Nieczęsto spotyka się Pana Samochodzika, który buduje amfibię.
To już nieaktualne.
Aktualizacja: 16.08.2013 01:00 Publikacja: 16.08.2013 01:01
Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik
Nieczęsto spotyka się Pana Samochodzika, który buduje amfibię.
To już nieaktualne.
Matko, co się stało?!
Po pierwsze, to nie miała być amfibia, tylko coś, co Rosjanie nazywają pławdaczą.
A po drugie?
Samochód sprzedałem za marne pieniądze. A włożyłem w to masę pracy i innowacji...
Mówi pan – samochód?
Nie, pan jak zwykle nic nie rozumie! To miał być taki domek, który można by wozić na samochodzie, a potem zwodować i odpłynąć.
Mówię, że jak Pan Samochodzik. On nawet potrafił wjechać do wody autem.
Niech pan nie wierzy we wszystko, co przeczyta. Pławdacza miała składać się z dwóch części: przerobionego poloneza...
...jest na sali lekarz?
Cicho, głupi pan jesteś!
Wraz z pierwszym piwem wraca pan do formy.
(śmiech) Tak jest. Poloneza już nie mam, bo go sprzedałem, ale została druga część pławdaczki, czyli skorupka, którą robiłem przez kilka lat.
Sam?
Wszystko oprócz laminowania zrobiłem sam, a laminowałem w warsztacie szkutniczym i facio, który mi to robił, nie mógł wyjść z podziwu. Zupełnie mu się nie dziwię. Sam też nie mogę wyjść z podziwu.
Pierwszy raz coś takiego widział.
On?! Ja to pierwszy raz w życiu widziałem, jak już ją zbudowałem... (śmiech)
Skąd pomysł?
Już panu mówiłem, że z sowieckiego pisma „Katiery i Jachty", które przeglądałem za młodu. Tam były przeróżne „samodziełki" autorstwa ludzi radzieckich. Spodobało mi się i już. Taki był projekt, ale się nie udał, choć wszystko było gotowe co najmniej w trzech czwartych. Gdzieś tkwił błąd projektowy.
Jak zwykle u Sowietów.
To nie był ich projekt.
A kto był głównym konstruktorem?
Oczywiście, że ja. Niestety, okazało się, że jak tę nadbudowę nałożyłem na poloneza, to on nie chciał jechać szybciej niż 80 km na godzinę, a i to z wiatrem.
Kiedyś jechałem pańskim polonezem. Wtedy nie wyglądał jak amfibia.
On miał tylko przewozić pławdaczę, która miała być z niego wodowana.
No i miał nią pan wypłynąć na morza i oceany.
Nie na morza i oceany, tylko na kanały Europy.
I co, wyschły?
Problemem było dowiezienie pławdaczy na te kanały polonezem, ale najgorszy był zabieg wkładania i nakładania pławdaczy na samochód.
Zapowiadał pan, że trzeba będzie do tego czterech chłopa.
No i próbowałem, trzech mi pomagało i z trudem dało się to założyć.
A na wodzie pływało?
Ostatecznie zrezygnowałem z wodowania i zdecydowałem się na złomowanie.
Czyli jak ktoś chce kupić pływający samochód Pana Samochodzika...
Właśnie sęk w tym, że on nie pływa, a w każdym razie nabrałem co do tego fundamentalnych wątpliwości.
OK, to może ktoś chce kupić niepływający samochód Pana Samochodzika i wtedy może się zgłosić do prof. Bugaja.
Już postanowiłem, że niczego nie sprzedaję. Najwyżej zasili to kominek.
Jak to, samochód miał pan z drewna?!
To nie był samochód!
Dobrze, naczepa.
Żadna naczepa, tylko nakładka na miejsce skrzyni transportowej.
Tyle pieniędzy, tyle pracy, nie żal panu?
Pieniędzy nie żal, ale roboty rzeczywiście włożyłem w to mnóstwo.
Skądinąd pan to kocha.
Owszem, ale żonę też człowiek kocha, a czasem ma dosyć. Z tym jest tak samo.
A co teraz?
Kupiłem plastikowy kadłub łodzi o długości 4,30 metra i zabudowałem go kabiną.
Prysznicową?
Nie, kabiną z dwoma miejscami do spania.
Czyli razem się zmieścimy?
Kabina jest ciasna, a pan jest za duży. Ja z żoną, chociaż żona też jest trochę niewymiarowa i nie będzie miała wygodnie.
Niech się pan nie gniewa, ale nie każdy jest wzrostu siedzącego psa.
Niech pan sobie uważa!
Czyli tak rozmiarowo to może pan pływać tą łodzią tylko z Leszkiem Millerem.
Nie ma pan innych pomysłów? Leszkiem Millerem się brzydzę.
Jest bardzo czysty i kulturalny.
Brzydzę się nim nie z powodów fizycznych, tylko innych, ważniejszych nawet. Nie twierdzę, że pan Miller nie ma żadnych zalet, ale...
Wracając do łodzi, a raczej kabiny...
W środku oprócz dwóch miejsc do spania jest niewiele miejsca.
Na DVD z plazmą wystarczy?
Nie zamierzam kupować, wystarczy mi malutki telewizorek z anteną satelitarną. Oprócz tego w kabinie jest maleńka kabinka z toaletą i umywalką...
Mówiłem, że prysznic.
Nie, choć był w pierwotnych planach. No i oprócz tego jest minikuchenka. Mam też dwa silniki.
Nie chcę nawet pytać, z czego je pan wyjął.
Kupiłem oba. Jeden jest japoński, firmy Tohatsu, czterosuwowy...
A co, dwusuwów już nie robią?
Robią, ale tylko z instalacją wtryskową, więc dość duże.
Ale przecież pan nie ma nawet patentu sternika, a z żeglarza ma pan tylko brodę.
Po pierwsze, to nieprawda, bo mam jeszcze bardzo stary, z lat 60., patent motorowodny, a poza tym do 6,6 konia mechanicznego nie są potrzebne żadne pozwolenia, a ja mam silnik o mocy 6 koni.
Sześć koni? To siła przeciętnego dwulatka!
Oprócz tego mam silnik elektryczny, na akumulatory, które sobie kupiłem.
Też na szrocie?
Nowiutkie jak i silnik. Dostałem nawet upust, bo pani u producenta mnie rozpoznała. Miałem dwa, ale mi się włamali i ukradli.
A to straszne. To znaczy, oni mają pecha.
(wybuch śmiechu) A żeby pan wiedział! Ciężkie jak cholera, z trudem można podnieść jeden, ale do traktora się nadaje.
Zasadnicze pytanie: czy ta łódź ma pływać?
I to jeszcze jak! Jestem absolutnie zaawansowany w pracach, choć jeszcze nie było wodowania. Zakładam, że będzie pływać i nawet na dość wysokiej fali.
A na jakim etapie jest budowa tego „Daru Pomorza"?
90 proc. mam już zrobione, powinna pływać w tym roku, a w każdym razie mam taką nadzieję.
Przypominam, że pławdacza też była zrobiona w 90 proc.
Tak daleko to nie zaszło, a obecny program jest mniej innowacyjny. Tu będzie inaczej.
Nie byłby pan sobą, gdyby czegoś nie wymyślił. Przecież pan się nie zadowoli zwykłą żaglówką.
Faktycznie, to będzie, a nawet już jest trochę, nietypowa łódź. Ta kategoria jest mało rozpowszechniona, zwykle występuje w postaci dużo większej, czyli barki.
Bugaj struga barkę, przecież ja umrę ze śmiechu przy panu.
Na Zachodzie takie barki można wynająć po godzinnym przeszkoleniu, tylko że one są duże, mają pewnie z 15 metrów, a moja 4,30 metra.
Przy 15 metrach by się pan zmęczył, biegając.
I tego chcę uniknąć. Poza tym bądźmy szczerzy, takie wynajmowanie jest cholernie kosztowne.
Mówi pan o Zachodzie. Wybiera się pan dookoła świata?
Będę pływał po jeziorach, ale i tu szkwały się zdarzają. Pamiętam z młodości, jak płynęliśmy kajakiem przez jezioro Seksty, to śluzowy przy kanale zdziwił się: „O, dopłynęliście? Wczoraj przy tym szkwale tu dwie osoby utonęły". Miły facio.
Czyli Mazury?
Myślę też o kanałach Europy. Największy, który chciałbym przepłynąć, choć nie wiem, czy moja żona się zdecyduje, to Kanał Centralny we Francji, budowany bodaj od XVI wieku, on ma ponad sto kilometrów i łączy Loarę z Saoną.
To niewiele.
Ale dzięki temu można płynąć aż od ujścia Rodanu przez Loarę do Sekwany. Zresztą ten kanał to część rozbudowanej sieci. Jest połączenie kanałami z Renem i innymi rzekami, jest ich we Francji mnóstwo.
Świetnie by pan wyglądał we Francji w takim gustownym berecie.
(śmiech) Do czasu Gomułki...
O, zastanawiałem się, kiedy to nazwisko padnie. Wywiad z panem bez słowa o Gomułce to wywiad nieistniejący.
Otóż do czasu Gomułki berety były całkiem popularne, niestety później zostały zawłaszczone przez „fachowców". Ale niedługo kończę karierę zawodową i będę miał więcej czasu. Jest masa fascynujących możliwości. Na przykład w Szwecji jest prawie 200-kilometrowy Kanał Gotyjski łączący dwa największe jeziora: Wetter i Wener z Morzem Bałtyckim.
A po Renie pan będzie pływał? Niemcy też mają mnóstwo kanałów.
E, nie zastanawiałem się nad tym.
Bo nie lubi pan Niemców.
Podobno ciekawa jest Walia. Tam już w XVIII wieku budowano masę wąziutkich kanałów, o szerokości 5–7 metrów, a barki ciągnięto po brzegu. Oczywiście to już nie ma znaczenia jako środek transportu profesjonalnego. Dziś to oczywiście atrakcja turystyczna.
To super, ale wróćmy na ziemię. Jednej rzeczy nie rozumiem – jeśli problem z pławdaczą polegał na jej dowożeniu, to czym pan będzie przewoził żaglówkę-barkę?
Kupiłem sobie przyczepę.
Ale pan ma maleńkiego fiata 500!
Mam też fiata doblo, który z całą pewnością uciągnie. Może będzie wolno jechał, bo to jest doblo z małym silnikiem, ale poradzi sobie. Zresztą fiat 500 też by uciągnął, ale muszę sprawdzić, czy to nie będzie zbyt duży nacisk na hak.
I chce pan doblo dowieźć tę żaglówkę do Anglii czy Szwecji?
A co za problem?! W jeden dzień, jakbym się zawziął, dojadę.
Ale po co to wszystko?
Bo mi to sprawia przyjemność. O, Kaczor też by się mógł tym zająć, a nie siedzieć sam z kotem.
Kpi pan, ale i tak na niego będzie pan głosował.
(śmiech) No, no, to się jeszcze zobaczy!
To może jego pan weźmie na tę łódkę. Piękną byście stanowili parę.
Mam zamiar podróżować z żoną, nie z Kaczyńskim.
Na razie to pan wydaje oszczędności swoje oraz żony na łodzie i pławdacze niepływające.
Będą pływać, ale zawsze mogę powiedzieć, że każdy wydaje na to, co lubi. Ja nie muszę mieć tak wielkiego samochodu jak pan redaktor...
Ja mam trójkę dzieci.
I luksusowy samochód, a ja nie muszę. Nie mam też potrzeby, by jak minister Nowak kupować sobie zegarki.
A jaki pan ma zegarek?
Znakomity, „Perfect"! Kosztował 180 zł i też dostałem go od żony. Pięć lat już świetnie chodzi. A pan?
Też dostałem od żony, jakieś kilkaset złotych, Diesel. Czy jest coś, co pan zrobił od początku do końca?
Tak, przerobiłem fiata doblo na kampera. On ma z dziesięć lat, 120 tysięcy przejechanych kilometrów, więc nie jest to najnowsze auto, ale chyba da się wytrzymać, skoro zjechaliśmy tym pół Europy.
Fiat doblo, jedno z najbrzydszych aut na świecie...
To nieprawda, nie jest taki brzydki. Zresztą pan na przykład też jest niezbyt ładny, ale niech się pan nie martwi, mężczyzna musi być tylko ciut ładniejszy od diabła.
Wróćmy do pańskiego doblo. Wszystko pan wystrugał?
Tylko w środku. Ma dwa miejsca do spania, wąskie dość, ale wygodne. Z luksusów jest ogrzewanie.
Pański projekt?
Nie, kupiłem, ale się przydaje. Na przykład w Serbii w październiku bywa dość chłodno.
Nie taniej byłoby sobie pensjonat znaleźć?
Pewnie taniej, ale co to za przyjemność? Poza tym podróże czymś innym niż kamper są bezsensowne.
A to dlaczego?
Kiedyś pojechaliśmy na Korsykę samochodem osobowym. W drodze powrotnej żona zażyczyła sobie, żebyśmy pojechali do Pizy. I zajrzeliśmy. Hotelu szukaliśmy cztery godziny, a za noc zapłaciliśmy tyle co za dwa tygodnie w bungalowie na Korsyce!
No, jak ktoś wybiera pięciogwiazdkowy...
To nie były żadne luksusy, myśmy po prostu tę Korsykę znaleźli bardzo tanio. A to był październik – ciepło, ale żadnych ludzi... Tyle tylko że moja żona wypływała za daleko. To jest zresztą przedmiotem naszego ostrego konfliktu małżeńskiego.
To, że pan profesor nie umie pływać?
Umiem, ale marnie, natomiast Marta jest niezatapialna, a w każdym razie jest o tym przekonana. I rzeczywiście potrafi wypłynąć kilka kilometrów od brzegu, a ja ją tracę z oczu.
Rozumiem, bo na mnie też żona krzyczy, że mnie nie widzi.
Ja tego bardzo nie lubię.
Trzeba się nauczyć pływać.
Mówiłem, że umiem, ale kiepsko. Kondycję to jeszcze mam, ale stylowo jestem słaby...
Nie, skąd! Broda i okulary? Prawdziwy hipster z pana.
Chodzi o koordynację między nogami a rękoma. Marta mi cały czas powtarza, że mam kiepską technikę. Ja to wiem, ale co zrobić, mam przestarzałe nawyki.
Zresztą pana wszyscy potrzebują na lądzie.
I dlatego do wody wchodzę rzadko.
Żona nie wstydzi się z panem jeździć tym kamperem na doblo?
Mówi, że nie, ale faktycznie trochę unika tych podróży. Od czasu do czasu pyta, czy nie moglibyśmy gdzieś polecieć samolotem. A ja mam zasady...
Znana rzecz.
I samolotem tylko na wyspy, tam gdzie nie można dojechać.
Był pan na jakiejś?
O, na wielu: Malta, Kreta, Cypr, Wyspy Kanaryjskie...
Ech, pławdacza by tam dopłynęła...
Nie i ta łódź też nie będzie pływać, bo morze mnie nie pociąga. Jestem śródlądowy i taki krajobraz lubię.
„Stary człowiek i morze" to nie o panu?
Nie, choć mam już swoje lata, ale się z tym pogodziłem. Co nie znaczy, że mnie to nie zdziwiło.
Co?
To, że się postarzałem.
Hm, to się jednak dało przewidzieć.
Niby tak, moja córka po raz pierwszy spytała „A co będzie z moją emeryturą?" w wieku 26 lat, a ja o tym po raz pierwszy pomyślałem koło sześćdziesiątki. To się nazywa różnica pokoleń.
Pańskie dokonania konstruktorskie to jedno. Mało kto wie o pańskim talencie sadowniczym.
Niestety, moje sadownictwo podupadło. Kłopot w tym, że nie stosuję oprysków i nawozów, więc urodzaj jest skromny. Zresztą część ogrodu anektowała żona. Zrobiła ozdobną górkę, jest w świetnej formie.
Żona czy górka?
I żona, i górka. Drzewami trzeba by się zająć, niektóre się zestarzały i należałoby je wymienić. Moim oczkiem w głowie są zaś Mazury, gdzie kupiłem najpierw działkę, na której postawiłem nieduży dom i budyneczek gospodarczy, a potem jeszcze ze dwa hektary dokupiłem.
Burżuj, to kupuje.
Poszedłem do chłopa, patrzę – tam biednie, a on mi podaje cenę dwukrotnie wyższą niż rynkowa. Ale kupiłem...
Dusza socjalisty. Ile tego pan ma razem?
4,5 ha – de facto nieużytków, pod lasem, do jeziora wystarczająco daleko, żeby nie było ludzi...
A co tam pan uprawia?
Łąkę. A hektar zalesiłem.
Gratuluję dopłat.
Nie mam.
Jak to?
A to piękna historia. Było tak: kilka lat temu, ostatniego dnia, kiedy można było to zrobić, w lipcu, złożyłem wniosek o dopłaty do zalesienia. Inny oddział agencji mi odpisał, że niestety, nie złożyłem planu zalesień tego hektara. Plan robi nadleśnictwo, obiecało, że w trzy miesiące się uwiną. Nie ma sprawy, bo ja chcę zalesiać wiosną, więc dobrze. A tu agencja, że ona chce mieć od razu wszystkie plany i mam na to... siedem dni.
Brawo.
Nie zrobiłem tego, cofnęli mi termin, odwołałem się – wygrałem. Przychodzi inspekcja, podziwia modrzewie, wszystko ogrodzone, piękne. Kosztowało mnie to 10 tysięcy.
Więc gdzie pana dopadli?
Zadzwonili, informując, że nie złożyłem dokumentu, iż wszystko zrobione. Mówię, że mogą przyjechać sprawdzić. „Mnie to nie interesuje, dla mnie ważny jest dokument". A dokumentu już nie mogę złożyć, bo termin minął. W ten sposób straciłem dotację na 20 lat, kilkadziesiąt tysięcy...
Opowiemy o pańskich osiągnięciach architektonicznych?
Nie, bo nie ma o czym.
Wybudował pan samodzielnie rezydencję w Podkowie Leśnej.
Ta rezydencja jest jednym z najmniejszych domów w mieście.
Ale za to na dziewięciu poziomach.
Nie na dziewięciu, tylko na trzech.
To nieprawda, tam co kawałek są jakieś schodki w górę lub w dół i kolejne półpiętro.
Oczywiście wiele zależy od definicji poziomu, jak pan liczy po trzy schodki za osobny poziom, to rzeczywiście. Ja się przyznaję do trzech poziomów plus dwóch w części rozbudowanej...
Czyli już mamy pięć.
Na tym polega jego urok. Zresztą raz widziałem podobny dom – w Oksfordzie u Leszka Kołakowskiego. Jego dom, oczywiście ładniejszy, XIX-wieczny, też był nieduży, zawiły, składający się z samych zakamarków.
Jak pańskie cudo powstało?
W latach 70., gdy się tu przenieśliśmy, bo udało nam się okazyjnie kupić działkę, nie miałem pieniędzy. Potem go rozbudowywałem, ale nigdy nie osiągnął stanu, który zaplanowałem.
Oprowadza pan wycieczki po historycznej piwnicy?
Mazurek, odchrzań się.
Ale za co tak surowo?
Zejście do piwnicy projektowałem z majstrem wąsko, tak pod moje rozmiary. Ale ponieważ to były lata 70. i trzeba było postawić flaszkę, to tak jakoś to wyszło, że pomyliłem jedną kreskę i w efekcie mam takie zejście, że pan się nie zmieścisz, chyba że bokiem.
To w tej chwili mój największy rozmiar.
No to by pan wszedł na wcisk.
Jeden już próbował i skończył jak Kubuś Puchatek.
To był esbek, który u Bugaja szukał Bujaka... (śmiech) Nie znalazł, ale ślady pozostawili. Do dziś w jednej szafce odpada półeczka, bo tam szukali bibuły.
Przez 30 lat pan nie naprawił?
Małe projekty mnie nie interesują...
No to na wakacje tylko dookoła świata?
Jeszcze nie wiem, bo mam kłopot z prawem jazdy. Muszę zdać egzamin.
A co, zabrali panu?
Nie, ale dostałem już skierowanie na egzamin. Boję się, bo teraz wszyscy zdają po kilka razy.
Za co?
Uśmieje się pan, ale za niewinność. Jeździłem do studentów do Rzeszowa i gdzieś tam na prostej drodze postawili koło siebie dwa radary i ograniczenie do 50 km/h. No to jak jechałem tam i z powrotem, to zgarnąłem prawie 20 punktów. Oczywiście mogłem udawać, że nie wiem, kto prowadził, ale jestem prawy i jak mandaty przychodziły, to się przyznawałem. I teraz mam za swoje.
—rozmawiał Robert Mazurek
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Nieczęsto spotyka się Pana Samochodzika, który buduje amfibię.
To już nieaktualne.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
W „Pułapce na myszy” Agathy Christie aktorzy Ateneum pokazują, że umieją grać na różnych instrumentach równocześnie. Czy to jeden z najlepszych spektakli roku? Niewykluczone.
W pamięci historycznej zakorzenił się jako szczery Czech, patriota. Wojsko było jego domem i rodziną. Mieścił się w idei czeskiego mesjanizmu, narodu, który został wybrany przez Pana, aby naprawił chrześcijaństwo i pokonał Antychrysta
Ubieganie się o świadczenie było łatwe, proste i bez zbędnej biurokracji. Ludzie składali wnioski przez internet, otrzymywali informację, że zostały one przyjęte, i pytali w sieci: „Panie Marczuk, gdzie jest haczyk?”. A jego nie było - mówi Bartosz Marczuk, wiceminister rodziny w rządzie PiS.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas