Był 1 lipca 1897 roku, godz. 18.23. Ekspres z Wiednia powoli wtoczył się na peron Dworca Wiedeńskiego, położonego u zbiegu dzisiejszych ulic Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Stacja wypełniona była dygnitarzami, oficjelami rosyjskimi, reprezentującymi Moskwę oraz władze Kraju Nadwiślańskiego – jak nieoficjalnie nazywano wówczas ziemie zaboru rosyjskiego. Wokół dworca roiło się od rosyjskich flag przeplatanych kwitnącymi kwiatami. Wejście na peron wystrojono tropikalnymi krzewami oraz flagami przedstawiającymi białego słonia na czerwonym tle. Pierwsze powitanie odbyło się jeszcze w Skierniewicach, podczas 15-minutowego postoju, gdzie czekali wysłannicy cara: adiutant generał Arsienjew, porucznik hrabia Szeremietiew, rotmistrz książę Oboleński, warszawski gubernator, kanclerz Martynow oraz posłaniec Królestwa Syjamu Phy Surgia Nuwart. W Warszawie korpusem powitalnym dowodził generał-gubernator książę Aleksandr Imeretyński, namiestnik cara.
Na peron wtoczyła się lokomotywa z tendrem, a za nią sześć wagonów, w tym towarowy, restauracyjny i sypialny. W chwili, gdy pociąg się zatrzymał, oddział gwardii odegrał hymn Syjamu. Drzwi do wagonu się otworzyły. Z pociągu wysiadł, jak relacjonowała „Gazeta Warszawska", „44-letni mężczyzna średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Jego twarz jednoznacznie wskazywała na południowoazjatyckie pochodzenie. Miał oliwkową cerę, krótkie kręcone włosy, drobny czarny wąsik, niewielkie dłonie w rękawiczkach oraz małe stopy w czarnych lakierkach z ostrogami. Ubrany był w biały mundur z mankietami i dekoltem z czarnego aksamitu". Kolejny akapit relacji prasowej zajmuje barwny opis eleganckiego stroju przybysza, pełnego obszyć, skuwek, szarf oraz zdobionych kolb, które musiały budzić zachwyt zgromadzonych. A tych było bez liku – już na godzinę przed przyjazdem pociągu okolice dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej wypełniał tłum gapiów. Ludzie ustawiali się na trasie przejazdu orszaku, która przebiegała trasą: Aleje Jerozolimskie, Krucza, Żurawia, plac Świętego Aleksandra (dzisiejszy pl. Trzech Krzyży), Aleje Ujazdowskie aż do Łazienek. Miasto nie było sparaliżowane – „Gazeta Polska" przekonywała nawet, że tłum nie był duży – jednak warszawiacy skarżyli się na utrudniony dostęp do kolei w czasie przyjazdu gościa.
Przesiadka do Petersburga
Dla Chulalongkorna, zwanego Ramą V, władcy Królestwa Syjamu – bo tak do 1949 roku nazywano dzisiejszą Tajlandię – Warszawa była tylko przystankiem na drodze do Petersburga do cara Mikołaja II. Podróż była rewizytą za 1890 rok, kiedy to do Bangkoku zawitał, będący w trasie do Japonii, wówczas 22-letni Mikołaj Aleksandrowicz Romanow. Miała też jednak określony cel. Od kilku lat w Indochinach panoszyli się Francuzi. Zajęli Laos, coraz chętniej patrzyli na lewy brzeg Mekongu. Z kolei na Zachodzie pilnować trzeba było Brytyjczyków, którzy traktowali Syjam jako strefę buforową między Birmą a Indochinami Francuskimi. Rama V wiedział, że jeśli nie chce podzielić losu rozebranej na kawałki Polski, potrzebuje sojusznika. Idealnym kandydatem był car Mikołaj II. Do Europy zagnała go więc chęć zawarcia silnego sojuszu, który pozwoli uratować niepodległość królestwa.
Początkowy etap podróży Rama odbył drogą morską. Do Petersburga jechał przez Włochy i Austro-Węgry. Pierwszym przystankiem w Rosji była właśnie Warszawa. Potem miał jeszcze odwiedzić Szwecję, Danię, Holandię, Belgię, Anglię i Francję.
Dla Polaków wizyta Ramy V była nie lada atrakcją. Może nie aż tak dużą jak jubileusz Królowej Wiktorii czy trzydziestodniowa wojna o Kretę pomiędzy Grecją a imperium osmańskim, Warszawa wciąż uważała się jednak za stolicę, a oficjalne wizyty zawsze traktowane były tu jak wydarzenie najwyższej rangi. Królowi oddano więc do dyspozycji Pałac na Wodzie w Łazienkach, a bogaty plan jego wizyty miał sprawić, że Polska na długo zostanie w jego pamięci. O tym, że tak się stało, wiemy dzięki listom, które Chulalongkorn pisał z Warszawy do swoich bliskich. Dokumenty zachowały się do dziś. Wie o nich jednak raczej strona polska niż tajska.
O listach usłyszałem od Bogusława Zakrzewskiego, wieloletniego ambasadora RP w Bangkoku, podczas wykładu w Instytucie Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk. Zdobycie ich nie było jednak wcale łatwe. Nie miała ich ani ambasada Królestwa Tajlandii na warszawskim Mokotowie, w której dopiero co zmieniła się załoga, ani Narodowe Archiwum Tajlandii w Bangkoku. Nie miało ani stołeczne Muzeum Azji i Pacyfiku, ani Instytut Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego, który w 1997 roku, w stulecie wizyty króla Syjamu przygotował rocznicową publikację na ten temat. „Trafiony – zatopiony!" – napisał wreszcie w odpowiedzi na list prof. Bogdan Góralczyk, w latach 2003 – 2008 ambasador RP w Królestwie Tajlandii, Republice Filipin i Związku Myanmar (Birmie), użyczając jedynego w Polsce – jak twierdzi – egzemplarza tomu z listami Ramy V z podróży po Europie, wydanego przez Uniwersytet Chulalongkorna w Bangkoku.
Gościnność księcia
Moja Droga Lek" – pisał więc Rama do Saowabhy Phongsri, jednej z 96 żon i konkubin, jakie miał na dworze w stolicy Syjamu. „Czuję teraz, jakoby moje cierpienia w końcu ustąpiły, jako że odpoczywam w dystynkcji tego miasta i nie muszę błagać o czas na pisanie. Generał-gubernator Książę Imeretyński przeznaczył trochę wolnego czasu w godzinach od 2 do 4 po południu, bym mógł poświęcić go na pisanie do ciebie i mojego rządu. Jak mógłbym więc nie być urzeczony taką hojnością i manierą? Nasi wystawni dostojnicy w żadnym wypadku nie mogą z nią rywalizować. Nie widzą świata poza jedzeniem, piciem i zabawą. Uważają za szaleństwo zainteresowanie znojem i harówką godną niższych klas społecznych" (tłum. z angielskiego własne – przyp. red.).
Plan wizyty w Warszawie – podobnie jak i w innych miastach w podróży po Europie – był wyjątkowo napięty. Władze miasta – chociaż występujący w roli dostojników rosyjskich – chciały pokazać Ramie jak najwięcej. Grafik pękał więc w szwach i był dostosowywany na bieżąco do próśb dostojnego gościa. Było trochę igrzysk, ale i chleba. Król nie szczędził ciepłych komentarzy, od których roiło się w listach do najbliższych. Ale nie tylko. „Jego Ekscelencja poprosił, by wyrazić wdzięczność dla miasta Warszawy i warszawiaków za ciepłe powitanie" – napisał w albumie angielskiego dziennikarza Lyttena szef gabinetu króla Ramy szambelan Praya Svasdi.
Podążanie za Ramą V po Warszawie 1897 roku przypomina śledzenie wizyt najwyższych rangą polityków w XXI wieku. I tu, i tu obowiązywały nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, uroczyste powitania, salwy honorowe, parady wojskowe, tłumy gromadziły się na trasach przejazdów, trwały wizyty u dostojników państwowych i kościelnych, odbywały się wystawne kolacje. W obu przypadkach za kulisy zaglądali wszędobylscy dziennikarze, nieodstępujący gościa na krok.
Zaraz po przyjeździe Chulalongkorna do Pałacu na Wodzie, który na czas wizyty oddano do jego pełnej dyspozycji, wydano na cześć króla uroczystą ucztę. Nie wiemy, co znalazło się na stołach, wiemy jednak, że już godzinę później król był w drodze do Teatru Wielkiego. Tam zobaczył dwa spektakle baletowe „Dama Kier" i „Czarodziejski flet" z udziałem gwiazd ówczesnej sceny, pań Rogińskiej i Rutkowskiej, które specjalnie na tę okazję zawezwano z wakacji. Spektakle – zapewne w skróconej wersji, bo zakończone już po dwóch i półgodzinie – były ogromnym sukcesem, zarówno w oczach prasy, jak i samego Ramy. „Królowi najwyraźniej bardzo podobała się »Calabreza« odtańczona przez Panią Rutkowską i Pana Sachsa, tak jak »Pas d'action«, »Adagio«, »Narration« i »Grande Valse« w wykonaniu Pani Rogińskiej w »Czarodziejskim flecie«. Pośród zaprezentowanych tańców wyróżnił się Mazur ze »Strasznego dworu« Stanisława Moniuszki (...), po którym król przez krótki czas bił brawo i wyraził uśmiechem swoje zadowolenie" – relacjonował „Kurier Warszawski". „Nie było żadnych mechanicznych udoskonaleń, wszyscy tańczyli i to było wspaniałe. Muszę przyznać, że nasze tańce są dużo prostsze. Główna dama tańczyła przepięknie. Sztuka z ubiegłego wieczora opowiadała o synu pracownika kolei, który zakochał się w pięknej dziewczynie, ale ona go nie chciała. Zastrzelił się po opadnięciu kurtyny (...). Muszę podziękować organizatorom, że dali mi możliwość podziwiania jej z bliska" – pisał z kolei Chulalongkorn.