Dzień szósty kwietnia o rannej
godzinie
Wszedłem w labirynt, dotąd nie
wyszedłem.
W tak lakoniczny sposób przełożył początek wielkiej miłości Jalu Kurek, lewicowy pisarz i półgóral, wykształcony przed II wojną światową nie tylko w Krakowie, lecz także w Neapolu. Ten człowiek artystycznej awangardy, który w czasach stalinowskich nie bardzo miał wenę do pisania ód na cześć słoneczka światowego proletariatu, wolał zająć się tłumaczeniem „Sonetów", w których gwiazdą dzienną była niezidentyfikowana piękność z Awinionu. To wielkie szczęście, że do tej roboty wziął się wyznawca formalnego nowatorstwa, przyjaciel Marinettiego, zwolennik zwięzłej oszczędności słowa i powściągliwości w wyrażaniu uczuć. Dzięki temu zbiegowi okoliczności otrzymaliśmy nowoczesne wiersze o miłości rodem z XX wieku, bez dziwacznej składni, słownych archaizmów, a za to z oddaniem kunsztu poetyckiego Petrarki, w którym równie ważne jak uczucia są konstrukcja sonetu i rozumna kontrola słowa. Ta liryka nie jest łzawa i sentymentalna, choć poeta płacze na potęgę i żałośnie skarży się światu.
Miłość – jak wiemy dzięki poetom – znienacka wodzi na pokuszenie. Pobożny papieski urzędnik śpieszył na nabożeństwo, niczego nie przeczuwając:
Był to dzień, w którym przez mękę
Chrystusa
Słońce ściemniło swój blask z żalu za
Nim,
Gdy, niebacznego, mnie zwiodła
pokusa,
Gdy mnie twe oczy spętały, o pani.
Czas mi się groźny nie wydawał
wcale
Dla niebezpieczeństw miłości, dla
klęski,
Więc szedłem pewnie, śmiało i
zuchwale.
Tak się rozpoczął mój żywot
męczeński.
Z tą pobożnością to może przesadziłem. Nie tylko dlatego, że nie on jeden rozglądał się w kościele rozproszony urodą dobrych chrześcijanek – wszak piękno duszy powinno jaśnieć na twarzy. Grzmieli przeciw niewieścim powabom średniowieczni kaznodzieje mizoginii a i mój katecheta kazał chłopcom i dziewczynom stać w osobnych nawach. Widać, że człek doświadczony. Podanie dokładnych okoliczności jest, prawdę mówiąc, raczej argumentem przeciw istnieniu Laury. Kościół jako miejsce, a Wielki Piątek jako czas akcji wprowadza neoplatońską teorię uczuć, w której na pierwszy plan wysuwa się opozycja miłości ziemskiej i miłości do Boga, nie mówiąc już o pretekście do subtelnych rozważań filozoficznych. I rodzi się paralela między liturgią kościelną a liturgią kochania. Właściwie to papieski klerk dość bezceremonialnie, a nawet bezbożnie sobie poczyna, porównując niejako Mękę z męką swojej miłości...
Zresztą co tam Platon i jego późnośredniowieczne odczytanie. Absolwent sławnego uniwersytetu z pobliskiego Montpellier (a także Bolonii) dobrze znał Owidiusza i pozostałą klasyczną literaturę erotyczną. Jego retoryka jest nienaganna. Ponad 300 sonetów – tyle, ile rok dni liczy – śmiało korzysta z wyrafinowanej tradycji, a przede wszystkim bawi mnożeniem paradoksów, oksymoronów i antytez, z których garściami korzystali poeci nie tylko baroku, lecz także skromniejszych stylistycznie epok:
Kiedy wspominam i miejsce, i porę,
Gdzie zatraciłem siebie, gdy
wspominam
Pęta miłosne, w których każda
gorycz
Była słodyczą, radość – łez
przyczyną,
Szczęśliwy jestem, bo w sercu mam
ogień.
[...]
Tak mi jest jasno, tak mi w piersiach
gore,
Że pamięć moja, czuła na ból serca,
Znów mi wskazuje to miejsce i porę.
Słyszycie Mickiewicza? Wieszcz za młodu wyśpiewał Marylkę na podobieństwo Laury. A ostatnia zwrotka na pewno towarzyszyła mu na Krymie, a właściwie w Moskwie, bo „Sonety krymskie" pisał głównie po powrocie. Mam przy sobie kilka sonetów do Laury, bo „kto chce poznać poetę, powinien poznać jego kraj". Więc czytam je żonie, ale bez większego powodzenia, bo czy to są wiersze dla żon? Gdzie jest poezja, która nie roztrząsa drżenia pożądania i ambicji zdobywcy, lecz uczy, jak się zaprzyjaźnić z ukochaną i jak z nią rozmawiać? Był taki mistrz, nazywał się stary Gałczyński.
Dialogi poetów
Petrarka śpiewa o Laurze żywej i umarłej lub rozmawia z żywymi i zmarłymi. Jego twórczość, jak twierdzą uczeni, polega na nieustannym dialogu. Jest spragniony towarzystwa i rozmowy. Pisze listy, także do zaprzeszłych, jak Cyceron, używając oczywiście nie gminnego języka swych sonetów i piosneczek, ale klasycznej łaciny: „Marce Tulii, lamentum audi ubicumque es" (Marku Tuliuszu, wysłuchaj płaczu mego, gdzieśkolwiek jest!). Jan Kochanowski w 300 lat później zwróci się tak do ukochanej Urszulki: „Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, lituj mej żałości".
Nie zgadzam się z uczonymi. W miłosnym śpiewniku Petrarki nie słyszę żadnej rozmowy. Jest tylko jej pozór. Dialogi w literaturze bywają prawdziwe i udawane. Rozmawiają ze sobą Tristan i Izolda i nie są to dworne konwersacje, lecz namiętne wybuchy, gdzie ciało gore, nie tylko dusza. Romeo słucha się Julii, co oczywiste, bo jest od niego o wiele dojrzalsza i wie, czego chce, a on jest zaledwie chłopaczkiem wodzonym za nos przez 14-letnią, ale już dorosłą kobietę. Heloiza odpowiada na listy Abelarda tym łatwiej, że nie jest postacią fikcyjną i może chwycić za pióro, a zresztą jest intelektualistką jak jej ukochany, a nie gęsią analfabetką. A Laura?
Laura jest cicha niczym rybka w stawie, a jeśli dopuszczona do głosu parę razy – to w sposób niezbyt przekonujący. Laura nie tylko milczy, ale – prawdę mówiąc – jej nie ma. Cóż my w ogóle o niej wiemy? Jest jak Aldona – „wieża śpiewająca" z „Konrada Wallenroda". Nie ma co sarkać na podejrzliwych nikczemników jak ja, którzy dopuszczają możliwość nieistnienia bohaterki... Przecież nawet nie jesteśmy w stanie namalować jej portretu. Same ogólniki i zachwyty. Mizeria konkretów. Nic, co byłoby pożywką dla zmysłów. Nawet nie znamy barwy jej oczu, o których światłości tyle mowa, a kolor jej włosów jest po prostu poetyckim standardem, jak temat w jazzie. W poezji trubadurów, z której korzysta także Petrarka, piękność musiała być blondi jak w amerykańskiej high school, bo inaczej nie mogłaby zostać cheerleaderką:
Były to włosy złote, rozpuszczone
W tysiącu słodkich loków, krętych,
jasnych,
Światło wspaniałe drgało
rozelśnione
W oczach przepięknych, które dziś
przygasły.
Wybaczcie, zakochani! Laury nigdy nie było, a nawet jeśli, to jej realne istnienie zostało pozbawione znaczenia. W „Sonetach" jest zaledwie pretekstem do coraz to nowych popisów poetyckiej inwencji. Jest bezkrwistym obrazkiem i niemową. Winien jest sam poeta, który – jeśli się do niej zwraca – to jak dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu, aby przysłowie powiedziało prawdę. A już na pewno nie wolno brać za dobrą monetę zapewnień, że pisze swe piosneczki nie z miłości własnej, lecz dla chwały ukochanej:
Mój cel jedyny tkwił w tym, by choć
mały
Upust dać sercu, co z boleści kona,
W jaki bądź sposób, nie dla próżnej
chwały.
Płaczu szukałem, a nie sławy z
płaczu.
Petrarka łże jak Szekspir, inny twórca sonetów, który bezczelnie obiecuje bezimiennej (tak!) ukochanej, że ją unieśmiertelni, a nawet imienia jej nie raczył wymyślić, nie mówiąc już o użyciu prawdziwego, niechby pierwszego z brzegu. Stratfordczyk pewnie ten sam sonet darował kilku pięknościom jednocześnie, a każda się dała nabrać (aby nie wyjść na zbyt nowoczesnego przemilczę, że niektóre sonety Szekspira napisane zostały dla chłopca...). Mało który poeta przyzna, że aby tworzyć sztukę, musi nabrać dystansu do przedmiotu miłości. Sztuka, nawet przedstawiająca szczere uczucie, musi być sztuczna... Gdy jest tylko zapisem uczuć, to najczęściej staje się grafomanią. Miłosz w przypływie starczej szczerości w poemacie „Orfeusz i Eurydyka" wyzna po śmierci Carol:
Pamiętał jej słowa: „Jesteś dobrym
człowiekiem".
Nie bardzo w to wierzył. Liryczni
poeci
Mają zwykle, jak wiedział, zimne
serca.
To niemal warunek. Doskonałość
sztuki
Otrzymuje się w zamian za takie
kalectwo.
Nie mogę myśleć o Petrarce bez Mickiewicza, a o Laurze bez Maryli. Wierzę Rymkiewiczowi, kiedy w zapomnianej dziś książce „Żmut" opowiada, jak to młody poeta – inaczej niż w szkole! – nie poznał żadnej panny Wereszczakówny, lecz jedynie panią Puttkamerową, z której uczynił boginkę niespełnionej miłości (o pozamałżeńskiej konsumpcji też pikantne niedyskrecje; polecam!). Świadomi tej mistyfikacji mieli być jego najbliżsi przyjaciele – filomaci. Starzy konspiratorzy wyszkoleni na przechytrzaniu Nowosilcowa do końca życia podtrzymywali mit założycielski polskiego romantyzmu. No bo jak tu wpleść w podniosłą legendę nieszczęśliwej miłości zwyczajny pozamałżeński romans i nieślubne dziecko albo – nie daj Bóg! – niezwykle cielesną panią Kozłowską, aptekarzową, miłą sercu ubogiego nauczyciela? Może sobie Odyniec pisać, że Kozłowska ma „ciało jak Wenera", a i tak z niej bogini poezji nie uczyni. Aptekarzowa z Kowna z lewatywą w ręce jako Muza?! Rozpacz. Ohyda nie do zniesienia. To już lepiej naśladować Amazonkę łez wylewaną przez 700 lat z oczu Francesca Petrarki.
Autor jest eseistą i wydawcą. Studiował fizykę, polonistykę i filozofię na UJ. W PRL był działaczem opozycyjnym, jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie, redaktorem „Tygodnika Solidarność". Obecnie jest wydawcą serii „Biblioteka Pana Cogito"