Przylatujący do Aten turyści mogą grecki kryzys łatwo przegapić. Na lotnisku jedyne, co się zmieniło, to budki dla palaczy. Z klaustrofobicznie małych i ciasnych przekształciły się w spore pomieszczenia. Czyżby więcej osób szukało dziś ukojenia nerwów w nikotynie?
Centrum Aten, okolice Akropolu i port w Pireusie zachwycają tak samo jak za czasów prosperity. O tym, jak mocno kryzys uderzył w Greków, świadczą jedynie przedmieścia. Do niedawna zatłoczone hale fabryczne, centra handlowe, rozjarzone neonami, pełne przepychu apartamentowce ledwie oddane do użytku – wszystko stoi puste. „Wake up!" – krzyczą wymalowane na murach hasła. Ale nic z tego – przedmieścia, zamiast się budzić, umierają.
Tylko któremu turyście chce się zaglądać na ateńskie przedmieścia, skoro poza nimi kryzysu nie widać niemal nigdzie. A już na pewno nie widać go na wyspach. Wyspy Argosarońskie i Cyklady, czyli archipelagi położone najbliżej Aten, żyją niemal wyłącznie z turystyki. Gdzieniegdzie pracuje jeszcze jakaś kopalnia srebra, działa duży port rybacki, ktoś hoduje większe stado kóz. Tylko na ile to wszystko na poważnie, a na ile na pokaz, dla turystów? Patrząc, jak bardzo świat greckich wysp jest oderwany od kontynentalnego kryzysu, można odnieść wrażenie, że trafiliśmy do innego kraju, a może nawet przenieśliśmy się w czasie.
Na szczęście są komuniści
Pietro, Włoch wychowany na Rodos, w żaden kryzys w ogóle nie wierzy. Opowiada, że jego ojciec otwiera właśnie kolejny hotel, bo niedawno udało mu się sprzedać poprzedni. Ze sporym zyskiem. Tak żyją: kupują willę, zmieniają ją w mały, urokliwy hotelik, rozkręcają biznes, a potem znajdują na niego inwestora.
Sam Pietro prowadzi cudowną knajpkę na Hydrze, wyspie położonej na wysokości Aten, i zna wszystkich w miasteczku. – Ludzie wiedzą swoje – mówi. – Kryzys to złodziejski blef, wymyślony po to, by społeczeństwo pozbawić praw socjalnych. Ale na szczęście jest partia komunistyczna i ona na to nie pozwoli – przekonuje.
Od Eginy i Hydry po Santoryn i Amorgos Wyspy Egejskie przyglądają się kryzysowi z dystansu. I tłumaczą go po swojemu. O ile na kontynencie sprawy w swoje ręce wzięli trochę anarchistyczni, choć w gruncie rzeczy bezideowi „oburzeni", o tyle tu prym wiodą utopijni komuniści. – Po raz kolejny komunizm pokazuje swoją wyższość nad imperialistycznymi giełdami i bankami – słyszymy zewsząd.
Na Cykladach nawet plakaty różnią się od tych ateńskich, choć tu nikomu nie w głowie marsze i strajki. Turyści tłoczą się w portach i na małych lotniskach, zapełniają hotele i kwatery, zostawiają majątek na ulicznych straganach i w knajpkach. Przeciw czemu wyspiarze mieliby się buntować? Żyją z tych imperialistycznych snobów, którzy lekką ręką wyrzucają krocie na wątpliwej jakości pamiątki. Co nie znaczy, że sami są odporni na lewicowe idee. A jeśli ktoś chce posłuchać lewicowego guru, to proszę bardzo: „Spotkanie z Žižkiem w sobotę w tawernie portowej, ouzo tylko 2 euro!"
Tomek, mówiący po polsku Grek, którego matka pochodzi z Wałbrzycha, mógłby długo wyliczać absurdy wyspiarskiego komunizmu. Ale i on powoli zaczyna sympatyzować z lewicą. No bo co mu zostało? Na Hydrę przeniósł się z rodzinnych Salonik, gdyż tam długo nie mógł znaleźć pracy.
Nikos, też z Salonik, uciekł do jednego z wyspiarskich szpitali, choć bliższe prawdy byłoby określenie „przychodnia". Dla lekarzy praca na kontynencie wprawdzie jest i pewnie długo jeszcze będzie, bo żaden polityk nie zaryzykuje na razie strajku służby zdrowia. Nikosowi nie odpowiadał jednak klimat buntów. A tu ma spokój i lepsze perspektywy – jego szpital ma być rozbudowywany, tylu przyjeżdża tu turystów.
W melinie Che
Ale nie wszyscy uciekli tu przed kryzysem. Kostas wyjechał z Aten 30 lat temu i na swój nowy dom specjalnie wybrał miejscowość o dźwięcznej nazwie Kastro na wyspie Sifnos. Nie z uwagi na piękną cerkiew zbudowaną na skałach, do której dojść można tylko schodami pnącymi się ponad rozbryzgującymi się o brzeg morskimi falami, ale dlatego, że to Kastro. Nieważne, że przez „k", a nie przez „c". Kostas nie mówi w żadnym obcym języku, więc nie robi mu to różnicy.