I cieszę się, że jeśli w nim także się zbudzi
Nieufność dla tych cudów, co co dzień mu kłamię,
Pozwoli, bym mu łzy swe wypłakał na ramię,
A jutro znów w niezwykłych zabawim się ludzi.
Zasiądziem. Stół włóczkową przykryty serwetą,
Raz po raz cyka zegar w nakryciu swem szklanem.
I czujem się: staruszek – prawdziwym ułanem,
Ja, biedny, głupi kłamca – prawdziwym poetą.
Nietrudno zresztą dostrzec w tym wierszu zgrabną, kokieteryjną przewrotkę: autor zastrzega się wprawdzie, że jego przewagi poetyckie są równie fałszywe jak zasługi starca, jeśli jednak zważyć, jak zgrabnie nanizane są te strofy, i pamiętać, że opublikował je noszony na rękach skamandryta, to ho, ho – wygląda na to, że i staruszek mimo niechlujnej powierzchowności i słabości do kilku głębszych ma za sobą tak naprawdę niejedną szarżę!
Nawet jednak jeśli tak jest, można uznać strofy Lechonia za próbę podjęcia gry z nazbyt już ucukrowanym tematem. Obok niego, rzecz jasna, przywołana już powyżej Maria Dąbrowska. „Noce i dnie", ukazujące się w latach 30., to do dziś najbardziej ambitna próba ukazania w prozie rodowodów inteligencji polskiej przełomu wieków, a powstanie styczniowe przywoływane jest przecież w powieści stale jako wzorzec, przestroga, punkt wyjścia, formacyjny element biografii Bogumiła Niechcica i innych.
Mało tego: ważną, chociaż epizodyczną, postacią jest przecież u Dąbrowskiej wuj Klemens, krewny Bogumiła. Na wpół obłąkany od ciosu kozacką piką w czoło, sprawiający nie lada kłopot Barbarze starzec jest jedną z najpoważniejszych prób zmierzenia się z tragizmem i realiami losu weterana.
Ale kto prócz Lechonia i Dąbrowskiej pisał w II RP o weteranach i powstańcach? Nazwiska przywoływane przez pracowitych historyków literatury naprawdę niewiele dziś mówią nawet specjalistom: Piotr Choynowski, Tadeusz Łopalewski, Julian Wołoszynowski, autorzy niewznawianych powieści historycznych. Do tego garść laurek: na okładce „Pieśni dzieci polskich" Or-Ota do kolan staruszka w mundurowym surducie garną się dzieci. Speszeni i spłoszeni poeci obchodzili temat na palcach.
Nie napisali o weteranach nic autorzy tworzący w tonacji serio. Co prawda czas mierzenia się z tragedią i groteską starości nadejdzie dopiero po wojnie – odważy się na to Beckett, w Polsce – Różewicz, przejmujący esej napisze Ryszard Przybylski – ale dlaczego nikomu nie przemknęło bodaj przez myśl, jakim wyzwaniem musi być dla 80-latków postawienie ich w magnezjowym świetle lamp błyskowych i wtłoczenie w rolę, od której nie ma ucieczki?
Preferans wśród pająków
Do końca życia mieli już być wdzięczni, wierni i bez skazy. W każdy wtorek i piątek – dziatwa z przedszkola, w każdą środę – panie z PWK, zażywne kapitanowe w toczkach, zadające te same pytania o wnuki, których nie ma, w każdy czwartek – kinematograf. Czy naprawdę nikt nie zauważył, że jest to cienko omaszczona wersja domu starców, z całym jego bezbrzeżnym smutkiem?
W kilku kartkowanych przeze mnie broszurach powraca ten sam widok: czterech starców przy stole z kartami, upozowanych tak, że gdyby klisza była wyraźniejsza, policzyłbym im trefle, i podpis: „Przy preferansie" (Księga pamiątkowa „Żywe pomniki bohaterstwa – ostatni z 1863 roku", Warszawa 1934). Czy nikt nie zauważył, jak sytuacja ta bliska jest znanej (choć, nie da się ukryć, moskalskiej) wizji Swidrygajłowa ze „Zbrodni i kary": „Proszę sobie wyobrazić, że raptem zamiast tego wszystkiego będzie jedna izdebka, coś jak wiejska łaźnia, zakopcona – a we wszystkich kątach – pająki; i oto masz pan całą wieczność"?
Czas stanął dla nich, żeby już nigdy nie ruszyć, aż do chwili, kiedy dopadnie ich w końcu kamica nerkowa czy zapalenie płuc. „Nieinteresujący się już żadną grą z powodu swego bardzo podeszłego wieku 98-letni weteran Wojtkiewicz co wtorku zaczyna opowiadać swą niekończącą się epopeję sybirską" – pisze, siląc się na jowialność, Władysław Dunin-Wąsowicz.
Generał Antoni Szylling, sam już sędziwy, w pamiętnikach opublikowanych dopiero w 2007 roku postawi kropkę nad i, wspominając 100-letniego blisko porucznika Lisieckiego, weterana osiadłego przy koszarach w Modlinie: „Stale widywałem go na wszystkich uroczystościach oddziałowych. Był człowiekiem nieskomplikowanym: przy biesiadnym stole wygłaszał zawsze ten sam wierszyk z dalekiej przeszłości i nieźle golił, a ręka trzęsła się i błądziła po stole, póki nie chwyciła pełnego kielicha".
Mógłby ich może z tej niewoli wyzwolić okrutny żart: ale na żart nikt sobie nie pozwalał. Nie tylko figlarni skamandryci, facecjonista Fiszer czy wbijający cienkie ostrza Gombrowicz; nawet odważny i okrutny Witkacy, który nie oszczędzał nikogo, nie podniósł pióra na świętych starców.
Na imieninach marszałka Piłsudskiego obchodzonych w 70. rocznicę powstania, w roku 1933, grono 80-latków składa dziękczynny adres 66-letniemu, ale trawionemu już chorobą, nad wiek wyniszczonemu trudami życia, więc na oko rówieśnemu im mężczyźnie: „Każdy weteran pamięta dobrze, że mundur, który nosi, zawdzięcza Tobie – Panie Marszałku, który jesteś spadkobiercą naszej idei, a nam – Ojcem" – mówi prezes Stowarzyszenia Weteranów Franciszek Stankiewicz.
Czy nikt nie dostrzegł tkwiącego w tej sytuacji ładunku groteski, tego, że w scenie tej Ojczyzna staje się wymarzoną przez wielu Synczyzną?
Może i dostrzegł, ale zachował tę myśl dla siebie. „Subwersywna historia II Rzeczypospolitej" nie została jeszcze napisana i pytanie, czy kiedykolwiek uda się ją odtworzyć z pojedynczych ech. „Zmarł biedaczysko na ciężką cholerę/ wczoraj marszałek, dziś trup/ Nic mu nie pomógł wyjazd na Maderę/ dziś zimny kryje go grób" – potrafili wyśpiewywać na korytarzach wychowankowie endeckiego konwiktu księży marianów na warszawskich Bielanach w dwa dni po śmierci Piłsudskiego – czy to możliwe, żeby nikt ni razu nie zadrwił z puchaczy?
Na szczęście sami weterani powstania styczniowego potrafili – część przynajmniej – patrzeć na siebie z przymrużeniem oka i przywoływać również nieheroiczne fragmenty swoich biografii. Znamienne jednak, że czynili to niemal wyłącznie w kręgu rodzinnym lub w relacjach nieprzeznaczonych do publikacji, tłumacząc się przed przyszłym czytelnikiem z „szargania świętości". A przecież ile warte są choćby wspomnienia z zesłania Władysława Zapałowskiego, rewidenta Rządu Narodowego na województwo krakowskie!
Ot – obiad dla wypuszczonych z wagonów zesłańców na dworcu w Dyneburgu, podczas którego, gdy sobie podchmielono, „w jednej chwili stoły były rozebrane i wyrzucone, przygodna orkiestra, złożona z wygnańców, zajęła jeden kąt w sali, odezwały się siarczyste tony mazura i wszyscy młodzi puścili się w tany parami. Oryginalny to był mazur – aż do śmierci go nie zapomnę! Kilkadziesiąt par, samych mężczyzn – a ci, co zastępowali kobiety, poprzewiązywali rękawy surdutów białemi serwetkami. (...) Oficer prowadzący kilkakrotnie przychodził i tłumaczył, że czas jechać – wszystko na nic wobec rozbawionych i podnieconych trunkiem więźniów".
Rewident Zapałowski miał wyjątkowe oko do nieheroicznych szczegółów, czy opisywał więzienie etapowe w Koszarach Titowskich pod Moskwą, gdzie do zwyczajowych wieczornych rozrywek zesłańców należało przebieranie się za Cyganów lub niedźwiedników, czy swego woźnicę podczas podróży „etapem", który traktował przejazd przez zapadłe wsie jako świetną okazję do dodatkowego zarobku, błagając polskiego szlachcica i buntowszczyka, by ten zechciał pokazać się miejscowym jako niezwykłe kuriozum („mnie priedłagajut po kopiejeczce z ryła!") – ale relacji utrzymanych w podobnym tonie ratującej przed rozpaczą groteski zachowało się kilkanaście: przed kilku laty zestawiła je badaczka Agnieszka Bąbel.
Konwicki i Kaczmarski
W potocznej pamięci zbiorowej jednak – cisza. Biografista amator Marcin Marynicz opublikował kilka miesięcy temu oparte na solidnej podstawie źródłowej dociekania, z których wynikałoby, że jeden z najczęściej bodaj fotografowanych kombatantów Mamert Wandalli, niestrudzony uczestnik gimnazjalnych i harcerskich wieczornic, matuzalem, zmarły dopiero w okupowanej przez szkopów Warszawie, w dniach powstania liczył sobie siedem wiosen i najpewniej został brutalnie obity kijami przez kozacki patrol. Zobaczymy, co napiszą o nim historycy z cenzusem, gdy na kartach niezrównanego Polskiego Słownika Biograficznego przyjdzie czas na literę „W".
W literaturze wątek powstania styczniowego wrócił na serio dopiero w PRL. Dla jednych autorów – bo dystans stał się bezpieczniejszy i zdrowszy, nie paraliżowała już obecność „puchaczy Niepodległej". Innych popychała ku temu wątkowi nostalgia, jeszcze innych, przede wszystkim może Władysława Terleckiego – ezopowy płaszcz pozwalający w miarę otwarcie zmierzyć się z tematem przesłuchań, gry śledczych, zdrady. Na przełomie XX i XXI wieku o powstańcach styczniowych pisali, jak przed wiekiem, najwybitniejsi, od Rylskiego po Konwickiego, od Iwaszkiewicza (niezrównany „Heydenreich"!) po Jarosława Klejnockiego.
Pisali już bez podnóżka, bez paraliżującej estymy, ale ze świadomością, że to temat węzeł. Nie zadrwili z weteranów nawet najgorsi, płatni szydercy czasów stalinowskich. Być może to tylko moja podejrzliwość sprawia, że w świetnej, zjadliwej prozie poetyckiej Herberta o dziadziusiu („Był dobry. Kochał kanarki, dzieci i długie msze. Jadał ślazowe cukierki. Wszyscy mówili: dziadek ma złote serce. Aż raz to serce zaszło mgłą. Dziadek umarł. Porzucił to dobre, zatroskane ciało i stał się upiorem") doszukuję się próby odreagowania podniosłych akademii szkolnych w przedwojennym Lwowie.
Ale i tak zachowuję przekonanie, że sprawiedliwość weteranom – ich tragedii i ich samotności – zdołał w pełni oddać jeden tylko poeta: zapomniany dziś trochę Mieczysław Jastrun, którego wiersz „Dziady" większość zna za sprawą wykonujących jeszcze ten utwór wspólnie – ale nam się wydarzyło! – Przemysława Gintrowskiego, Jacka Kaczmarskiego i Zbigniewa Łapińskiego:
Powracają z pooranym czołem
Z wyplutymi na gwiazdy zębami
Szyje zgięte Polarnym Kołem
W oczach mroźnej pustyni firmament
Niby dziadom białym wołopasom,
Długie rosną im brody śniegowe
Tak rozeszli się ze swoim czasem
Że stracili dawny wzrok i mowę
Proszą tylko o chleb i o wódkę
Zaszywają się w kąty mieszkania
Słychać gulgot i dziąseł mlaskania
Tak, historia długa, życie krótkie.
—współpraca Małgorzata Urbańska