I nie jest to obraz pochodzący z tekstów złośliwych przeciwników in vitro, katolików z Ordo Iuris czy Fundacji Pro, ale z raportu przygotowanego przez Stowarzyszenie Nasz Bocian, które słynie z lobbingu na rzecz tej kontrowersyjnej metody zapłodnienia. Tak, tak. Stowarzyszenie lobbystów skontrolowało 35 z 42 działających w Polsce klinik zapłodnienia in vitro, a potem przygotowało raport miażdżący dla całego rynku.
W jednej z klinik, na przykład, w umowie z klientami zawarty jest zapis, który informuje ich, że jeśli o miesiąc spóźnią się z opłatami, to ich zarodki (ludzie na wczesnym etapie rozwoju) przekazane zostaną innej parze. A pytany o ten zapis profesor medycyny wyjaśniał, że w ten sposób straszy się rodziców, by terminowo wnosili opłaty. Trudno o mocniejszy dowód na to, jak w klinikach in vitro traktuje się ludzi na wczesnym etapie rozwoju. Opowieści o szacunku i godności możemy włożyć między bajki. Zarodki są towarem, a jeśli nie ma kasy, to sprzedajemy je następnym klientom.
Kliniki są także świadome „skuteczności" i skutków ubocznych własnych metod zapłodnienia, w umowach z klientami bowiem zapisują „zgodę na odstąpienie od jakichkolwiek roszczeń odszkodowawczych". Co ten zapis oznacza? Otóż tyle, że jeśli klinika spartoli zabieg (ot, na przykład wszczepi, jak klinika ze Szczecina, kobiecie nie jej zarodek), to nie ma możliwości odszkodowania.
Ale powodów do takich zapisów jest więcej. Otóż szefowie klinik mają pełną świadomość, że metoda ta wywołuje zwiększoną liczbę wad u dzieci, i wiedzą też, że na całym świecie rodzice „wybrakowanych" (tak są często nazywane) dzieci domagają się odszkodowań od klinik za tzw. złe poczęcie, sądy zaś orzekają je, i to dość hojnie. I stąd zapis, który ma chronić biznes przed ewentualnymi stratami, a koszty spychać na lekarza, który nie dokona zabójstwa dziecka będącego owocem procedury in vitro. Z taką sytuacją mamy przecież do czynienia w przypadku dziecka, którego aborcji odmówił prof. Bohdan Chazan. Ono pochodzi z in vitro, ale o jego stan zdrowia oskarżono lekarza, który odmówił aborcji, a nie klinikę, która powołała je do istnienia.
Lista zaniedbań jest jednak o wiele dłuższa. W sporej części klinik mężczyznom, którym pobierane jest nasienie, nie zapewnia się minimum intymności. „W lecie człowiek przyklejał się do kanap. Były gazety erotyczne, ale nie korzystałem, bo się brzydziłem sklejonych kartek" – opowiadał w raporcie jeden z mężczyzn. Nie brakowało też klinik, gdzie można było sobie wybrać dawczynię komórek jajowych na podstawie katalogu... Jak w sklepie z oponami czy lalkami Barbie. Ale jeśli ktoś nie chciał wybierać z katalogu, mógł przyprowadzić swoją siostrę, córkę czy matkę, aby od niej pobrać komórki. Słowem, pełen wypas.