Pany i rezuny

Spór o chłopską rewoltę nad Słuczem sprzed dwóch i pół wieku trwa. To nie moskiewska intryga, nie rewolucja ludowa. To zryw religijny, konserwatywny, choć mocno podszyty chłopską anarchią.

Publikacja: 15.11.2013 13:15

Kozak Mamaj, bohater ludowy – a w tle hajdamacy z baryłeczką i szubienicą. Obraz jakoby XIX-wieczny,

Kozak Mamaj, bohater ludowy – a w tle hajdamacy z baryłeczką i szubienicą. Obraz jakoby XIX-wieczny, choć może to falsyfikat?

Foto: Plus Minus

Red

W listopadzie 1768 r., 245 lat temu, do bramy zamku w Lisiance – małej miejscowości leżącej między Białą Cerkwią a Humaniem – zbliżyła się kolumna jeźdźców. Tworzyło ją kilkunastu szlachciców oraz kilku zakonników. Przybyli, by na nowo objąć rządy w tej krainie, kilka miesięcy wcześniej spustoszonej rzezią, jaką poddani urządzili swoim panom. Jej pierwszy krwawy akord dokonał się właśnie tutaj, na zamkowym dziedzińcu. Powstańcy wymordowali wtedy właścicieli okolicznych majątków, którzy wraz z żonami i dziećmi szukali schronienia w lisiańskich murach. Pod ciosami spis i noży padło kilkaset osób.

Owiany ponurymi wspomnieniami, opuszczony kasztel w Lisiance wydawał się teraz miejscem spokojnym. W okolicy rozbito już największe oddziały buntowników. Zgodnie z  intencją powracających zamek stać się miał odtąd przyczółkiem polskiej władzy, instalowanej od nowa wzdłuż prawego brzegu Dniepru.

Nikt nie przypuszczał, że mała forteca stanie się dla nich pułapką. Gdy nowi administratorzy rozeszli się po pomieszczeniach zamkowych, przez otwartą bramę niespodziewanie wpadła na dziedziniec duża wataha powstańców. Był to widać jeden z oddziałów, które jakimś cudem uniknęły wytropienia przez karne brygady oboźnego Stempkowskiego. Przewaga napastników była miażdżąca. Rozpoczęła się rzeź – już druga w historii Lisianki.

„Tych, których wbiegli na dachy, postawiwszy kilkanaście pik, na ich ostrza z dachów strącali" – pisze pamiętnikarz, który zwiedzał zamek kilkanaście lat później. W pomieszczeniach zamkowych dobrze widoczne były ślady mordu. Jeden z pokojów „krwią został zlany i ściany zmoczone, że jeszcze w 1779 r. krew ta po oknach zabieloną być nie mogła".

Zabici w Lisiance byli ostatnimi ofiarami ukraińskiego buntu zwanego koliszczyzną albo rzezią humańską.

Garstka, wataha, armia

12 czerwca 1768 r. była niedziela. To prawdopodobnie tego dnia z lasu położonego na wschód od miasteczka Żabotyń wyszła pierwsza grupa powstańców. Kolejno, jeden po drugim, grabili i podpalali dwory i folwarki. Do plądrującej kolumny dołączali chłopi z mijanych po drodze wsi. Wataha rabusiów błyskawicznie urosła do rozmiarów armii – słabo uzbrojonej, lecz zdeterminowanej. Rozproszone i nieliczne oddziały wojska polskiego, podobnie jak prywatne formacje zbrojne magnatów, nie były w stanie stawić im skutecznego oporu. Podobnie jak w 1648 r. Ukraina stanęła otworem przed zbuntowanym ludem.

Początkowo buntownicy unikali zbrodni masowych i ograniczali się do mordowania złapanych po drodze karczmarzy żydowskich. Jednak gdy na dziedzińcu zamku w Lisiance wpadli im w ręce bezbronni, bogato odziani szlacheccy uciekinierzy, hamulce puściły.

Powstańców nazwano potocznie kolijami – czyli tymi, którzy kolą ofiary ostrzami pik (podobne słowo „rezun" albo „rzezuń", jak wdzięcznie spolszczył je Słowacki, oznacza tego, który rżnie nożem). Od kolijów wzięła swoją nazwę koliszczyzna.

Upojeni sukcesem buntownicy skierowali się ku Humaniowi, największemu miastu na wschodzie województwa kijowskiego i bogatemu ośrodkowi handlowemu. Moment ataku wybrano nieprzypadkowo: był to czas dorocznych kontraktów świętojańskich, kiedy to do Humania zjeżdżała okoliczna szlachta, by procesować się i załatwiać interesy. W tym roku miasto było jeszcze bardziej zatłoczone, gdyż za jego palisadą schroniło się ponad tysiąc rodzin szlacheckich, uciekających w przerażeniu z ogarniętej pożogą Ukrainy. Przybyłych było tak wielu, że miasto nie było w stanie ich pomieścić. Na błoniach na zewnątrz wałów wyrosło całe miasteczko złożone z koczujących szlacheckich bryczek i wozów.

Gdy kolije pojawili się pod Humaniem, zaczęli oblężenie od wymordowania owego taboru. Wszystko to widzieli z miejskich wałów obrońcy. Krótki opór, jaki miasto stawiło napastnikom, był prawie wyłącznie dziełem miejscowych Żydów. Ci ludzie nie mieli złudzeń, co czeka ich po zdobyciu grodu.

O klęsce Humania przesądził setnik nadwornej milicji wojewody Potockiego, kozak Iwan Gonta, który przeszedł na stronę powstańców. Polski naczelnik miasta, nie widząc innej szansy ratunku, zdał się na łaskę zdobywców i 21 czerwca otworzył im bramę. Gonta półgębkiem obiecał mu względy, ale gdy tylko zbuntowani chłopi znaleźli się na ulicach miasta, nikt już nie był w stanie zapanować nad rzezią. Po dwóch godzinach cały rozległy humański rynek zasłany był obdartymi do naga trupami mężczyzn, kobiet i dzieci. Kto chciał przejść na drugą stronę, musiał stąpać po ciałach. Do Żydów zabarykadowanych w synagodze kolije dobrali się po ostrzelaniu świątyni z armaty. Wymordowano prawie wszystkich, którzy schronili się za miejskimi wałami.

Już po Kaniowie straszna wieść latała:

Jak się wzburzyła Ukraina cała,

Jak zdradą Gonty dobyto Humania,

Ile tam mordów, ile krwi rozlania

Tak w poemacie „Zamek kaniowski" pisał o tamtych wydarzeniach Seweryn Goszczyński.

Rozmiary masakry 1768 r. były ogromne. Padły wtedy tysiące Polaków, Żydów i unitów. Nawet jeśli liczbę 200 tysięcy ofiar uznamy za przesadną, z pewnością przyjdzie nam poprzestać na skali kilkudziesięciu tysięcy, która i tak jest olbrzymia.

Rodowód hajdamaków

Rzeź humańska stała się prawdziwą traumą nie tylko dla rodzin i rówieśników jej ofiar, lecz także dla następnych pokoleń Polaków. Swoje dzieła poświęciło jej kilku wybitnych poetów epoki romantyzmu, dzięki czemu wydarzenie owo, jak mało które w polskiej historii, przeszło do kanonu narodowej literatury. O jej interpretację spierano się gorąco jeszcze w kilkadziesiąt lat później, w kręgach emigracji po powstaniu listopadowym. Jedna z ówczesnych organizacji radykalnych demokratów, działająca w Londynie, przyjęła nawet nazwę Gromada Humań.

Romantyczni poeci, stylizujący bunt 1768 r. na modłę greckiego powstania, jakim widział je Byron – a z drugiej strony radykałowie i zwolennicy ludowej rewolucji... To właśnie tacy ludzie nadali kształt historycznej wizji rzezi humańskiej, którym karmimy się do dzisiaj. Tymczasem wizja ta niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Rzeź humańska nie była rewolucją społeczną, przeciwnie – stanowiła ostry wyraz ludowego konserwatyzmu. Mocno zaprawionego kozacko-ukraińską anarchią.

„Znaj Lasze, szczo do Słuczy nasze!" – hasło ukraińskich powstańców 1768 r. przetrwało, w zmienionej formie, do XX wieku. Zmieniała się tylko nazwa rzeki: ideolodzy OUN wstawiali w jej miejsce San, a nawet Wisłę. Skąd zatem wzięła się tutaj Słucz, wołyńska rzeka, która przed wojną opływała wschodnie pogranicze naszego państwa? Otóż była to granica, która w myśl polsko-kozackiej ugody zawartej w 1658 r. w Hadziaczu oddzielać miała Koronę od stowarzyszonej z nią hetmańskiej Ukrainy.

Ugoda hadziacka, jak wiadomo, nie weszła w życie, przez co zaprzepaszczono wizję trójczłonowej, polsko-litewsko-ukraińskiej federacji. Jednak sami Ukraińcy dobrze ją, jak widać, zapamiętali, skoro po 110 latach – prawda, że w okrutny sposób – przypomnieli o niej Polakom.

Był to czas, gdy wielu spośród miłujących wolność i skłonnych do rebelii mieszkańców Ukrainy zdążyło się już przekonać, czym w istocie jest „swoboda", jaką w czasach Chmielnickiego kusił ich moskiewski car. Gdyby XVIII-wieczną Rzeczpospolitą stać było na śmiałe ruchy polityczne, być może odzyskałaby ona, i to nawet bez większego wkładu własnych wojsk, odpadłe od Moskwy ziemie na lewym brzegu Dniepru. Postaraliby się o to sami mieszkańcy. Stało się jednak inaczej, a za nasz brak politycznej wyobraźni zapłaciliśmy w 1768 r. ukraińskim paroksyzmem ślepej frustracji.

Mocą hadziackiej ugody kozaccy pułkownicy, którzy w wyniku powstania Chmielnickiego zasiedli – jako nowa, ukraińska szlachta – na dobrach Koniecpolskich, Lubomirskich, Żółkiewskich, Kazanowskich czy Kalinowskich. Skądinąd wspomniane rody zajęły ukraińskie ziemie zaledwie jedno pokolenie przed 1648 r.; wcześniej należały one do dziedzictwa polsko-ukraińskiego magnata, księcia Janusza Ostrogskiego. Ukraińscy pułkownicy, z glejtami Jana Kazimierza zapewniającymi im posiadanie na własność zdobytych majątków, byli w większości lojalni wobec Korony i dzielnie stawali w jej obronie w walkach z Turcją, a nawet Moskwą. Niestety, z końcem XVII w., gdy ucichły boje na wschodzie, wrócili tu polscy magnaci, którzy skutecznie potrafili się upomnieć o utracone majątki. Kolejne Sejmy zatwierdziły rugowanie pułkowników z zasiedziałych dóbr. Jednocześnie Rzeczpospolita zlikwidowała istniejące dotąd na jej terytorium struktury wojska kozackiego. Skończył się czas wiernych Polsce ukraińskich hetmanów i pułkowników.

Były to decyzje fatalne w skutkach. Likwidując – w stanie zalążkowym – propolską elitę Ukrainy, skazaliśmy na zdziczenie nasze stosunki z Ukraińcami.

Wydziedziczeni pułkownicy próbowali się bronić i przystąpili w latach 1702–1703 do powstania Semena Palija. Ostatni walczyli jeszcze do 1714 r.

Po tym czasie nie słychać już o wystąpieniach atamanów – po prostu ich zabrakło. Pojawia się natomiast nowe zjawisko: hajdamacy. Ukraińska tradycja ludowa oraz historiografia widzą w nich bohaterów narodowych, równych liderom czasów Sahajdacznego i Chmielnickiego, ale prawda jest bardziej prozaiczna. Byli to watażkowie, rabusie – choć prawdopodobnie jakaś część z nich wzięła się z grona byłych rejestrowych kozaków. Jedyna różnica z pospolitymi bandami zbójeckimi polegała na tym, że hajdamacy znacznie chętniej łupili katolików, Żydów i unitów niż własnych, prawosławnych współwiernych.

To właśnie hajdamacy poprowadzili ukraiński lud do rzezi humańskiej.

Rzym i Petersburg, Stambuł i Jerozolima

Kolejnym tłem wydarzeń 1768 r. jest kwestia wyznaniowa. Zarówno kozacy, jak i hajdamacy sympatyzowali z prawosławiem i uznali unię brzeską za zdradę świętej wiary. Także w pewnym sensie za zdradę „prawosławnego narodu". Stąd unici byli dla nich takimi samymi wrogami, jak polscy karmazyni i żydowscy arendarze. Problem w tym, że w połowie XVIII w. w województwach kijowskim i bracławskim, czyli na polskiej Ukrainie – w sytuacji popierania unii przez aparat państwowy – unitów było już 40-krotnie więcej niż prawosławnych. Inna sprawa, że spora część wiernych Cerkwi unickiej wróciła do prawosławia, gdy tylko usłyszeli wezwanie do buntu. Jednak większość pozostała wierna zarówno obrządkowi wschodniemu, jak i papieżowi.

W popularnej historiografii pokutuje opinia, iż rzeź humańską sprowokowało prawosławne duchowieństwo. Na poparcie tej tezy można przytoczyć sztandarowy przykład Melchizedeka Znaczko-Jaworskiego, ihumena (przełożonego) monasteru w Lesie Motrenińskim, z którego właśnie wyszła do boju pierwsza grupa kolijów. W monasterze tym znalazł też schronienie Maksym Żeleźniak, przyszły wódz koliszczyzny. Jednak rzeczywistość nie potwierdza tych pozorów. Melchizedek, wielbiciel carycy Katarzyny i fanatyczny wróg katolicyzmu, nie mniej zaciekle potępiał hajdamaków – jako burzycieli przyrodzonego porządku świata. Żeleźniaka i jemu podobnych wyrzucono w końcu z monasteru. Notabene ściągnęło to na mnichów nienawiść hajdamaków. I to prawdopodobnie oni, w szlacheckich przebraniach, w odwecie napadli i ograbili monaster. Tuż przed wybuchem powstania motrenińscy mnisi, bojący się kolejnego napadu – tym razem ze strony konfederatów barskich – uciekli z klasztoru.

Inny stereotyp głosi, że koliszczyznę sprowokowała Rosja. To też nieprawda. Rosja nie miała wtedy najmniejszego powodu wywoływania buntu na polskiej części Ukrainy. W Petersburgu doskonale zdawano sobie sprawę, że rozpętanie podobnej zawieruchy na dłuższą metę niechybnie wskrzesiłoby wśród „małorosyjskiego" ludu wolnościowego ducha Hadziacza – a tego Rosjanie bali się najbardziej. Wskazuje na to chociażby ostrożność warszawskiego ambasadora Nikołaja Repnina, który nawet czysto kościelne projekty odzyskania dla prawosławia części parafii unickich uznawał za nieodpowiedzialną i awanturniczą grę Melchizedeka. Ambasador był nieprzyjemnie zaskoczony wybuchem powstania, które w rezultacie przyczyniło się do jego dymisji. Za to rosyjskie oddziały wojskowe sprawnie i szybko – bo zaledwie miesiąc po wybuchu – je stłumiły. Gontę wydano na stracenie Polakom, Żeleźniaka, jako poddanego rosyjskiego, przepuszczono przez knuty i pognano na Sybir. Gdyby caryca rzeczywiście chciała instrumentalnie posłużyć się humańskim zrywem, pozwoliłaby jego płomieniowi palić się dłużej, aż ogarnąłby całą Ukrainę.

Niedaleko Humania mieścił się Monaster Łebedyński. Jako położony w ustronnym lesie, i on również – chcąc nie chcąc – odegrał znaczącą rolę w przygotowaniach do wybuchu koliszczyzny. Wiadomo, że w jednej z jego kaplic święcono noże przed wyprawą na Polaków. Nie zapomniał tego oboźny Stempkowski, gdy w sierpniu 1768 r., jako kierujący kampanią odwetu („czas... buntowi uciąć głowę" – wkłada w jego usta Słowacki w „Śnie srebrnym Salomei"), stanął przed bramą monasteru. Przełożony wspólnoty, przerażony, wyszedł  naprzeciw, niosąc przed sobą ikonę i tacę pełną srebra. Nic to nie pomogło: duchownego na miejscu zawleczono na pal. Srebro oboźny zachował dla siebie.

Wydawałoby się, że po rozbiorach Rosja otoczy monaster opieką jako pomnik historii męczeństwa prawosławia na „ziemiach odzyskanych". Nic podobnego. Carat skasował Monaster Łebedyński w 1845 r., czyli w tym samym czasie, gdy likwidował na Ukrainie klasztory katolickie. Te drugie były dla Petersburga zbyt polskie, ten pierwszy – zbyt ukraiński.

Zawieszenie broni

Zamiast z hajdamakami i niepewnymi popami z „Małorosji" Moskwa wolała trzymać z polskimi panami – i popierać umacnianie pańszczyzny. Czyniąc to, działała w najlepiej rozumianej rosyjskiej racji stanu. Ówczesne państwo carskie opierało się przecież na wielkiej własności ziemskiej oraz niewolniczej pracy „kriepostnych" (pańszczyźnianych chłopów).

Niezmiernie pouczająca jest lektura wspomnień Pawła Mładanowicza, syna gubernatora Humańszczyzny – tego samego, który otworzył bramę miasta przed kolijami. Sam przypłacił to życiem, natomiast jego dzieci cudem uratowano z rąk rezunów. Mładanowicz opisuje warunki, na jakich jego ojciec przed 1768 r. kolonizował rozległe dobra humańskie. „Słoboda, czyli na siebie samego gospodarowanie, była lat trzy. Po latach trzech za grunt tak wielki do brania, ile go tylko chciał orać, pańszczyzny dzień jeden na miesiąc, co 12 dni na rok czyniło, i szarwarków, czyli naprawy grobli, dróg do wygodnego przebycia 12, toż czynsz nigdy nad rubla nie wynoszący"... Powiedzmy wprost: to był istny raj dla poddanych. Przynajmniej w porównaniu z uciskiem, jaki na Ukrainie zaprowadzono stopniowo w XIX wieku. Pisze o tym wyczerpująco w swoich pracach Daniel Beauvais.

Ten sam Mładanowicz podaje, iż po stłumieniu powstania, gdy na tereny wokół Humania, Śmiły i Czehrynia wróciła polska administracja obszarnicza, chłopom – obok dotychczasowych, minimalnych zobowiązań – przydano... 150 dni pańszczyzny na rok. Dawało to trzy dni niewolniczej pracy w tygodniu.

Z powyższych powodów bunt hajdamaków trudno jest nazwać zrywem antyfeudalnym. Zresztą po zdobyciu Humania Żeleźniak z Gontą bynajmniej nie uwolnili chłopów od obowiązujących ich świadczeń. Przeciwnie, ustanowili niejakiego Ułasenkę, kozaka, rządcą Humańszczyzny: jego zadaniem było pilnowanie, by wielka własność rolna pracowała tak jak do tej pory. W przeciwnym razie runęłaby podstawa ekonomiki tego kraju.

Ułasenko jako jedyny ocalił skórę z tej afery, uciekając z kasą – a musiała być niemała! – na Wołoszczyznę.

Humań to nie tylko legenda demokratów. Hasło to zaległo w naszej podświadomości jako synonim grozy. Okrucieństwo tamtych wydarzeń, wraz z obrazami święcenia noży w cerkwiach czy zmasakrowanych wisielców, którym do sutanny przyczepiano karteczkę z napisem „Żyd, Lach, sobaka – usich wira jidnaka" (Żyd, Polak, pies – wiara wszystkich jednakowa), utrwaliło polską czarną legendę ukraińskiego buntu. Legendę, która odżywała zarówno podczas rewolucji 1917 r., jak i wydarzeń lat 1943–1944. Nie zdajemy sobie sprawy, że przerażające akty agresji, opisywane przez Zofię Kossak w „Pożodze", dotyczyły na Ukrainie nie tyle Polaków, ile obszarników, niezależnie od narodowości. Nie licząc ziemian i ułanów, rzezie lat 1917–1918 w ogóle nie dotknęły tam ludności polskiej i katolickiej. Natomiast rzezie lat 40. na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce nie były żadną ludową ruchawką, lecz zaplanowaną na zimno ludobójczą akcją OUN-B.

Pierwszą katolicką mszę w Humaniu odprawiono na nowo 8 grudnia 1768 r., w święto Matki Bożej. Wiosną następnego roku na całej polskiej Ukrainie panował już zupełny spokój. Rany goiły się szybko. W zadziwiającym wręcz tempie odbudowano i rozbudowano struktury wielkiej własności ziemskiej. Kościół unicki, wielki poszkodowany rzezi humańskiej, także wracał do życia. Na Humańszczyźnie przeżył wręcz okres ekspansji: jeżeli przed powstaniem było tam zaledwie 59 parafii unickich, w 1772 r. liczono ich tam już... 170. Zaledwie w cztery lata po rzezi!

Ukraińcy wyciągnęli z tego jedyny logiczny wniosek: przestali się buntować przeciw Polakom. Zawieszenie broni trwało ponad 100 lat.

Koliszczyzna była w pewnym sensie dokończeniem zrywu chmielnicczyzny. Jako taka była też ostatnim aktem starej opowieści. Jeden z pamiętnikarzy zwraca uwagę, że za hajdamakami szli głównie ludzie starzy, młodym trzeba było gwałtem wciskać piki do ręki. Późni wnukowie pokolenia humańskiej młodzieży, już jako starcy, nie akceptowali w 1943 r. „akcji polskiej" na Wołyniu. Tam z kolei do rzezi rwali się młodzi... Nadchodziły nowe czasy.

Autor jest historykiem i publicystą. Do października br. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia"

W listopadzie 1768 r., 245 lat temu, do bramy zamku w Lisiance – małej miejscowości leżącej między Białą Cerkwią a Humaniem – zbliżyła się kolumna jeźdźców. Tworzyło ją kilkunastu szlachciców oraz kilku zakonników. Przybyli, by na nowo objąć rządy w tej krainie, kilka miesięcy wcześniej spustoszonej rzezią, jaką poddani urządzili swoim panom. Jej pierwszy krwawy akord dokonał się właśnie tutaj, na zamkowym dziedzińcu. Powstańcy wymordowali wtedy właścicieli okolicznych majątków, którzy wraz z żonami i dziećmi szukali schronienia w lisiańskich murach. Pod ciosami spis i noży padło kilkaset osób.

Owiany ponurymi wspomnieniami, opuszczony kasztel w Lisiance wydawał się teraz miejscem spokojnym. W okolicy rozbito już największe oddziały buntowników. Zgodnie z  intencją powracających zamek stać się miał odtąd przyczółkiem polskiej władzy, instalowanej od nowa wzdłuż prawego brzegu Dniepru.

Nikt nie przypuszczał, że mała forteca stanie się dla nich pułapką. Gdy nowi administratorzy rozeszli się po pomieszczeniach zamkowych, przez otwartą bramę niespodziewanie wpadła na dziedziniec duża wataha powstańców. Był to widać jeden z oddziałów, które jakimś cudem uniknęły wytropienia przez karne brygady oboźnego Stempkowskiego. Przewaga napastników była miażdżąca. Rozpoczęła się rzeź – już druga w historii Lisianki.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy