Tak, wiem, „ulubiona lektura seminarzystów". Brzmi to tak, jakby seminarzysta był głąbem czytającym tylko to, co mu się nakazuje. A przecież książka Angelo Roncallego, którą przyszły papież zaczął pisać jako nastolatek jeszcze w XIX stuleciu, jest niezwykłym zapisem duchowej drogi, którą przebył chłopak pochodzący z ubogiej, chłopskiej rodziny z prowincji Bergamo. Zapisem wciągającym, bo rozwijającym się niczym barwna tkanina wraz z latami duchowego wzrostu autora, które cechowały cierpienie i uporczywa praca nad sobą. Świetna książka! Zostajemy zanurzeni w świat składający się ze skrupułów i wyrzutów sumienia, cichych radości z otrzymywanych łask i codziennych natchnień, często przeradzających się w medytację nad drogą kapłana, wciąż będącego w drodze.
Właściwie dlaczego Angelo Roncalli został świętym? Nie był przecież wybitnym teologiem jak św. Tomasz z Akwinu, nie był też mistykiem obcującym z Bogiem w wizjach jak św. Teresa z Avila, nie był męczennikiem za wiarę jak patron Polski św. Wojciech, o którego przyjściu na świat jeden ze średniowiecznych autorów napisał: „Rodzi się purpurowy kwiat". I nie był wreszcie Angelo Roncalli świadkiem wiary, oddającym za nią swe życie jak św. Maksymilian Kolbe i św. Edyta Stein, zgładzeni przez ateistyczny reżim. Kim więc był? Na czym polega fenomen tej świętości?
W „Dzienniku duszy" znajdziemy odpowiedź na te pytania. „Kim jestem? Jakie jest moje imię? Jakie mam tytuły szlacheckie? Nic, nic! Jestem sługą i niczym więcej. Nic do mnie nie należy, nawet moje życie" – notuje 18-letni Angelo. Ten ton spotykamy niemal na każdej stronie dziennika. Autor wyrzeka się samego siebie, zaprzecza swym pragnieniom w dążeniu do duchowego rozwoju. Pragnie zostać dobrym księdzem, więcej, chce zostać świętym. Czy kryje się za tym pycha? W 1928 r., już jako biskup, pisze: „Podczas tych rekolekcji odczułem raz jeszcze, i to bardzo wyraźnie, że muszę naprawdę zostać świętym. Pan mi nie obiecuje dwudziestu pięciu lat episkopatu, lecz mnie zapewnia, że jeśli chcę być świętym, da mi na to czas i łaski potrzebne".
Widzimy, że codzienne, uporczywe obcowanie z Mądrością Przedwieczną wyzwoliło siłę, która wbrew ludziom i światu doprowadziła autora do świętości. „Dzięki łasce Bożej jestem i chcę być całkowicie obojętny na to, co Bóg zechce ze mną uczynić w przyszłości. Gadanina świata na mój temat absolutnie mnie nie obchodzi". Obojętność przerodziła się w odwagę, podczas II wojny święty ratował Żydów, a potem zwołał sobór, który zmienił Kościół. „Porównanie, jakiego użył św. Franciszek Salezy, mówiąc o sobie – »Jestem jak ptak, który śpiewa wśród cierni« – a które tak lubię powtarzać, musi być dla mnie nieustannym zaproszeniem". Już wiem, już wszystko jasne.