Mam przyjaciół i znajomych po różnych stronach sceny politycznej i światopoglądowej. Część z nich uczestniczy teraz w marszach, wykrzykuje przaśne i jakże mało inteligenckie hasło: wyp...dalać, inni usprawiedliwiają niszczenie kościołów czy przerywanie mszy świętych i cierpliwie wyjaśniają, że to wszystko wina hierarchów (i tak dobrze, jeśli nie mówią „panów biskupów"), i że Kościół ponosi słuszną karę za lata narzucania swoich poglądów. Jeszcze inni podkreślają wprawdzie, że są za życiem, ale nie mogą zaakceptować odbierania innym wolności wyboru, nie podoba im się polityczny moment takiej decyzji, albo ludzie, którzy za nią stoją, i dlatego odcinają się od decyzji „z niesmakiem (...) wołając – Fu!" (by zacytować niesamowite słowa Jacka Kaczmarskiego z piosenki „Rejtan, czyli raport ambasadora"). Nie, oni nie idą w marszach, potępiają rozruchy i nawet bronią ludzi modlących się w świątyniach (bo sami też tam często są), ale milczą w tej kluczowej sprawie, uznają, że politycznie może nas ona doprowadzić jedynie do klęski, że przyspieszy proces laicyzacji, więc lepiej tego nie tykać.
Mam też przyjaciół, którzy z bólem mówią o winach i zaniedbaniach Kościoła, o tym, że wściekłość nie wynika tylko z decyzji Trybunału, ale jest efektem wielu lat zaniedbań, i że nie wolno o tym zapominać. Wielu z tych ludzi w ostatnich dniach zadawało mi pytania, wysyłało esemesy, próbowało zrozumieć, dlaczego w tej sprawie zająłem jasne i zdecydowane stanowisko, dlaczego akceptuję ten wyrok, dlaczego – być może wbrew większości swoich kolegów dziennikarzy – uważam, że niezależnie od wielu politycznych wątpliwości, trzeba go jasno i zdecydowanie wspierać, dlaczego – choć mam świadomość skutków, jakie ten wyrok może mieć także dla Kościoła – uważam, że dziś trzeba wybrać i stanąć po stronie sprzeciwu wobec aborcji eugenicznej.
I
Kilka dni temu dostałem esemesa od bliskiego znajomego, z którym przegadaliśmy wiele godzin. „Nie rozumiem, że Ty popierasz to barbarzyństwo. Nie rozumiem, bo mamy podobną wrażliwość, jak można się cieszyć, że zmuszacie nas do rodzenia dzieci bez głów, bez mózgu, z połową ciała" – napisał. Ten zarzut wraca nieustannie, w różnych odsłonach, zazwyczaj o wiele ostrzej wyrażony językowo, często wsparty obrazkami „potworków" – jak był raczył określić takich ludzi także pewien znany, zacny, konserwatywny polityk – których rodzenie ma być wymuszane. Spróbuję na niego odpowiedzieć, choć mam świadomość, że wielu tylko jeszcze bardziej „wk...ę", co słyszę nieustannie, gdy próbuję sprowadzić debatę najpierw do faktów, a później pokazać uzasadnienie postawy pro-life także w tej kwestii.
Zacznijmy zatem od faktów. Tak się składa, że – choć przez lata Ministerstwo Zdrowia nie chciało tych danych ujawniać, dziś już są one znane – w zależności od roku od 30 do 40 proc. aborcji wykonywanych jest ze względu na podejrzenie zespołu Downa (ok. 15 proc. to ZD z wadami skorelowanymi). Co to oznacza? Otóż w największym skrócie to, że te same osoby, które są fetowane przez noszenie różnych skarpetek, które są – co wynika z badań – najszczęśliwszymi osobami na świecie (bo nie ma drugiej grupy, gdzie odsetek poczucia szczęścia wynosiłby 99 proc.), są najliczniejszą grupą ofiar aborcji. One mają i głowy, i mózgi, i całe ciała, potrafią kochać jak nikt inny, i choć będą żyły krócej niż inni, i zapewne nie zdobędą nigdy wyższego wykształcenia, to ofiarują światu i ludziom ogromnie wiele radości.
15 proc. aborcji wykonywanych jest ze względu na podejrzenie poważniejszych zespołów Edwardsa i Patau. Te wady w ogromnej większości prowadzą do śmierci jeszcze przed narodzinami, a jeśli dzieci nimi obarczone jednak się urodzą, zazwyczaj szybko umierają – choć mogą też dożyć w przypadku pierwszego z tych zespołów nawet roku, a w przypadku drugiego – trzech i więcej lat. W niczym przecież nie odbiera im to jednak człowieczeństwa. Też mają głowy (choć czasem cierpią na mikrocefalię) i całe ciało. Odsetek drastycznych przypadków, o jakich się obecnie mówi, np. braku mózgu, jest minimalny. Ale, co kluczowe, i w tym przypadku mamy do czynienia z ludźmi, a nie „potworkami".