Przenicowana polityka

Historia III Rzeczypospolitej roi się od medialnych fałszerstw i kampanii, za pomocą których niszczono jednych polityków, a budowano fałszywe legendy innym.

Publikacja: 17.11.2012 00:01

Henryka Krzywonos i Jolanta Kwaśniewska: nowa, zażyła przyjaźń

Henryka Krzywonos i Jolanta Kwaśniewska: nowa, zażyła przyjaźń

Foto: Reporter

Omal się nie zadławił. Taka była reakcja bardzo znanego polityka SLD na wieść, że na weselu Oli Kwaśniewskiej bawiła się Henryka Krzywonos. – Przecież Kwaśniewscy poznali się z nią może rok temu. To już taka przyjaciółka rodziny? – gorączkował się w rozmowie z autorem tego tekstu. Bo według niego owa świeża „przyjaźń" jest szczytem hipokryzji.

Tramwaj zatrzymałam...

Henryka Krzywonos jest już jednak celebrytką. Z osoby jeszcze kilka lat temu kompletnie nieznanej stała się, dzięki operacji wielu mediów, „legendarną tramwajarką", która miała podtrzymać strajki sierpniowe w Gdańsku w 1980 r. Jej rola w tamtych wydarzeniach nie jest całkiem pewna, bo są historycy i świadkowie, którzy to kwestionują. Ale była potrzebna jako przeciwwaga dla trudnej do zakwestionowania legendy Anny Walentynowicz, która w wojnie politycznej ostatnich lat opowiedziała się po „niewłaściwej" stronie.

Operacja medialna „Krzywonos na piedestały" wymaga pewnego wysiłku. Wprawdzie internauci wyliczyli, że np. „Gazeta Wyborcza" pierwszy raz zauważyła Krzywonos dopiero w 1995 r. i przez długie lata później też nie eksponowała jej postaci, ale w ostatnich latach posypał się deszcz nagród i zaszczytów.

Andrzej Wajda postanowił naprawić swój błąd sprzed kilku dekad, kiedy w „Człowieku z żelaza" siebie samą zagrała Anna Walentynowicz, lecz ani słowa nie było o „legendarnej tramwajarce". Podobny „błąd" popełnił niemiecki reżyser Volker Schloendorff, który ledwie kilka lat temu nakręcił film o Walentynowicz, lecz nic o Krzywonos.

Dziś jednak, o ile Wajda przezwycięży perypetie finansowe wywołane wycofaniem sponsoringu przez firmę Amber Gold, „legendarna tramwajarka" także znajdzie miejsce w kinematografii, a konkretnie w filmie o Lechu Wałęsie.

Człowiek, którego medialny obraz w III RP można porównać do tego, co działo się z wizerunkami niektórych wodzów rewolucji w Związku Sowieckim. Takimi jak Bucharin, Zinowiew czy Trocki. Jak oni był zrzucany i wracał na piedestał. W zależności od koniunktury politycznej i potrzeby chwili.

Był już Wałęsa legendarnym przywódcą, potem szaleńcem z siekierą, a ostatnio znów jest „Kościuszką naszych czasów" (to określenie Andrzeja Wajdy). Niekonsekwencja jest tu cechą środowisk salonowo-establishmentowych, bo prawica dość szybko uznała, że Wałęsa jest „Bolkiem", a SLD-owska lewica nigdy nie miała do niego sentymentu.

Operacja z opiniami o Wałęsie opiera się na założeniu, że ludzie w Polsce mają krótką pamięć. Ton zmianom nadawała jak zawsze „Wyborcza". Jej czas uwielbienia dla Wałęsy skończył się już latem 1989 r., gdy naczelny „GW" uznał, że po drodze mu z premierem Mazowieckim, a nie przewodniczącym związku, któremu zawdzięczał szefostwo w gazecie. Kampania prezydencka 1990 r. zaowocowała m.in. takim zdaniem Adama Michnika: „Wałęsa jest nieprzewidywalny. Wałęsa jest nieodpowiedzialny. Jest też niereformowalny. I jest niekompetentny".

Późniejsze współżycie między medialnym salonem a Wałęsą było i jest sinusoidą nastrojów. Na co dzień udawany szacunek, ale i z trudem skrywana pogarda dla jego braku ogłady i językowych błędów („o take Polske..."). Wałęsa jest potrzebny jako młot na prawicę. Tę rolę spełnił w czasie obalenia rządu Jana Olszewskiego. Po przegranych wyborach prezydenckich i kilku groteskowych próbach powrotu przestał być traktowany poważnie.

Dopiero dwie sprawy mu umożliwiły powrót do łask. Oskarżenie o współpracę agenturalną uruchomiło chór obrońców, którym jednak nie tyle chodziło o Wałęsę, ile o walkę z lustracją. Drugą kwestią było włączenie się Wałęsy do „antykaczystowskiej" krucjaty.

Lecz i wtedy salon od czasu do czasu musiał go dyscyplinować. Wałęsa ostro wypowiedział się o Günterze Grassie, gdy wyszła na jaw nazistowska przeszłość pisarza. Upomniał go Adam Michnik, przypominając, że i Wałęsa ma trochę brudu za uszami, co było jawną aluzją – wbrew oficjalnej wykładni obowiązującej na ul. Czerskiej w Warszawie – do sprawy „Bolka".

Podobnie było, gdy Wałęsa poparł antyunijną partię Libertas. – Lech Wałęsa oddaje się Declanowi Ganle-yowi jak kurtyzana – stwierdził wówczas jeden z wicenaczelnych „Gazety".

Konwersja oszołomów

Medialne wygibasy z wizerunkiem Wałęsy z pewnością są jedną z podstawowych przyczyn tego, że widoczna część opinii publicznej z nieufnością zaczęła podchodzić do „prawd" serwowanych im przez środki masowego przekazu. Wraz z pojawieniem się Internetu hobby części internautów stało się wyszukiwanie i powielanie kolejnych „prawd czasu i prawd ekranu". Dzięki temu z pewnym trudem nastąpiła konwersja z oszołomów na postaci zasłużone osób takich jak Stefan Niesiołowski czy Tomasz Wołek.

Ich cytaty bądź wyczyny sprzed lat – typu wożenie ryngrafu dla Augusta Pinocheta – tylko na pozór nie mają już znaczenia. Bo z tego powodu bardzo słaba jest ich pozycja w środowiskach, do których zostali do-kooptowani. Funkcjonują tam tylko na zasadzie warunkowej. Raczej podobny będzie los Romana Giertycha i Michała Kamińskiego, którzy obecnie poddawani są podobnemu procesowi konwersji.

Wspomniany tu Stefan Niesiołowski był – o czym chętnie by zapomniał – jednym z najgorętszych zwolenników rządu Jana Olszewskiego. Zachowanie mediów z tamtego czasu zasługuje na osobne opracowanie. – „Gazeta Wyborcza", a w ślad za nią spora część prasy, rozpisywała się na temat domniemanych przygotowań ekipy Olszewskiego do zamachu stanu – pisze w swojej „Historii politycznej Polski 1989–2005" prof. Antoni Dudek. Polacy byli bombardowani doniesieniami o rzekomym mobilizowaniu jednostek nadwiślańskich czy podejrzanych pożarach lasów wokół Warszawy.

Niedługo potem, już pod inną władzą, sejmowe komisje nie znalazły żadnych śladów tego, ale nie stało się to powodem wstydu czy tylko refleksji dla animatorów owej kampanii.

Tak więc do dzisiaj musimy zmagać się z całkowicie zafałszowanym obrazem pierwszego de facto demokratycznego rządu po 1989 roku (wyłonionego dzięki całkowicie wolnym wyborom). Z jednej strony obraz makiawelicznych spiskowców, z drugiej legenda niezłomnych patriotów żywa w mediach prawicowych (choć symetrii absolutnie tu nie ma z racji różnicy sił obu stron). W istocie np. Jarosław Kaczyński, jako lider PC, otwarcie wówczas mówił o słabości tamtego gabinetu. A po 4 czerwca negocjował wejście PC do rządu Hanny Suchockiej.

Sprawa była ugadana, ale nagle Kaczyński usłyszał, że do rządu nie może wejść Adam Glapiński. Media wspierające Unię Demokratyczną rozpętały wówczas kampanię przeciw Glapińskiemu jako autorowi zbrodniczego pomysłu wprowadzenia koncesji na handel paliwami.

PC nie weszło do rządu Suchockiej, który pozostawił koncesje, a media zamilkły. Gdy zaś pisały o pani premier, to w takim tonie jak pewna znana dziś dziennikarka, która opisywała wzruszające sceny wręczenia bukietów Hannie Suchockiej przez krakowskie kwiaciarki.

Lustracyjne manipulacje

Z rządem Olszewskiego wiąże się też medialny spór o lustrację. Jej przeciwnicy chętnie przypominają skandaliczne umieszczenie na liście Macierewicza prof. Wiesława Chrzanowskiego. Przemilczają za to sprawę Michała Boniego, który w 1992 r. znalazł się na liście TW, czemu zaprzeczał w gorących filipikach.Po 15 latach Boni przyznał, że Macierewicz się nie pomylił.

Spór o lustrację to osobny rozdział w dziejach manipulacji w polskich mediach. Od początku większa ich część była przeciwna rozliczeniu się z przeszłością. Czasem przybierało to formy groteskowe, jak noszenie przez dziennikarzy w czerwcu 1992 r. koszulek z napisem „Jestem agentem".

Ale media przeciwne lustracji same w tej kwestii nie były konsekwentne. Gdy okazywało się, że ktoś z ich grona był aktywnym TW, to szybko – wbrew wcześniejszym deklaracjom o potrzebie „amnestii" – pozbywały się tegoż delikwenta. „Gazeta Wyborcza" wiła się tylko do czasu w obronie „Ketmana" – Lesława Maleszki.

Podobnie było z jej zaprzyjaźnionym komentatorem ks. Michałem Czajkowskim. Początkowo go broniła, a po jego przyznaniu się pozwoliła mu odejść na śmietnik historii. Podobnie z jej panteonu zniknął Andrzej Szczypiorski, gdy ujawniono skalę jego donosicielstwa.

„Debata" – o ile można użyć tego słowa – na temat lustracji i Instytutu Pamięci Narodowej to wielki ciąg przeinaczeń i nadużyć. Wystarczy wspomnieć książkę Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie wydaną przez prywatne wydawnictwo Arcana, którą próbowano przypisać Instytutowi. Dowodem „powiązań" był fakt, że Zyzak przez moment pracował dorywczo na bardzo niskim stanowisku w małopolskim oddziale IPN (skądinąd kierowanym przez wojewódzkiego radnego PO). Obsługiwał kserokopiarkę.

Studium przypadku zaś jest tzw. lista Wildsteina. W grudniu 2004 roku reporterka „Wiadomości" TVP pokazała, że w siedzibie IPN można przejrzeć jawną listę inwentarzową z nazwiskami osób odnotowanych w aktach bezpieki będących w dyspozycji archiwów Instytutu.

Wiadomość początkowo przeszła bez echa. Kilka tygodni później jej kopię zdobył Bronisław Wildstein, który przekazał ją kilkunastu znajomym dziennikarzom. 29 stycznia 2005 roku na pierwszej stronie „Wyborczej" ukazał się tekst „Ubecka lista krąży po Polsce".

Redakcja nie bawiła się w niuanse, że lista jest niczym innym niż tylko indeksem nazwisk funkcjonariuszy bezpieki, ich agentów oraz osób wytypowanych do współpracy. Do nagonki dołączyła „Polityka", „Przekrój" i inni. Na skutek tych nacisków Wildstein został zwolniony z „Rzeczpospolitej".

Listę zdarzeń, w których wiodące media przestawały nawet udawać swoją bezstronność, można ciągnąć w nieskończoność. Część tych zdarzeń została zweryfikowana dopiero po latach. Często po śmierci ludzi, których medialne kampanie przedstawiały jako potwory, choć w rzeczywistości byli tylko ofiarami nagonek.

Najłatwiej zabić gazetą – jak napisała w „Rzeczpospolitej" Agnieszka Rybak o Andrzeju Kernie. Wszyscy pamiętają, co się wydarzyło – choć obraz może być zafałszowany przez kompletnie kłamliwy film Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty". Niepełnoletnia córka Kerna uciekła do chłopaka. Ojciec zawiadomił prokuraturę, a potem, gdy kilka tygodni nie miał znaku życia od dziewczyny, wygłosił publiczny apel.

Nikt chyba w III RP nie został tak przeczołgany jak on. Nie tylko przez konkurencyjnych polityków, z SdRP i KLD na czele. W szpicy nagonki stanęły media. Jacek Hugo-Bader pisał o zacofanej i agresywnej rodzinie Kernów walczącej ze wspaniałymi rodzicami chłopaka Moniki. „120 procent uczucia" – pisał w walentynki 1993 r. Piotr Najsztub. – „Za miłość dzieci prokurator ściga rodziców chłopaka" – pisał Wojciech Maziarski. – „Idealnym miejscem dla wicemarszałka polskiego Sejmu byłyby Indie i ewentualnie Egipt, gdzie nie miłość młodych, lecz rodzinna kalkulacja decydują o wyborze partnera" – dodawał Piotr Pacewicz.

Żaden z nich nie pisał o kłopotach z prawem rodziny M. ani potem, że wybranek Moniki zniknął poszukiwany przez policję za wykroczenia drogowe. Ani o tym, że dziewczyna przeprosiła rodziców i wróciła do nich.

Jej medialni protektorzy, z Jerzym Urbanem i tygodnikiem „Nie" na czele, przestali pisać o „miłości stulecia". – To jest tak, jakby w pewnym momencie przyszli, odegrali rolę w spektaklu i zniknęli. Kostiumy zabrane, dekoracja sprzątnięta – opowiadała po latach Monika „Rz".

Aby być sprawiedliwym – dwa razy z polityki przy jawnej pomocy mediów wyeliminowany został człowiek, który akurat był powiązany z medialnym salonem. Mowa o Włodzimierzu Cimoszewiczu, któremu przyjaźń z największymi świata mediów pomogła tyle co umarłemu kadzidło.

Pierwsza historia w porównaniu z drugą jest dość banalna. Pamiętamy: powódź 1997 r. Premier Cimoszewicz mówi, że trzeba się ubezpieczać. Cięcie. Media nie pokazują dalszej części wypowiedzi, z której wynika, że rząd chce pomóc także tym, którzy są nieubezpieczeni.

Po przegranych przez SdRP wyborach Cimoszewicz wypada z pierwszej ligi tej partii. Rzecz jednak w tym, że nie wykończyły go media zwane prawicowymi, bo te wówczas nie były zbyt silne. Telewizja publiczna była w rękach jego środowiska politycznego.

Niezrozumiały manewr

Za to media prawicowe z aplauzem obserwowały spektakl pt. „Anna Jarucka oskarża Cimoszewicza". Pogromca lewicowego kandydata na prezydenta Konstanty Miodowicz z PO bywał wtedy gościem Radia Maryja. Kilka lat później sąd skazał Jarucką za sfałszowanie oświadczenia majątkowego Cimoszewicza i składanie fałszywych zeznań przed sejmową komisją śledczą. Zanim jednak to się stało, Miodowicz prezentował owe oświadczenie i mówił: – Proszę, panie Cimoszewicz, to jest pana śmierć polityczna.

Dzięki mediom opinia publiczna nie rozumiała, o co w tym chodzi. Prawicowa wręcz cieszyła się z wyeliminowania „komucha". Co ciekawe, nie cieszyli się z tego czołowi politycy PiS. Woleli, aby Lech Kaczyński, ich kandydat, potykał się w kampanii prezydenckiej z Cimoszewiczem niż z beneficjentem jego wycięcia, czyli Donaldem Tuskiem.

– Jacek Kurski wystąpił z koncepcją zaatakowania PO z całą mocą, przy użyciu wszystkich sił, za załatwienie Cimoszewicza haniebnymi metodami. Argumentowałem, że w czasie kampanii wyborczej, której kontekst określały czteroletnie rządy SLD i afera Rywina, nikt naszego manewru nie zrozumie. A PO nas wsadzi w buty obrońców układu SLD-owskiego – opowiadał później Ludwik Dorn.

Miodowiczowi włos z głowy nie spadł za sprawę Cimoszewicza, mimo iż współpracownicy Tuska opowiadali dziennikarzom, że „Donald był wściekły". No i o niczym nie wiedział. Cała sprawa w ogóle PO uszła na sucho, czego nie da się powiedzieć o historii dziadka z Wehrmachtu.

Ta bowiem uchodzi za przykład szczególnie brudnej kampanii politycznej, choć w odróżnieniu od zachowania Miodowicza z komisji śledczej ds. Orlenu nie da się powiedzieć, że Kurski miał intencję jej rozgłoszenia. Tygodnik „Angora" go zapytał: „– A czy to prawda, że jednym z planowanych przez was haków było ubranie Donalda Tuska w mundur żołnierza Wehrmachtu? Kurski odpowiedział:

– To obrzydliwe. To, że w jego domu mówiło się po niemiecku, nie oznacza, że trzeba go przebierać w mundur.

– Po niemiecku?

– Rodzice Tuska byli gdańszczanami i mówili po niemiecku. Pisał o tym wiele razy w swoich książkach. Jest natomiast półmrok niedomówień i tajemniczości na temat dziadka Tuska. Sądzę, że w jego interesie leży wyjaśnienie tej kwestii. W przypadku wyborów prezydenckich Polacy mają prawo wiedzieć wszystko o kandydacie.

– Rozumiem, że pan wie?

– Niczego nie wiem na pewno. Poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu. Na Pomorzu zdarzało się często wcielanie do Wehrmachtu, ale siłą. Cokolwiek było z jego dziadkiem – nie winię za to Donalda Tuska. Winię go jedynie za tolerowanie plotek na ten temat. Powinien albo zaprzeczyć, albo potwierdzić, a nie milczeć. To już nie jest jego prywatna sprawa. Tusk nie kandyduje na prezydenta Sopotu, tylko prezydenta Polski. Wyjaśnienie tej kwestii jest dlatego takie ważne, że Tusk w swojej publicystyce historycznej prezentuje często niemiecki punkt widzenia".

Tyle Kurski. Wywiad w niezbyt opiniotwórczym tygodniku nagłośniła Platforma – co dobrze pamiętają dziennikarze wezwani pilnie na konferencję prasową do Sejmu przez rzecznika kampanii Jacka Protasiewicza. Początkowo wydawało się, że „Kura" pogrzebał „Kaczora". Potem jednak – dzięki tygodnikowi „Newsweek" – okazało się, że Donald Tusk, autor książek o historii Gdańska, nie znał tego szczegółu z historii swojej rodziny. Choć wiedziała to jedna z jego kuzynek. Media zaś podzieliły się na te, które wierzyły Tuskowi, i te, które wierzyły kuzynce. Prawie wszystkie zaś zapomniały o Jaruckiej i Cimoszewiczu.

Dziadek z Wehrmachtu otworzył nowy rozdział w „kreatywnym" podejściu polskich mediów do obiektywizmu. Wiele na ten temat mógłby powiedzieć nieżyjący prezydent Lech Kaczyński. Jemu wypominano sprawę Huberta H., choć za jego poprzedników prokuratura bardzo żwawo ścigała podobne przypadki (ale ich „bohaterów" Tomasz Lis nie zapraszał do programu – podobnie jak „AntyKomora"). Wypominano mu nieobecność na szczycie w Davos i loty rządowym samolotem na Wybrzeże.

Dziś premier też tak lata do Trójmiasta, a w Davos nie zawsze widać naszych oficjeli. Tym media jednak już tak bardzo się nie ekscytują. Bo, co wolno wojewodzie...

Omal się nie zadławił. Taka była reakcja bardzo znanego polityka SLD na wieść, że na weselu Oli Kwaśniewskiej bawiła się Henryka Krzywonos. – Przecież Kwaśniewscy poznali się z nią może rok temu. To już taka przyjaciółka rodziny? – gorączkował się w rozmowie z autorem tego tekstu. Bo według niego owa świeża „przyjaźń" jest szczytem hipokryzji.

Tramwaj zatrzymałam...

Henryka Krzywonos jest już jednak celebrytką. Z osoby jeszcze kilka lat temu kompletnie nieznanej stała się, dzięki operacji wielu mediów, „legendarną tramwajarką", która miała podtrzymać strajki sierpniowe w Gdańsku w 1980 r. Jej rola w tamtych wydarzeniach nie jest całkiem pewna, bo są historycy i świadkowie, którzy to kwestionują. Ale była potrzebna jako przeciwwaga dla trudnej do zakwestionowania legendy Anny Walentynowicz, która w wojnie politycznej ostatnich lat opowiedziała się po „niewłaściwej" stronie.

Operacja medialna „Krzywonos na piedestały" wymaga pewnego wysiłku. Wprawdzie internauci wyliczyli, że np. „Gazeta Wyborcza" pierwszy raz zauważyła Krzywonos dopiero w 1995 r. i przez długie lata później też nie eksponowała jej postaci, ale w ostatnich latach posypał się deszcz nagród i zaszczytów.

Andrzej Wajda postanowił naprawić swój błąd sprzed kilku dekad, kiedy w „Człowieku z żelaza" siebie samą zagrała Anna Walentynowicz, lecz ani słowa nie było o „legendarnej tramwajarce". Podobny „błąd" popełnił niemiecki reżyser Volker Schloendorff, który ledwie kilka lat temu nakręcił film o Walentynowicz, lecz nic o Krzywonos.

Dziś jednak, o ile Wajda przezwycięży perypetie finansowe wywołane wycofaniem sponsoringu przez firmę Amber Gold, „legendarna tramwajarka" także znajdzie miejsce w kinematografii, a konkretnie w filmie o Lechu Wałęsie.

Człowiek, którego medialny obraz w III RP można porównać do tego, co działo się z wizerunkami niektórych wodzów rewolucji w Związku Sowieckim. Takimi jak Bucharin, Zinowiew czy Trocki. Jak oni był zrzucany i wracał na piedestał. W zależności od koniunktury politycznej i potrzeby chwili.

Był już Wałęsa legendarnym przywódcą, potem szaleńcem z siekierą, a ostatnio znów jest „Kościuszką naszych czasów" (to określenie Andrzeja Wajdy). Niekonsekwencja jest tu cechą środowisk salonowo-establishmentowych, bo prawica dość szybko uznała, że Wałęsa jest „Bolkiem", a SLD-owska lewica nigdy nie miała do niego sentymentu.

Operacja z opiniami o Wałęsie opiera się na założeniu, że ludzie w Polsce mają krótką pamięć. Ton zmianom nadawała jak zawsze „Wyborcza". Jej czas uwielbienia dla Wałęsy skończył się już latem 1989 r., gdy naczelny „GW" uznał, że po drodze mu z premierem Mazowieckim, a nie przewodniczącym związku, któremu zawdzięczał szefostwo w gazecie. Kampania prezydencka 1990 r. zaowocowała m.in. takim zdaniem Adama Michnika: „Wałęsa jest nieprzewidywalny. Wałęsa jest nieodpowiedzialny. Jest też niereformowalny. I jest niekompetentny".

Późniejsze współżycie między medialnym salonem a Wałęsą było i jest sinusoidą nastrojów. Na co dzień udawany szacunek, ale i z trudem skrywana pogarda dla jego braku ogłady i językowych błędów („o take Polske..."). Wałęsa jest potrzebny jako młot na prawicę. Tę rolę spełnił w czasie obalenia rządu Jana Olszewskiego. Po przegranych wyborach prezydenckich i kilku groteskowych próbach powrotu przestał być traktowany poważnie.

Dopiero dwie sprawy mu umożliwiły powrót do łask. Oskarżenie o współpracę agenturalną uruchomiło chór obrońców, którym jednak nie tyle chodziło o Wałęsę, ile o walkę z lustracją. Drugą kwestią było włączenie się Wałęsy do „antykaczystowskiej" krucjaty.

Lecz i wtedy salon od czasu do czasu musiał go dyscyplinować. Wałęsa ostro wypowiedział się o Günterze Grassie, gdy wyszła na jaw nazistowska przeszłość pisarza. Upomniał go Adam Michnik, przypominając, że i Wałęsa ma trochę brudu za uszami, co było jawną aluzją – wbrew oficjalnej wykładni obowiązującej na ul. Czerskiej w Warszawie – do sprawy „Bolka".

Podobnie było, gdy Wałęsa poparł antyunijną partię Libertas. – Lech Wałęsa oddaje się Declanowi Ganle-yowi jak kurtyzana – stwierdził wówczas jeden z wicenaczelnych „Gazety".

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą