Nie chcę pisać o wyborach do Parlamentu Europejskiego, bo uważam ten parlament za zbędną, idiotyczną instytucję. Większość Polaków pewnie też tak uważa, skoro frekwencja w wyborach do PE wahała się między 20 a 24 procent. Ćwierć wieku temu, gdy studiowałam nauki polityczne (w USA podobnym wykształceniem zdobytym w Polsce bym się nie chwaliła), podobała mi się historia powstania w 1952 roku Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, w której partnerami w siedem lat po zakończeniu drugiej wojny światowej były Niemcy (niekomunistyczne, zwane NRF), Francja, Włochy i Beneluks. Nawet utworzona w 1958 r. Europejska Wspólnota Gospodarcza nie zapowiadała się groźnie i trudno było sobie wtedy wyobrazić, że powstanie monstrum o 28 (lewych) nogach i kilkunastu przerośniętych głowach wymyślających, tak jak to lubią bolszewicy, co ludzie powinni myśleć, robić i jeść.

W wyborach do Sejmu i Senatu frekwencja waha się w Polsce w okolicach 50 procent. Nie byłoby to nawet tak śmieszne, gdyby nie to, że polskie tak zwane organizacje „pozarządowe" (niedługo napiszę o nich trochę więcej) żyją z edukowania (za grube miliony złotych, euro i dolarów) wschodnich sąsiadów, jak dokonywać „przemian w regionie", jak „edukować się dla demokracji" i w ramach „solidarności międzynarodowej" trenują do upadłego (modyfikując stare powiedzenie: ci, co nie umieją – trenują, a ci, co nie umieją trenować – piszą podręczniki do trenowania) Białorusinów, Mołdawian, Gruzinów e tutti quanti, jak mobilizować ludzi, żeby iść na wybory. W wielu z tych krajów frekwencja bywa wyższa niż w Polsce, a w niektórych nie należy uczyć ludzi, jak iść na wybory, ale jak monitorować wybory, jak składać skargi, jak nie dopuszczać do fałszowania rezultatów.

Ostatnio słychać w Polsce głosy, że należałoby dopilnować, by w najbliższych wyborach nie dochodziło do manipulacji lub fałszerstw. Zgadzam się z tym; uważam zresztą, że zawsze należy to robić i powinny o to dbać wszystkie partie i organizacje. Nie jest to proste, bo oznacza to, że w każdym lokalu wyborczym powinni być uczciwi, zaufani członkowie komisji, którzy w dodatku znają prawo wyborcze i prawa dotyczące komisji, jej obowiązków i uprawnień. (Ciekawe, ilu czytelników jest w stanie podać w przybliżeniu liczbę lokali wyborczych w Polsce, dozwoloną ilość członków komisji i podobne szczegóły?). Polscy obserwatorzy wyborów są bardzo chętnie zapraszani do różnych krajów („Polska pokazała światu, jak budować demokrację", „Polska edukuje dla demokracji", „Polska dokonuje przemian w regionie...") przez organizacje międzynarodowe tworzące tak zwane brygady Marriotta. Takie wesołe i przekarmione zespoły biegały w poczuciu misji, na przykład po Tbilisi, głosząc, za polską ambasador, że przyjechali „ratować Saakaszwilego", a nie – dopilnować uczciwych wyborów. Obserwatorzy ci piszą potem bardzo dokładne raporty: o ósmej rano byli w okręgu 23, a o piętnastej w okręgu 32 i wszystko było w porządku. Nieważne, że ich trasa jest znana władzom i że fałszerstw dokonuje się przed i po wizycie obserwatorów, a nigdy w trakcie, bo po co?

IDEE, mała organizacja, którą współkieruję, obserwuje od ponad dwudziestu lat wybory w takich niezbyt demokratycznych krajach jak Azerbejdżan, Gruzja czy Białoruś. Prodemokratyczne organizacje międzynarodowe, takie jak OBWE, już nas nie zapraszają, odkąd odmówiliśmy podpisania raportu stwierdzającego, że wybory (w Azerbejdżanie) „nie były bez problemów, ale stanowią krok do przodu". W naszym votum separatum podpisanym przez prawie 200 obserwatorów z kilkunastu krajów napisaliśmy wówczas, że nie były to wybory, ale farsa. Nasi obserwatorzy nigdy nie mieszkali w Marriotcie ani nawet w Novotelu, ale zawsze starali się pojawić w punkcie wyborczym przed jego otworzeniem, siedzieli bez przerwy nie tylko do zamknięcia, ale z podpisanymi protokołami jechali do komisji obwodowej (jeśli po drodze nie napadała na nich policja). Nasza „metoda Petruški" (nazwana tak na cześć legendarnej czeskiej dysydentki Petruški Šustrovej) polega między innymi na tym, żeby nie wychodzić nawet do toalety, jeśli przez te kilka minut nie ma osoby zaufanej, która będzie liczyć głosujących, żeby nie dać się zagadać, zasłonić, poczęstować piwem czy miejscowym smakołykiem, żeby zawsze mieć papier, ołówki i latarki.

„Sprawiedliwość przedwyborcza" jest bardzo ważna, ważne jest prawo wyborcze, ważny jest dostęp do mediów i sposób prezentowania kandydatów, ale najważniejsze jest prawdziwe monitorowanie oddawanych głosów, ich liczenie i przekazywanie do wyższych instancji. Może należałoby przetrenować brygady, by tym razem za darmo lub za psi pieniądz poważnie obserwowały wybory. Z moich obliczeń wynika, że potrzeba tylko około 60 tysięcy Polaków i Polek oraz około trzystu dobrych zagranicznych obserwatorów.

PS. Trudno mi w to uwierzyć, ale wielu ludzi mówi, że podobno polskie serwery wyborcze są w Rosji. Jeśli to nieprawda, to należy to dementować jak najgłośniej; a jeśli to prawda, obserwatorzy nie są do niczego potrzebni.