Poznać to można było chociażby po reakcjach kobiet na mój widok. Fakt, byłem wzorcowym osobnikiem: wysokim, o jasnej skórze i białych włosach. Półnagie, podchodziły nieśmiało, grzecznie kucały, śliniły palce i dotykały moich rąk i szyi. Delikatnie pociągały za włosy. Okrzyki zaskoczenia potwierdzały niezbity już fakt: „bature" – w języku Hausa „bez skóry" – mają skórę białą, niefarbowaną, a ich długie, proste włosy są prawdziwe – to nie peruki z włosia nieznanej antylopy.
Wchodziliśmy coraz głębiej w sawannę. Czerwona ścieżka krążyła wśród skał dźwiękowca, od których kroki odbijały się tępym echem. W dali wznosił się wyniosły wierzchołek Tangale. Był ranek, lecz upał stawał się coraz bardziej nieznośny. Kurz dusił. Bezlistne krzewy i drzewa raniły ciało. Nagle ścieżka urwała się na skraju urwiska. Ze skały spadał wąski wodospad. Rozrywając laterytową glebę, stworzył w korycie wąwozu głębokie jezioro. Radośni zbiegaliśmy w dół. Źródło biło blisko i było to jedno z tych nielicznych miejsc na płaskowyżu, w których można się było bezpiecznie kąpać. Plecak zostawiłem w wypłukanej w skale wielkiej grocie. Po chwili zanurzyłem się w chłodnej, ciemnej wodzie.
Nie byliśmy sami. Towarzyszyły nam kobiety, które przyszły po wodę. Starsza z nich zarzuciła wyschniętą pierś za ramię, by uspokoić nagle przebudzone, płaczące niemowlę. Wysoko, przy wodospadzie, widać było sylwetki fulańskich pasterzy, stojących na jednej nodze w charakterystycznej pozie bocianów, podpartych jednak nieodłącznymi włóczniami.
Pływałem spokojnie na plecach. Nagle poczułem mocne muśnięcie. O moje ciało ocierało się wielkie zwierzę. Na pewno nie ryba. Jakoś się nie przestraszyłem. Woda była zbyt ciemna, bym mógł cokolwiek dojrzeć, ale czułem, że mój niewidoczny, szybki towarzysz jest tylko ciekawy. Nie wrogi. (Murzyni z interioru nie potrafią pływać i z pewnością po raz pierwszy ktoś, taki jak ja, wkroczył na teren jego habitatu.) Raz jeszcze wielkie ciało otarło się o moją stopę. Miałem już dość wrażeń. Dopłynąłem wolno do skał.
– Widziałeś? – spytałem ojca. – Co to mogło być?
– Nie widziałem. Chyba endemiczny, słodkowodny manat. Dziwne, że tu przetrwał.