Beka z mema

Internet zdemokratyzował polską satyrę. Nie trzeba już być aktorem, kabareciarzem ani dziennikarzem, by rozśmieszać dziesiątki tysięcy ludzi.

Publikacja: 27.09.2013 01:01

„Miłość na bogato”: powłóczyste kreacje, wino i pomidorki na przystawkę. Ech, żyją ludzie

„Miłość na bogato”: powłóczyste kreacje, wino i pomidorki na przystawkę. Ech, żyją ludzie

Foto: Rzeczpospolita

Że Warszawa jest miastem predyspozycji, wie już chyba każdy aktywny użytkownik polskiego Internetu. Tak jak wcześniej wszyscy znali „mięsnego jeża". Albo „chytrą babę z Radomia". Albo rysunki i montaże z Kwejka. Albo „Gangnam Style". A ci z państwa, którzy nie wiedzą, o co chodzi, tkwią w poprzedniej, analogowej epoce, kiedy do rozśmieszania służyły kabarety i seriale w telewizji.

Spróbujmy jednak wyjaśnić niewtajemniczonym, jak to działa i dlaczego stolica jest od kilku tygodni w sieci miastem predyspozycji. Zawdzięczamy to serialowi „Miłość na bogato" nadawanemu w Vivie, czyli w niszowej stacji muzycznej. To scripted docu, czyli serial, gdzie grają amatorzy, stylizowany na reportaż, w którym napisy informują kto, co i dlaczego powiedział. W telewizji ów obraz ogląda kilkanaście tysięcy ludzi. Jednak w sieci kolejne odcinki „Miłości na bogato" mają po milionie odtworzeń. A tych, którzy przesyłają sobie memy inspirowane serialem, są zapewne miliony. Wszystko dla beki.

„Beka" to pojęcie kluczowe, jeśli chodzi o internetowy humor. W slangu młodzieżowym to słowo oznacza po prostu coś śmiesznego, ale w sieci jest nieco inaczej. Beka często jest tu równoznaczna z wyśmiewaniem czy też ośmieszaniem, krótko mówiąc z szyderstwem. Jest to zabawa kosztem kogoś, w tym przypadku aktorów i twórców „Miłości na bogato".  Internauci działają nie tylko bezwzględnie, ale i błyskawicznie. Serial Vivy stał się celem dowcipów natychmiast po premierze, na początku września, a dziś można go już chyba nazwać fenomenem socjologicznym. Jakie kompleksy odreagowują ci, którzy obrażają jego autorów i odtwórców głównych ról, to pytanie dla badaczy nastrojów społecznych. Nas interesuje inna kwestia. Co i dlaczego tak rozbawiło internautów.

PopKopciuszek

Miłość na bogato" jest parodią serialu, parodią historii o Kopciuszku i parodią wyobrażeń polskiej prowincji o luksusie w Warszawie. W jakim stopniu to parodia celowa, a w jakim przypadkowa, nie jest całkiem jasne. Z pewnością jest tu wiele rzeczy niebywale śmiesznych w dialogach i opowiedzianych sytuacjach, choć aktorzy amatorzy zdają się tego nie rozumieć. I to stąd bierze się komizm.

Historia z „Miłości na bogato" była opowiadana już dziesiątki razy. Do Warszawy z prowincji przyjeżdża dziewczyna, żeby zrobić tu karierę. W tym wypadku modelki. Na początku przygarnia ją kuzynka, która już osiągnęła sukces, co widzimy natychmiast, bo ma apartament i kabriolet. To jest zresztą autentycznie zabawne, bo oznaki luksusu dla maluczkich są tak ostentacyjne, że kompletnie niewiarygodne. Warszawa z „Miłości na bogato" oczywiście nie istnieje. Nie istnieje miasto, gdzie wszyscy ludzie zajmują się modelingiem, prowadzą kluby, jeżdżą sportowymi samochodami i poruszają się między deptakami oraz najdroższymi apartamentowcami. To karykaturalna wersja seriali TVN pokazujących życie ludzi sukcesu w polskiej metropolii (w rodzaju „Magdy M."). Twórcy „Miłości na bogato" posuwają się bowiem jeszcze o krok dalej, tworząc parodię stylu życia warszawskiego high life'u, każąc np. bohaterom jeść na śniadanie ananasy i popijać szampana przed południem (kultowa fraza świadcząca o prowincjonalności prowincjuszki brzmi: „jeszcze nie piłam prawdziwego takiego szampana").

Ale nie to jest nawet najzabawniejsze w „Miłości na bogato", tylko język, jakim mówią bohaterowie.  Możliwości są dwie: ten, kto im pisze dialogi, albo jest człowiekiem niesłychanie dowcipnym, albo idiotą. I tak już w drugiej scenie pierwszego odcinka słyszymy kultową frazę: „dużo łatwiejsze jest życie w Warszawie. Jest więcej możliwości, predyspozycji, wszystkiego". Aktorka, która wypowiada te słowa, z całą pewnością nie zna słowa predyspozycje, ale wydaje jej się, że to słowo z klasą. A dalej jest jeszcze lepiej. Jedna z modelek z namaszczeniem wygłasza kwestię: „zaproponowano mi, żebym została twarzą rajstop", inna mówi do swojego chłopaka: „masz tak wyrąbane na mnie, że to jest w ogóle jakaś abstrakcja", jedną sukienka „optymalnie poszerza" (bo słowo optycznie nie jest jej znane), druga twierdzi z pełną powagą, że zna kogoś „naprawdę długo. Od urodzenia". Jedna bohaterka w każdym zdaniu mówi „no", druga stara się mówić wyszukaną polszczyzną, w efekcie używa zaimków osobowych w sposób parodystyczny: „Nie martw się, ja pomogę tobie" albo „Chodź, pokażę tobie twój pokój", jakby powiedzenie „tobie" zamiast „ci" automatycznie dodawało komuś elegancji. No i, powiedzmy sobie szczerze, niektóre sytuacje sugerują, że poziom IQ bohaterek musi być niższy od Forresta Gumpa. Zwłaszcza gdy słyszymy dialog w rodzaju: „Poszłam do apteki kupić test ciążowy. Wynik był pozytywny". „To znaczy, że jesteś w ciąży?". Albo kiedy jedna z postaci chwali się: „umiem gotować, zaskoczę ciebie" i podaje do jedzenia musli z mlekiem. Równie kretyński jest pomysł, żeby modelka na castingu w „erotyczny" sposób musiała wygłaszać frazę „bardzo lubię jabłka", która dzięki temu zrobiła w sieci kolosalną karierę.

Spisek w stacji

No właśnie. Wróćmy do kwestii Internetu, bo nie chodzi tu przecież o „bekę" z „Miłości na bogato". Doprawdy twórcy i grający w serialu amatorzy, którzy ze swoimi umiejętnościami nie mieliby szansy załapać się do obsady w szkolnym przedstawieniu, są aż nazbyt łatwym celem. Nie przypadkiem śmieje się z nich dziś cała internetowa Polska. Chodzi o to, jak to się stało.

I tu pojawia się ciekawa teoria spiskowa, która przebiła się już nawet do prasy: że mianowicie „Miłość na bogato" zawdzięcza popularność samej Vivie, że internetowe memy robią ludzie z tej stacji, by serial wylansować. Nie ma na to żadnych dowodów, ale gdyby było w tym choć ziarno prawdy, świadczyłoby to o tym, że ktoś w polskim oddziale koncernu Viacom doskonale rozumie, jak działają nowe media. A działają one tak: już kilka dni po premierze na Facebooku pojawia się kilka prześmiewczych stron poświęconych serialowi. W sieci zaczynają krążyć dziesiątki memów – są to zazwyczaj kadry z serialu z cytatami. A niewiele ponad dwa tygodnie po premierze „Miłość na bogato" ma już w sieci swoją parodię filmową „Miłość na bogaciej", zrobioną przez – przytaczam pisownię oryginału – „Abstrachuje TV", która błyskawicznie staje się hitem Internetu, osiągając oglądalność na poziomie serialu (ponad milion odsłon).

Mamy zatem sytuację niczym z eseju o czasach ponowoczesności. Zrealizowano parodię serialu, który był (mniej lub bardziej świadomą) parodią seriali TVN, które same również uważane były przez niektórych za parodię aspiracji Polaków. Ale o to już mniejsza. Istotne, że o serialu jest tak głośno, że zajmują się nim niemal wszystkie media głównego nurtu: tabloidy, poważne dzienniki takie jak „Rz", tygodniki i telewizje (aktorka grająca główną rolę była już w „Dzień dobry TVN"). Zadziałał efekt kuli śniegowej. Ale żeby tak się stało, niezbędne są memy.

Dawkins w nowej roli

Mem to drugie kluczowe dla internetowego dowcipu słowo, a może wręcz pierwsze, bo podstawowe. Skąd się wzięło? Zaczęło się od całkiem poważnej teorii słynnego biologa Richarda Dawkinsa (autora „Boga urojonego") z książki „Samolubny gen", sprzed niemal 40 lat. Naukowiec twierdził tam m.in., że na podobnej zasadzie jak ewoluujące w organizmie geny w kulturze podstawową jednostką są memy. Dawkins nazwał go replikatorem kulturowym. Teoria miała licznych wyznawców, również w Polsce (Mariusz Biedrzycki), aż niepostrzeżenie przestano wydawać poświęcone jej czasopisma i dziś wegetuje gdzieś na marginesie życia intelektualnego, tam, gdzie jeszcze nie dotarły najnowsze mody.

Memy przetrwały jednak w formie nieco zwulgaryzowanej, jako określenie – tak to nazwijmy – jednostki internetowego humoru. To też jest replikator, tyle że powiela rzeczy zbędne i nieistotne, mające służyć wyłącznie rozrywce bądź szyderstwu. Chodzi o najrozmaitsze śmieszne filmiki, zabawne montaże z napisami, rysunki, grafiki czy wreszcie dowcipy tekstowe (choć to stosunkowo najrzadsze, bo Internet to jednak przede wszystkim obraz). By przywołać choćby przykład popularnego mema z „Miłości na bogato", to wygląda on następująco. Jest to minikomiks składający się z trzech kadrów. W pierwszym i drugim bohaterowie rozmawiają ze sobą. Kobieta mówi do mężczyzny (napisy w dymkach): „Masz tak wyrąbane na mnie" (obrazek 1) „To jest w ogóle jakaś abstrakcja" (obrazek 2). W kadrze numer 3 pojawia się, jako puenta, geometryczny obraz abstrakcjonisty Mondriana.

Ale zazwyczaj są to formy prostsze, czyjeś zdjęcie plus mniej lub bardziej dowcipny podpis plus grafika.  Na przykład Karol Strasburger z „Familiady" z czerstwym dowcipem: „Dlaczego tanie wino jest dobre? Bo jest dobre i tanie". Albo Chuck Norris z „faktem" o życiu Chucka Norrisa; ktoś wyjątkowo brzydki ze złośliwym komentarzem (np. otyła dziewczyna z wykrzywioną twarzą i podpisem „Poprosiłam babcię o dokładkę"); ewentualnie znany polityk (np. Donald Tusk w kadrze z „Milionerów" zastanawiający się, jakie ulgi zabrać obywatelom: „Last minute" czy „Wyprzedaże").

Pytanie, dlaczego nazywa się to memami, jest tu podstawowe. Mówimy przecież o typowych dowcipasach: obrazkach czy filmikach przesyłanych mailami i, przede wszystkim, przez serwisy społecznościowe, czyli, jak to kiedyś mawiano, „jedna baba drugiej babie". Jest jednak zasadnicza różnica: kiedyś plotkowanie czy dowcipkowanie dotyczyło ludzi, którzy się znali, przekazywali sobie żarty czy informacje osobiście, dziś w czasach Internetu mówimy o skali globalnej, a kariera niektórych memów ma przebieg zaskakujący, burzliwy i niemożliwy do kontrolowania, ani w sensie geograficznym, ani kulturowym. Kto mógłby np. przypuszczać, że bohaterem sieci stanie się „Pan Tralolo", czyli wykonujący nieco komiczną wokalizę radziecki śpiewak Eduard Hill (którego notabene odkryto w Ameryce) albo niejaki Psy, wykonawca muzyki pop z Korei Płd. ze swoim „Gangnam Style", teledyskiem mającym 1,8 miliarda odtworzeń? Nie tylko dlatego, że piosenka ma zapadającą w pamięć melodię, ale również z tego powodu, że jest autentycznie zabawny, zwłaszcza gdy wykonawca pokazuje swoje, popularne już dziś, figury taneczne.

Potęga śmiechu

Tu dochodzimy do kwestii najważniejszej. Otóż 99,9 procent memów ma być w założeniu dowcipne. To sprawia, że nie da się do nich zastosować języka marketingu. Nie można tu mówić o marketingu wirusowym, który jest zjawiskiem opisanym i działa na podobnej zasadzie (opiera się często na rozsyłanych po znajomych grepsach i dowcipach). W przypadku memów różnica polega na tym, że nikt tu nic nie chce sprzedać – no, może poza tym, że chce się pochwalić poczuciem humoru.

To spontaniczna twórczość użytkowników sieci, z których większość pozostaje anonimowa, choć są od tej reguły wyjątki. Kluczowa jest skala tego zjawiska. W 2012 roku wśród 20 najczęściej poszukiwanych haseł w polskim Internecie ponad 1/3 dotyczyła właśnie memów. A niekwestionowanym numerem 1 był zbierający śmieszne obrazki kwejk. Ale demotywatory, demoty, besty, joemonster czy wiocha to też sieciowa czołówka w naszym kraju. Aha, bo warto wiedzieć, że na memach da się jednak zarabiać i to miliony, ale nie wtedy, kiedy jest się ich autorem, tylko w wypadku, gdy stworzy się popularną stronę, odwiedzaną przez dziesiątki milionów użytkowników miesięcznie.

Jak to w Internecie, kto pierwszy, ten lepszy, i tu palmę pierwszeństwa zdobył niejaki Dymitr Głuszczenko, Rosjanin z pochodzenia, choć warszawiak, który fortuny dorobił się koło trzydziestki. Zważywszy, że dostęp do sieci ma dziś jakieś 80 procent Polaków, można ostrożnie szacować, że ponad 1/3 z nich widziała kiedyś śmieszne obrazki z jego portalu Kwejk. To daje nam kilkanaście milionów. Podobnej widowni nie ma dziś żaden serial komediowy, o kabarecie nie wspominając (najwyższa oglądalność to jakieś 5 mln). I, jeśli chcielibyśmy dziś opowiedzieć, z czego śmieją się Polacy, to odpowiedź jest oczywista: właśnie z memów i zabawnych filmików (które też są najczęściej memami).

To zmiana kulturowa, której skutków nie sposób dziś ocenić, ale jedno można powiedzieć z pewnością: mówimy o skali masowej. Co więcej, wszystko wskazuje, że będzie się ona powiększać, ponieważ coraz więcej Polaków ma dostęp do sieci. Oczywiście, część szuka w Internecie tylko przydatnych informacji, część czyta wiadomości i robi zakupy, ale większość szuka także zabawy.

Warto zwrócić uwagę, że memy czy śmieszne filmiki umieszczają w swoich witrynach również najpopularniejsze portale typu Onet.pl, wp.pl czy tvn24.pl. Skąd się to bierze? Z wielkiej zmiany cywilizacyjnej, która dokonała się w ostatnich 15 latach. Z tego, że niemal wszyscy ludzie, którzy wykonują w naszym kraju prace umysłowe, używają do tego komputerów z Internetem i w ramach rozrywki, w czasie biurowym szuka czegoś zabawnego albo udziela się w mediach społecznościowych (głównie na Facebooku i NK).

Do tego dochodzi drugie już pokolenie wychowane na pecetach, czyli tak zwana gimbaza: gimnazjaliści, licealiści oraz studenci spędzający w Internecie wiele godzin dziennie i szukający przede wszystkim dowcipasów. Te dwie grupy: czyli pracownicy biurowi i ucząca się młodzież, tworzą podstawową bazę odbiorców internetowej satyry. Ale to przede wszystkim ci drudzy lubią „bekę" i często są od niej wręcz uzależnieni. A jako że są ludźmi niedojrzałymi, gustują nie tylko w żartach prymitywnych, ale też w szyderstwach z Bogu ducha winnych osób, które nie mogą się bronić.

Hejt, hejt

Dlatego sieciowy humor ma także ciemną stronę, bo często bywa zabarwiony „hejtem" (czyli nienawiścią), jak mówi się w internetowym slangu. Widzimy to już na przykładzie „Miłości na bogato", której internetowa popularność zbudowana jest na wyśmiewaniu aktorek czy realizatorów. Podobnie było kiedyś z polsatowskimi „Pocztówkami z wakacji", z których pochodzą „mięsny jeż", czyli zabawna piosenka o pewnej potrawie, czy osławiona „kupa w bidecie" (chodzi o polskiego buraka, który nie potrafi korzystać z hotelowej toalety).

Ale to są jednak przykłady stosunkowo niewinne. Jest jednak sporo takich, które niewinne nie są. Choćby popularny swego czasu wąsaty policjant z Warmii, którego zdjęcie wklejano do prześmiewczych memów i który powiedział w telewizyjnym wywiadzie, że to zniszczyło mu życie. Albo chytra baba z Radomia, czyli osoba, która na wigilii dla biednych bierze pod płaszcz kilka butelek napojów. Bo trudno uznać za niewinne wyśmiewanie ubóstwa. I to jest właśnie ciemna strona anonimowości internetowej satyry.

Należy jednak koniecznie dodać, że sieciowy humor nie zawsze jest anonimowy. Tak jak satyra analogowa również ma swoje gwiazdy, których powodzenie w wielu przypadkach jest jak najbardziej uzasadnione. Bo Internet to nie tylko memy i „beka", ale też humor obyczajowy czy polityczny na wysokim poziomie. Internet daje bowiem możliwość zaistnienia każdemu, kto jest dowcipny. W tym sensie sieć bardzo zdemokratyzowała polską satyrę. Nie trzeba już być aktorem, kabareciarzem ani dziennikarzem, by rozśmieszać dziesiątki tysięcy ludzi.

O jednym ze sposobów zaistnienia wspomniałem już na marginesie historii „Miłości na bogato", której parodię przygotowała ekipa „Abstrachuje TV". To twórcy jednego z najpopularniejszych satyrycznych kanałów na polskim YouTube, który ma 250 tysięcy subskrybentów, czyli ma więcej widzów niż niejeden cyfrowy kanał telewizyjny. Jednak moimi ulubieńcami są nie mniej popularni domorośli satyrycy z ekipy „Matura to bzdura". Zapewniam, że ujawniana przez nich skala ignorancji młodzieży szkolnej nie jest bynajmniej zabawna. Choć kiedy słyszy się odpowiedzi nastolatków w drogich ciuchach na podstawowe pytania w rodzaju: „Jaka jest najdłuższa rzeka świata?" („Anakonda") czy „ile księżyców ma ziemia?" („Siedem"), trudno się nie roześmiać. Ulubieńcami polskiego Internetu są też wlogerzy (czyli twórcy videoblogów) Niekryty Krytyk, Lekko Stronniczy czy Cezik. Ten ostatni w zasadzie jest muzykiem, tyle że specyficznym, realizuje teledyski z własnymi wersjami znanych piosenek (np. niedawny świetny „Rower" Lecha Janerki, który został zagrany na dzwonkach i szprychach); śpiewa od tyłu albo wymyśla utwory inspirowane Internetem. Z kolei pozostali to typowi satyrycy, realizujący zabawne klipy i wygłaszający do kamery monologi. Warto dodać, że największe ich hity mają po 3-4 miliony odtworzeń, czyli więcej niż skecze popularnych kabaretów.

Warta zauważenia jest też opisywana już kiedyś przez mnie na tych łamach internetowa satyra polityczna. Przede wszystkim strony na Facebooku, takie jak Hipsterski maoizm, Hipsterska prawica, Młodzi Wykształceni i z Wielkich Ośrodków czy internetowy Asz Dziennik. O ich twórcach, w części bynajmniej nie anonimowych, bywa najczęściej głośno, gdy do telewizji czy prasy przebijają się ich memy.

Na razie jest bowiem tak, że choć sieć może satyryka wylansować, to prawdziwe uznanie, rozgłos i pieniądze wciąż daje świat analogowy. Niekryty Krytyk wydaje bestsellerową książkę ze swoimi felietonami (Maciej Frączyk „Zeznania Niekrytego Krytyka"), Cezik wylansował się dzięki programowi Szymona Majewskiego w TVN, a „Miłość na bogato" stała się zjawiskiem socjologicznym, dopiero kiedy napisały o niej gazety i powiedziały telewizje. Pytanie brzmi nie „czy", lecz „kiedy" to się zmieni. Tak naprawdę – wówczas, kiedy to Internet będzie kreował swoje własne gwiazdy humoru i zatrudniał te „analogowe", pozwalając im zarabiać.

Że Warszawa jest miastem predyspozycji, wie już chyba każdy aktywny użytkownik polskiego Internetu. Tak jak wcześniej wszyscy znali „mięsnego jeża". Albo „chytrą babę z Radomia". Albo rysunki i montaże z Kwejka. Albo „Gangnam Style". A ci z państwa, którzy nie wiedzą, o co chodzi, tkwią w poprzedniej, analogowej epoce, kiedy do rozśmieszania służyły kabarety i seriale w telewizji.

Spróbujmy jednak wyjaśnić niewtajemniczonym, jak to działa i dlaczego stolica jest od kilku tygodni w sieci miastem predyspozycji. Zawdzięczamy to serialowi „Miłość na bogato" nadawanemu w Vivie, czyli w niszowej stacji muzycznej. To scripted docu, czyli serial, gdzie grają amatorzy, stylizowany na reportaż, w którym napisy informują kto, co i dlaczego powiedział. W telewizji ów obraz ogląda kilkanaście tysięcy ludzi. Jednak w sieci kolejne odcinki „Miłości na bogato" mają po milionie odtworzeń. A tych, którzy przesyłają sobie memy inspirowane serialem, są zapewne miliony. Wszystko dla beki.

„Beka" to pojęcie kluczowe, jeśli chodzi o internetowy humor. W slangu młodzieżowym to słowo oznacza po prostu coś śmiesznego, ale w sieci jest nieco inaczej. Beka często jest tu równoznaczna z wyśmiewaniem czy też ośmieszaniem, krótko mówiąc z szyderstwem. Jest to zabawa kosztem kogoś, w tym przypadku aktorów i twórców „Miłości na bogato".  Internauci działają nie tylko bezwzględnie, ale i błyskawicznie. Serial Vivy stał się celem dowcipów natychmiast po premierze, na początku września, a dziś można go już chyba nazwać fenomenem socjologicznym. Jakie kompleksy odreagowują ci, którzy obrażają jego autorów i odtwórców głównych ról, to pytanie dla badaczy nastrojów społecznych. Nas interesuje inna kwestia. Co i dlaczego tak rozbawiło internautów.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy