę.
Ich trzeba by skierować do szkół, uczelni, nauczyć pracować i ćwiczyć, a nie obwoływać światowej sławy gwiazdami. Bo taka gwiazda trafia później do rodzinnego miasteczka czy wioski i nikt nie chce o niej słyszeć. Czytałem o koncercie jednego z laureatów takiego show w mieście, z którego pochodził. Koncert był darmowy, a i tak nikt nie przyszedł. Przecież dla tego człowieka to musi być straszny cios!
I?
Szkoda mi tych ludzi.
Nie ma dla nich nadziei?
My, wychowywani w szkołach muzycznych, byliśmy przyzwyczajani do wielkiego szacunku do sztuki, ale i do tego zawodu, do którego trzeba się przygotować, sam talent nie wystarczy.
Może jest pan niedzisiejszy?
Jak idzie pan do lekarza, to wybiera tego, który praktykował u znachorów i szamanów czy absolwenta renomowanej akademii medycznej? Talent jest bardzo ważny, ale nie najważniejszy przecież.
Tylko czy pan nie przykłada do tych programów zbyt wielkiej wagi? W końcu występujące tam dziewczyny nie chcą zostać diwami, ale piosenkarkami pop, a taki program daje im radość?
Nie miałbym nic przeciwko, gdyby wszyscy traktowali to jak zabawę, ale tak nie jest. Tym ludziom przecież nie mówi się: „Dobrze to zaśpiewałeś" tylko „Jesteś wielki, światowy, brakuje mi tylko twojej płyty!".
Obruszył się pan, gdy wspomniałem o wieku...
Ale to nie dlatego, żebym się go wstydził. Nie odejmuję sobie lat, bo musiałbym odjąć za dużo... (śmiech)
I jest pan niezmordowany.
Goethe, będąc już sędziwym, powiedział, że każdy człowiek powinien mieć plany na 100 lat naprzód. Zaręczam panu, że ja mam plany na 150 lat naprzód.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Skoro karnawał i Bogusław Kaczyński...
Bogusław Kaczyński:
Gdy wokół hulają polityczne emocje związane z pierwszą rocznicą powołania rządu, z głośników w supermarketach sączą się już bożonarodzeniowe przeboje, a my w popłochu robimy ostatnie zakupy, warto pozwolić sobie na moment adwentowego zatrzymania. A nie ma lepszej drogi, by to zrobić, niż dobra lektura.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Na łamach Rzeczpospolitej 6 listopada nawoływałem, aby kompetencje nadzoru sztucznej inteligencji (SI) oddać Prezesowi Urzędu Ochrony Danych Osobowych (PUODO). 20 listopada ukazał się tekst polemiczny, autorstwa mecenasa Przemysława Sotowskiego, w którym Pan Mecenas powołuje kilkanaście tez na granicy dezinformacji, bez uzasadnienia, oprócz „oczywistej oczywistości”. Tak jakby autor był bardziej politykiem niż prawnikiem. Niech mottem mojej repliki będzie to, co 12 sierpnia 1986 roku powiedział Ronald Reagan “Dziewięć najbardziej przerażających słów w języku angielskim to „Jestem z rządu i jestem tu, aby pomóc”
W dniu 4 grudnia 2024 r. na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazała się publikacja „Sankcja kredytu darmowego – czy narracja parakancelarii jest zasadna?” autorstwa mecenasa Wojciecha Wandzela, przedstawiająca tezy i argumenty mające przemawiać za możliwością skredytowania kosztów kredytu i pobierania od tego odsetek, które w ocenie autora publikacji są pewnym wyjściem naprzeciw konsumentom, którzy chcą pozyskać kredyt.
W jednym z ostatnich wywiadów lider Nine Inch Nails Trent Reznor potwierdził, że wraz z Atticusem Rossem pracują nad nowym materiałem. Muzyk przyznał, że przyświeca im wizja stworzenia czegoś, co nie będzie tak rozczarowujące, jak współczesny pop.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas