Testament pani Hanki

Próby wykorzystania twórczości Tadeusza Dołęgi-Mostowicza do tworzenia czarnej legendy II Rzeczypospolitej przyniosły skutki odwrotne do zamierzonych.

Publikacja: 27.09.2013 01:01

Kaszmirowe rękawiczki do łokcia i platynowe włosy – „Pamiętnik Pani Hanki” w wersji telewizyjnej, A.

Kaszmirowe rękawiczki do łokcia i platynowe włosy – „Pamiętnik Pani Hanki” w wersji telewizyjnej, A.D. 2013

Foto: TVP

Ostatnia powieść najpopularniejszego pisarza przedwojennej Polski ukazała się w odcinkach, na łamach warszawskiej bulwarówki „Express Poranny". Krytycy, którzy dotąd jego prozę mieli raczej w pogardzie, niemal zgodnym chórem wychwalali walory literackie „Pamiętnika pani Hanki". Sensacyjno-romansowa fabuła została podana w zaskakująco finezyjnej formie.  Niedawno mogli przekonać się o tym również widzowie Teatru Telewizji, oglądający sztukę na motywach tej powieści.

Mostowicz bawi się z czytelnikami w ciuciubabkę. Udaje ghostwritera, który usunął z autentycznych memuarów fragmenty godzące w dobre imię osób, instytucji publicznych oraz samej pani Renowickiej. Jak na uczciwego redaktora przystało, zaznacza swe interwencje w tekście. Tak się jednak dziwnie składa, że przypisy – sygnowane skrótem T.D.M. – zamiast usprawiedliwiać postępowanie „kobiety nowoczesnej" jeszcze bardziej ją pogrążają. Pisarz zaprzecza, jakoby w przeszłości łączyło go z bohaterką coś więcej niż przyjaźń. To dementi rzecz jasna każe podejrzewać, że był jednym z jej kochanków. Z komentatora Mostowicz wkrótce awansuje na postać drugoplanową. Gdy pani Hanka błaga go o radę, snuje rozważania o powieściowych schematach, mimochodem zdradzając, jak cała rzecz się zakończy!

Czy narratorka „Pamiętnika" istniała jedynie w wyobraźni pana Tadeusza? Plotkowano, że jej prototypem była słynna „Dziuba", lwica stołecznych salonów, żona szefa polskiej dyplomacji Józefa Becka. Odpowiedników zblazowanego hrabiego Tota, „niepoczytalnego młodzieńca w średnim wieku", też w II RP nie brakowało. T.D.M. kpił z elity, choć de facto sam do niej należał. Uchodziło mu to na sucho, bo sztukę porozumiewania się z czytelnikami ponad głowami krytyki opanował do perfekcji. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. W osiem lat popełnił piętnaście powieści! Po ukończeniu scenariusza filmu „Testament doktora Wilczura" zabrał się za dwa teksty, zamówione przez wytwórnię braci Warner (jednym z nich, wojenno-szpiegowskim, była zainteresowana sama Bette Davis). Dla rodaków pisarz szykował niespodziankę w postaci książki o czasach Bolesława Chrobrego. Niestety, był już rok 1939.

Szpieg, który mnie kochał

Najbliższy krąg bohaterki „Pamiętników" tworzą jej wyzwolone obyczajowo przyjaciółki oraz wataha dobrze urodzonych wałkoni i krezusów, bywalców Klubu Myśliwskiego. W kryzysowej sytuacji najbardziej pomoże pani Hance zakała rodziny, stryj szuler, skazany na dwa lata więzienia za uwiedzenie nieletniej. Aby uniknąć plotek, bohaterka spotyka się z nim po kryjomu.

Pani Renowicka ma 23 lata, „smoliste oczy i włosy jak z mosiądzu". Należy do „tych dziesięciu tysięcy, które w naszym kraju nadają ton i charakter epoce". Śniadanie je w Bristolu, a obiad w Europejskim. Jej matka jeździ na kuracje do Vichy, ojciec, wzięty adwokat – do Karlsbadu. Ona woli Davos i Krynicę, gdzie oczywiście wynajmuje apartament w Patrii. Gorliwie uczęszcza na bale, bankiety, rauty i fajfy. Choć gorąco temu zaprzecza, jest snobką. Zna Radziwiłłów i Ottona von Habsburga, przestaje z Kiepurą, Kossakiem oraz Iwaszkiewiczem. Zdarzają się jej gafy: księcia Windsoru wzięła kiedyś za komiwojażera. Cytuje Tuwima, myśląc, że to Wierzyński. Z Göringiem rozmawiała w Berlinie i okazał się „nad wyraz ujmujący". Na co dzień nadwiślańska celebrytka preferuje towarzystwo ludzi, którzy życia nie traktują zbyt serio. Ma dużo sprytu i wysokie mniemanie o własnej urodzie oraz inteligencji. Myśli o karierze literackiej, do czego namawia ją sam Gombrowicz. Tematów nie zabraknie, bo „w duszy kobiecej mogą się przewalać całe światy przeżyć".

Moralność pani Hanki pozostawia co nieco do życzenia. Oprócz męża do pełni szczęścia potrzebuje przynajmniej dwóch stałych adoratorów. Przystojnemu mężczyźnie może wybaczyć wiele, nawet to, że jest szpiegiem ościennego mocarstwa. Sejm i sprawy krajowe ją nudzą. Gdyby rządziła, zlikwidowałaby bezrobocie, „ogłaszając, że każdy, kto nie chce pracować, pójdzie do więzienia". Przekonałaby też Ukraińców, „żeby siedzieli spokojnie". Nie rozumie, czemu jej ukochany Jacek – radca w MSZ – chce się podać do dymisji po tym, jak obcy wywiad zdobył tajne dokumenty, które trzymał w domu. Przecież „wystarczy napisać nowe i ogłosić w prasie, że tamte są już nieaktualne". Z racji posiadania męża dyplomaty pani Renowicka uważa się za eksperta w kwestiach polityki zagranicznej. Jej zdaniem Polska powinna załatwić sobie dostęp do Morza Czarnego, gdyż Bałtyk jest za zimny. Perspektywa wojny przeraża ją o tyle, że będzie musiała nosić nieestetyczną maskę przeciwgazową.

Akcja powieści rozpoczyna się w styczniu 1938 roku. Atmosfera w Europie jest nerwowa, Austria już za dwa miesiące zostanie przyłączona do III Rzeszy. Jacek Renowicki uspokaja jednak rodzinę: zbrojnego konfliktu nie będzie. Była to wówczas dość powszechna opinia. Wierzono, że uda się uniknąć nowej „wojny powszechnej", choćby dlatego że zbyt świeża jest jeszcze pamięć o okropnościach poprzedniej. Bardziej dziwi pewność pana radcy, że Hitler nie podniesie ręki na Czechosłowację, bo zachodnie mocarstwa mu na to nie pozwolą.

Przedwojenny MSZ długo był zdominowany przez ziemian i arystokratów. Pod koniec życia Piłsudski postanowił wziąć do galopu sybarytów z pałacu Brühla i głównym kadrowym resortu zrobił Wiktora Drymmera, oficera Oddziału II Sztabu Głównego. „Mnie, jako człowieka prostego, zwykłego, drażniła i irytowała ta przesadna elegancja i nonszalancja, mająca naśladować sposób bycia i swobodę angielską, która w wydaniu MSZ wyglądała jeśli nie na chamstwo, to na pewno na groteskę: monokle, getry na nogach, parasole, niewymawianie litery »r«, mówienie przez nos, podawanie dwóch palców temu, kogo uważało się za coś niższego od siebie. Nic dziwnego, że złośliwa, ale i dowcipna Warszawa kpiła z »bubków« emeszetowskich, nazywając ich »dyplomatołkami«" – wspominał kapitan. Czystki personalne, sądząc z prozy Mostowicza, niewiele pomogły. Renowicki tylko w jednym przypadku popisze się refleksem i energią: potrafi dopilnować, by żadna z gazet nie wspomniała o wypadku samochodowym jego żony. Na tym tle tym bardziej musiała imponować czytelnikom „Pamiętników" sprawność i skuteczność polskiego kontrwywiadu.

Ciągoty klas posiadających

Komunizm unieważnił dawne hierarchie. Literaccy mandaryni międzywojnia musieli przejść przez czyściec. Autor „Znachora" trafił prosto do piekła. W 1950 roku w „Twórczości" ukazał się artykuł Anieli Łempickiej zatytułowany „Mostowicz – pisarz drobnomieszczaństwa". Do starych zarzutów o schlebianie najniższym gustom doszły nowe – polityczne. Okazało się, że ulubiony pisarz Polaków „reprezentuje zachowawczą ideologię klas posiadających", a jego książki są pozbawione jakichkolwiek wartości poznawczych, gdyż fałszują rzeczywistość. Na szczęście „przełamanie ustroju kapitalistycznego i realizacja socjalistycznej budowy społecznej prowadzi do likwidacji literatury drugorzędnej". Ową likwidację rozumiano dosłownie. Powieści T.D.M. usuwano z księgarni i bibliotek, po czym oddawano na przemiał. Fakt, że ich autora zabiła sowiecka kula, nie miał na tę decyzję żadnego wpływu. Okoliczności śmierci pisarza jeszcze długo po wojnie spowite były mgłą tajemnicy.

Na emigracji też nie tęskniono za Mostowiczem. „Niezłomni" z Londynu mieli mu za złe krytyczny stosunek do przedwrześniowych elit, który ujawnił już w debiutanckiej „Ostatniej brygadzie". Komuniści w pocie czoła budujący czarną legendę II RP poniewczasie zrozumieli swój błąd. Anatema została częściowo uchylona. Postanowiono wznowić pozycje, które od biedy można było uznać za demaskatorskie. Na pierwszy ogień poszła „Kariera Nikodema Dyzmy", wydana ponownie w 1955 roku. Zbigniew Mitzner we wstępie dołączonym do powieści przekonywał, że tytułowy bohater „wyraża profaszystowskie ciągoty klas panujących".

Rok wcześniej warszawski Teatr Współczesny wystawił „Domek z kart", sztukę, którą podczas okupacji zaczął pisać Emil Zegadłowicz, a po jego śmierci dokończył Adam Ważyk – czołowy politruk epoki stalinowskiej. Ocena „sanacyjnej Polski" zawarta była już w tytule. Spektakl cieszył się rekordowym zainteresowaniem, co cieszyło pracowników pionu propagandy. Kij miał jednak dwa końce. „Publiczność nie przestaje uczęszczać, zwabiona przedwojennymi mundurami oficerów i policjantów, na które przyjemnie – tęskno jest dziś popatrzeć" – kpił Leopold Tyrmand. „Domek z kart" błyskawicznie zekranizowano, podobnie jak „Nikodema Dyzmę". Nadzorcy państwowej kinematografii nie byli jednak zachwyceni rezultatem. Reżyser Jan Rybkowski i odtwórca głównej roli Adolf Dymsza, zamiast potraktować rzecz jako opis rzeczywistości, uciekli bowiem w groteskę.

Złap mikołajkową okazję!

Cały rok z rp.pl
za jedyne 99 zł

KUP TERAZ

W kwietniu 1963 roku na ekrany wszedł film Ewy i Czesława Petelskich „Czarne skrzydła" – marksistowska wariacja na temat głośnej w międzywojniu powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Górnicy buntujący się przeciwko podłym kapitalistom i masakrowani przez państwową policję – ten widok był miodem na serca aktywistów PZPR oraz jurorów festiwalu w Moskwie. Następnym rozliczeniem z „pańską Polską" miała być adaptacja wznowionego sześć lat wcześniej „Pamiętnika pani Hanki".

Wykpić, opluć, zohydzić

Chęć wyreżyserowania filmu zgłosił Stanisław Lenartowicz. Nie była to postać politycznie pewna. Wychowany na Wileńszczyźnie w czasie wojny działał w Armii Krajowej. Latem 1944 roku razem z pięcioma tysiącami innych akowców, którzy odmówili transferu do Armii Czerwonej, został zesłany do Rosji. Po półtorarocznym pobycie w łagrze wrócił do kraju i zamieszkał we Wrocławiu. Jako reżyser zadebiutował ekspresjonistycznym „Zimowym zmierzchem". Podczas kolaudacji film został wdeptany w ziemię przez wszechwładnego Aleksandra Forda. Lenartowicz, pojąwszy, że płynie pod prąd, zrezygnował z eksperymentów i postawił na kino rozrywkowe. Największy sukces odniósł komedią „Giuseppe w Warszawie". Wspólnie z kierownikiem literackim zespołu „Kadr" Tadeuszem Konwickim zdecydowali, że pozostaną wierni lekkiemu stylowi Mostowicza. Państwowy mecenas oczekiwał jednak pryncypialnego potępienia „koszmarnych czasów sanacji" i zdemaskowania II RP jako państwa operetkowego.

By wilk był syty i owca cała, Lenartowicz dopisał do fabuły ramę. Oto Hitler atakuje Polskę, pani Hanka w tłumie uchodźców czmycha przed niemieckimi samolotami. Tak kończy się bal na warszawskim „Titanicu". W czerwcu 1962 roku zebrała się Komisja Ocen Scenariuszy. Posiedzenie zamieniło się w swoisty sąd nad międzywojniem. Dyskutanci, z których większość miała akowski rodowód, byli przekonani (ciekawe, na jakiej podstawie?), że większość mieszkańców PRL nie pamięta tych czasów. Na twórcach ciąży więc tym większa odpowiedzialność. „Chcemy zrobić film do patrzenia, ale z pewnym zadaniem" – zapewniał Konwicki. Lenartowicz obiecywał, że nie będzie „groteski i szarży". Jeżeli w sali byli jacyś wielbiciele powieści T.D.M., to dobrze się maskowali. Pisarz Andrzej Braun sugerował, by sięgnąć raczej po książki autorów, którzy „więcej zrozumieli z dwudziestolecia". W tym kontekście wymienił „Wrzesień" Putramenta i „Węzły życia" Nałkowskiej. Filmowcom zarzucił „niechęć do pasowania się z rzeczywistym światem". Jan Alfred Szczepański, krytyk, a przed wojną słynny taternik, nazwał omawiany tekst potworkiem i przepowiadał: „to nie wyjdzie ani jako film szpiegowski, ani jako satyra na czasy sanacyjne".

Sporo kontrowersji wywołała „zaleszczycka rama". Aleksander Ścibor-Rylski, powstaniec warszawski i scenarzysta „Człowieka z marmuru", apelował: „jeśli brać panią Hankę w nawias, to niech to będzie nawias błazeński, nie katastroficzny". Braun ironizował: „Panie Hanki przeżyły wojnę i odrodziły się w wielkiej obfitości, można je spotkać w SPATiF-ie, a nawet będą na premierze tego filmu". Pomysłu bronił natomiast 29-letni Krzysztof Teodor Toeplitz, twierdząc, że dzięki niemu „z tej zabawnej historyjki nagle powiało grozą". Podkreślił, że scenariusz opowiada „o ludziach, którzy rządzili w sposób niepoważny i głupi, których otaczały głupie kobiety". Ich beztroska doprowadziła do narodowej tragedii. Ten argument najwyraźniej przekonał wiceministra kultury Tadeusza Zaorskiego, który na koniec dyskusji oświadczył, że rama zostanie.

Nawet po rozpoczęciu realizacji filmu reżyser wysyłał sprzeczne sygnały. Z jednej strony narzekał na „fatalną ówczesną orientację zagraniczną, na ową wyabstrahowaną wielkomocarstwowość i księżycowe kombinacje". Z drugiej – odmawiał jednoznacznego potępienia piłsudczyków. „Nie chciałbym szydzić z tych ludzi – jest mi ich przede wszystkim żal. Sądzę, że w innych warunkach byliby to pożyteczni, wartościowi ludzie i obywatele" – powiedział dziennikarzowi tygodnika „Film". Oburzał się też na porównywanie T.D.M. do Mniszkówny.

Recenzje „Pamiętnika pani Hanki" (premiera miała miejsce 30 sierpnia 1963 roku) były niemal bez wyjątku złe. Obraz Lenartowicza znalazł się na samym dnie rankingu premier kinowych „Filmu". „Do głosu doszła starzyzna" – lamentował Aleksander Jackiewicz. Stanisław Grzelewski z „Życia Warszawy" szydził: „to pierwszy przedwojenny film polski na naszych ekranach". Oskar Sobański w „Dzienniku Ludowym" cieszył się, że ekranizacja skompromituje Mostowicza, „ukochanego wieszcza polskiej półinteligencji". Roman Szydłowski, recenzent najbardziej miarodajnej gazety PRL, czyli „Trybuny Ludu", ubolewał, że zmarnowana została szansa na świetny film satyryczny o II RP. Zarzucił reżyserowi, że „nie potrafił znaleźć dystansu do zdarzeń i postaci, zbytnio się przejął ich przeżyciami, wzbudzając czasem zupełnie zbyteczne współczucie dla swej bohaterki". Na łamach „Wiedzy i Życia" sekundował mu J.R.: „Widz gotów pomyśleć: fajnie było, jeno że pechowo, poginęli nieszczęśliwie i wraz z nimi ta biedna wesoła Polska". Zygmunt Kałużyński protestował przeciwko wmawianiu widowni, że „oligarchia salonowa dzieliła los narodu".

Z przeciwnej flanki ostrzelał film „Tygodnik Powszechny", nazywając go „gwałtownym atakiem na sfery ziemiańsko-dyplomatyczne, przeprowadzonym prymitywnymi środkami". Niektóre recenzje przypominały donosy. „Gazeta Pomorska" alarmowała, że „pod pozorami zamierzeń demaskatorskich, pod płaszczykiem zaangażowania" Lenartowicz przemyca wulgarną rozrywkę. Poeta Ernest Bryll, udzielający się na łamach „Współczesności", pomysł z wrześniową ramą nazwał „bezczelnym cwaniactwem". Powieść Mostowicza – przekonywał – jest miernym melodramatem, jego filmowa adaptacja zaś to mieszanka kiczu, fałszu i banału.

Polacy albo nie czytali tych tekstów, albo mieli je w nosie. Spełniła się przepowiednia Brauna, że „pensjonarki będą lecieć do kina drzwiami i oknami". Bilety na „Pamiętnik pani Hanki" trzeba było kupować u koników. Najgorszy film w rankingu krytyków miał najlepszą frekwencję. Publiczność łaknęła rozrywki, którą w epoce Gomułki aplikowano w aptekarskich dawkach. Popularność filmu była też objawem tęsknoty za dawnym, lepszym światem. Sobański w swojej recenzji lekkomyślnie zacytował zasłyszaną pod kinem opinię: „że też oni zawsze muszą wszystko wykpić, opluć, zohydzić widzom tamte czasy". Oni?

Śmierć jak bochen chleba

Brak gorliwości Lenartowicza nadrabiali politrucy z branży wydawniczej. W 1971 roku kolejną edycję „Pamiętnika" zilustrowano fotosami z filmu, niepozostawiającymi cienia wątpliwości co do losu bohaterki. Anonimowy redaktor informował: „znajdujemy w książce odbicie narastających flirtów rządu sanacyjnego z Hitlerem" oraz wyrażał satysfakcję, że „hrabiowie i bubki z MSZ" zapłacili „ostateczną cenę za politykę i ideologie przez siebie reprezentowane". Komentarz powielał też kłamliwą wersję śmierci autora („zabity odłamkiem niemieckiej bomby"). Według poety i tłumacza Stanisława Brucza Mostowicza zastrzelił „patrol nieustalonej proweniencji", gdy próbował uciec do Rumunii swym luksusowym buickiem. „Zginął wraz z ustrojem, który go zrodził, któremu służył i poza którym nie mógłby istnieć jako pisarz" – ta paskudna fraza odbijała się czkawką w wielu publikacjach z czasów Polski Ludowej.

Ocena twórczości Mostowicza była ściśle związana ze stosunkiem do II RP. A ten z upływem czasu ewoluował. Po fazie bezwzględnego potępienia nastąpił etap pełzającej rehabilitacji. Czynnikiem, który sprzyjał renesansowi autora „Kiwonów", była też moda retro, która na początku lat 70. ogarnęła Zachód. Polską belle époque z oczywistych przyczyn nie mógł być okres zaborów. Międzywojnie nadawało się do tej roli o wiele lepiej. W 1975 roku Teatr im. Jaracza w Łodzi wystawił „Afery pani Hanki". Cztery lata później w repertuarze stołecznego Kwadratu znalazł się musical inspirowany ostatnią powieścią Mostowicza. Muzykę skomponował Jerzy Wasowski, teksty piosenek były dziełem Antoniego Marianowicza. „Skąd się bierze to dzisiejsze upodobanie do literatury przedwojennej?" – zastanawiał się w piśmie „Teatr" Krzysztof Teodor Toeplitz i dochodził do wniosku, że przyczyną jest jej „wielobarwność, kolorowość, osobliwy pluralizm nie znany współczesności, który pociąga zwłaszcza młodsze pokolenie". Zdaniem KTT dzisiejsi pisarze i scenarzyści mogliby się wiele nauczyć od Mostowicza, gdyby tylko chcieli.

Najwięcej dla come backu najpopularniejszego literata niepodległej Polski zrobiła telewizja. Serial „Doktor Murek" był tylko przystawką do głównego dania. Jan Rybkowski zrehabilitował się za film z 1956 roku nową, genialną wersją „Kariery Nikodema Dyzmy" z życiową rolą Romana Wilhelmiego. Kino odpowiedziało „Znachorem", którego w pierwszym roku po premierze obejrzało sześć milionów ludzi. PRL skapitulowała przed „drobnomieszczańskim pisarzem". Kolejne wydanie „Pamiętnika" z 1986 roku liczyło 200 tysięcy egzemplarzy. Rok później ukazała się pionierska monografia twórczości T.D.M. pióra Józefa Rurawskiego. Mostowicz pewnie zareagowałby na te triumfy z typową dla siebie angielską flegmą. A Hanka Renowicka? Odpowiedź znajdziemy w powieści: „gdyby nie to, że miałam świeżo zrobione oczy, rozpłakałabym się". Jedna z teorii tłumaczących upadek komunizmu głosi, że śmiertelny cios zadała mu anglosaska popkultura. Erozji nadwiślańskiej odmiany totalitaryzmu z pewnością sprzyjało umacnianie się mitu o dolce vita w przedwojennej Polsce.

Sprowadzenie prochów pisarza do kraju dziwnym trafem zbiegło się w czasie z obchodami 60. rocznicy odzyskania niepodległości, pierwszymi na tę skalę po wojnie. Pogrzeb na warszawskim cmentarzu Powązkowskim odbył się 24 listopada 1978 roku. Przy tej smutnej okazji na jaw wyszły okoliczności, w jakich stracił życie autor „Złotej maski" (choć całej prawdy nie poznamy nigdy). Nie zginął na zaleszczyckiej szosie, jak filmowa pani Hanka, lecz w granicznym miasteczku Kuty. Tędy, przez most na Czeremoszu, w 1939 roku ewakuowali się prezydent, rząd i nieszczęsny Wódz Naczelny. Sowieci nie śpieszyli się z zajęciem tego ostatniego skrawka wolnej Polski. Uciekinierom koczującym po rumuńskiej stronie rzeki brakowało żywności. 20 września kapral Mostowicz wraz z dwoma innymi żołnierzami został wysłany do miasteczka po chleb. Dla pisarza zabrakło miejsca w szoferce, jechał na pace odkrytej półciężarówki. W drodze powrotnej natknęli się na awangardę wkraczającej do Kut Armii Czerwonej. Pisarza skosiła seria z karabinu maszynowego. Opowieść o błyskawicznym osądzeniu i rozstrzelaniu zabójcy można raczej włożyć między bajki. Następnego dnia Tadeusz Dołęga-Mostowicz został pochowany w grobowcu miejscowego notabla. Według relacji jednego ze świadków w portfelu miał niezrealizowany czek z wydawnictwa „Rój" za „Pamiętnik pani Hanki".

Autor jest krytykiem filmowym i historykiem

Ostatnia powieść najpopularniejszego pisarza przedwojennej Polski ukazała się w odcinkach, na łamach warszawskiej bulwarówki „Express Poranny". Krytycy, którzy dotąd jego prozę mieli raczej w pogardzie, niemal zgodnym chórem wychwalali walory literackie „Pamiętnika pani Hanki". Sensacyjno-romansowa fabuła została podana w zaskakująco finezyjnej formie.  Niedawno mogli przekonać się o tym również widzowie Teatru Telewizji, oglądający sztukę na motywach tej powieści.

Mostowicz bawi się z czytelnikami w ciuciubabkę. Udaje ghostwritera, który usunął z autentycznych memuarów fragmenty godzące w dobre imię osób, instytucji publicznych oraz samej pani Renowickiej. Jak na uczciwego redaktora przystało, zaznacza swe interwencje w tekście. Tak się jednak dziwnie składa, że przypisy – sygnowane skrótem T.D.M. – zamiast usprawiedliwiać postępowanie „kobiety nowoczesnej" jeszcze bardziej ją pogrążają. Pisarz zaprzecza, jakoby w przeszłości łączyło go z bohaterką coś więcej niż przyjaźń. To dementi rzecz jasna każe podejrzewać, że był jednym z jej kochanków. Z komentatora Mostowicz wkrótce awansuje na postać drugoplanową. Gdy pani Hanka błaga go o radę, snuje rozważania o powieściowych schematach, mimochodem zdradzając, jak cała rzecz się zakończy!

Czy narratorka „Pamiętnika" istniała jedynie w wyobraźni pana Tadeusza? Plotkowano, że jej prototypem była słynna „Dziuba", lwica stołecznych salonów, żona szefa polskiej dyplomacji Józefa Becka. Odpowiedników zblazowanego hrabiego Tota, „niepoczytalnego młodzieńca w średnim wieku", też w II RP nie brakowało. T.D.M. kpił z elity, choć de facto sam do niej należał. Uchodziło mu to na sucho, bo sztukę porozumiewania się z czytelnikami ponad głowami krytyki opanował do perfekcji. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. W osiem lat popełnił piętnaście powieści! Po ukończeniu scenariusza filmu „Testament doktora Wilczura" zabrał się za dwa teksty, zamówione przez wytwórnię braci Warner (jednym z nich, wojenno-szpiegowskim, była zainteresowana sama Bette Davis). Dla rodaków pisarz szykował niespodziankę w postaci książki o czasach Bolesława Chrobrego. Niestety, był już rok 1939.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10