Piotr Zaremba: Konflikt Izrael-Iran jako wstęp do wojny globalnej. To groźna myśl

Zabójczo skuteczny atak Izraela na Iran oglądamy jak odległy spektakl, podobnie jak mniej skuteczne ataki odwetowe Irańczyków. Czasem jednak pojawia się pełna grozy myśl, czy to aby nie wstęp do globalnego konfliktu.

Publikacja: 20.06.2025 13:10

Były szef MSZ Jacek Czaputowicz uważa, że na przekór wrażeniu pełnej dominacji izraelskiego lotnictw

Były szef MSZ Jacek Czaputowicz uważa, że na przekór wrażeniu pełnej dominacji izraelskiego lotnictwa i bezradności Iranu władza ajatollahów w Teheranie się nie zachwieje. Czy aby na pewno? Na zdjęciu mało skuteczne próby przebicia się irańskich rakiet przez Żelazną Kopułę nad Tel Awiwem, 15 czerwca

Foto: PAP/EPA

Dzisiejszy Iran to mało sympatyczna religijna dyktatura, a zarazem protektor międzynarodowego terroryzmu. I niezależnie od waśni izraelsko-islamskiej perspektywa broni atomowej w rękach ajatollahów wydaje się niebezpieczna dla pokoju na świecie. W Polsce niełatwo znaleźć bezpośrednich obrońców Iranu, chociaż…

Europoseł Grzegorz Braun napisał tweeta na platformie X z jasnym przesłaniem: „Teheran-Warszawa wspólna sprawa”. Czy to głos politycznego solisty, awanturniczego watażki z marginesu? Nie, to głos polityka, kto zajął czwarte miejsce w prezydenckich wyborach. Lidera partii, która w pierwszych sondażach ze swoim udziałem może liczyć od razu na 6–7 procent głosów.

Czytaj więcej

Były szef MSZ o wojnie Izraela z Iranem. Jaki będzie jej wpływ na Rosję?

Kto wie, czy to nie przyszły koalicjant innych prawicowych ugrupowań, kiedy dojdzie (a raczej dojdzie) do generalnego wahnięcia naszej sceny w prawo. Być może stanie się to już w 2027 roku. A więc możliwe jest w Polsce nawet tak egzotyczne, oczywiście czysto symboliczne wsparcie dla wrogów Izraela, tkane z antysemityzmu i z paranoicznej nienawiści do Zachodu.

Kogo lubimy na Bliskim Wschodzie

Jednocześnie trudno ocenić, komu ten konflikt w istocie służy. Z jednej strony Iran to przyjaciel Rosji zaopatrujący ją w drony w wojnie z Ukrainą. Może więc tych dronów pojawi się teraz na froncie rosyjsko-ukraińskim mniej. Z drugiej strony ta bliskowschodnia wojenka podniesie ceny ropy naftowej, a to akurat jest korzystne dla Putina. No i generalnie odwraca uwagę obecnej administracji amerykańskiej od opresji naszego wschodniego sąsiada. Choć być może ta uwaga i tak była uwagą pozorną.

Oczywiście jakiekolwiek stanowisko Polski czy Polaków w tej akurat sprawie znaczenie ma mniej niż niewielkie. Rzecz komplikują podziały naszej opinii publicznej w sprawie oceny polityki Izraela jako takiej. Podzielone są obie strony: liberalno-lewicowa i konserwatywna. Trudno abstrahować od genezy tego, co się dziś dzieje w Strefie Gazy. To Hamas zaatakował i to on jest winien terrorystycznej zbrodni sprzed półtora roku. Ale trudno też zbywać cynicznym „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą” świadomie ludobójczą aktywność izraelskiej armii w tejże Strefie Gazy. Ja się przyznaję do jednej wielkiej rozterki i nie ukrywam trudności z postawieniem jakiejkolwiek wyrazistej konkluzji.

Zwłaszcza że gdyby się chciało osądzić konflikt izraelsko-palestyński czy izraelsko-arabski (albo izraelsko-islamski, Persowie w końcu nie są etnicznie Arabami) w całym jego skomplikowaniu, trzeba by się cofnąć do pierwszych lat po II wojnie światowej, kiedy Państwo Izrael powstawało. Czy bardziej go traktować jak skrawek Ziemi wymarzony przez Żydów, narodu dopiero co doświadczonego przez Holokaust, a mającego z tym zakątkiem świata wręcz mistyczny, historyczno-religijny związek? Czy raczej jak sztuczny twór, na dokładkę państwo terrorystyczne, wepchnięte na terytorium, które Arabowie mieli prawo uważać za swoją ojczyznę. A co jeśli prawdziwa jest i jedna, i druga wersja? Czy możliwy jest w tej sytuacji jakikolwiek jednoznaczny werdykt? A może to sytuacja jak z greckiej tragedii?

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Chcemy być bezpieczni? Polska musi zacząć myśleć inaczej

W ostatnich ONZ-owskich głosowaniach polska dyplomacja zajmowała stanowisko bliższe racjom Palestyńczyków. A równocześnie polski prezydent i premier, pochodzący przecież z dwóch przeciwstawnych obozów, czuli się zmuszeni zająć dylematem, czy premier Izraela, było nie było ścigany listem gończym za zbrodnie wojenne, może przyjechać na obchody rocznicy na teren obozu Auschwitz. I deklarowali zgodnie gwarancje bezpieczeństwa dla Beniamina Netanjahu.

Padały wtedy głosy, że stosujemy podwójne standardy, że nie będziemy mieli po tym geście prawa oczekiwać, by konsekwentnie ścigano Putina za zbrodnie w Ukrainie. Tyle że podobna rozterka jest nie tylko polskim, lecz ogólnoeuropejskim udziałem. A nasze szczególnie delikatne relacje ze światem żydowskim muszą wprawiać krajowych polityków w najrozmaitsze rozterki.

Rozumiem, że na przykład z pozycji konserwatywnych można opisywać Izrael jako ostoję cywilizacji zachodniej atakowanej przez wojujący islam. Ale mam też świadomość, że można w owej wojnie „w obronie zachodniej cywilizacji” widzieć zapiekłość żydowskiego nacjonalizmu uzupełnianą o logikę zmilitaryzowanego państwa. Oba poglądy i obie postawy występują po stronie polskiej prawicy masowo i są właściwie nie do pogodzenia.

Rozumiem również, że dla wielu polskich liberałów i lewicowców krytyka Izraela była lub nadal jest naruszaniem politycznej poprawności. I rozumiem, że w tym samym czasie spora ich część zauważyła, że najgorliwszym dziś reprezentantem racji tego państwa jest znienawidzony przez nich Donald Trump. A Netanjahu coraz bardziej zaczyna im się kojarzyć z Jarosławem Kaczyńskim i Viktorem Orbánem.

Zarówno prawicowi, jak i lewicowi krytycy tego, co dzieje się w Strefie Gazy, są oczywiście wrażliwi na autentyczne zbrodnie izraelskich sił zbrojnych, kojarzące się z najbardziej odpychającymi czystkami etnicznymi. Ja jestem wrażliwy razem z nimi. Skądinąd w tym tekście po raz pierwszy próbuję przedstawić swoje zdanie na temat spirali przemocy na Bliskim Wschodzie. Wcześniej bowiem zawsze się powstrzymywałem, nie czułem się na siłach.

Czytaj więcej

Jędrzej Bielecki: Po ataku na Iran. Izrael wciągnie USA w wojnę globalną?

Idealizowanie islamskich terrorystów, często wysyłanych właśnie przez Iran, jawi mi się jako absurd. A znaczna część zachodniej lewicy przeszła na te pozycje. Tylko że to droga donikąd. Równocześnie trudno się zgodzić z tymi, którzy każdą krytykę Izraela kwalifikują jako „antysemityzm”. A choćby Trump używa takiego argumentu w swojej wojnie z amerykańskimi uczelniami, które skądinąd zaszły zbyt daleko w ideologicznym przyzwoleniu na terroryzm.

Izrael kontra Iran. Gdzie jest w tym wszystkim Donald Trump?

Los rozgrywki prowadzonej przez Izrael, w chwili kiedy piszę poniższy tekst, pozostaje trudny do przewidzenia. Paweł Rakowski, współautor książki „Wielka wojna Izraela”, przekonywał w poniedziałek w Polsat News, że Izrael ma szansę zmasowanymi atakami doprowadzić do upadku reżimu Alego Chameneiego. Wobec niepopularności władzy ajatollahów, rządzących Iranem od roku 1979, kiedy to obalono szacha, miałyby istnieć na to szanse, a nowe władze mogłyby się z Izraelem dogadać. Byłoby to częścią kompletnego przemodelowania układu sił na Bliskim Wschodzie.

Z kolei pytany wcześniej o to samo były szef MSZ Jacek Czaputowicz uznał, że ataki z powietrza, pomimo dużej ich skuteczności (przetrzebienie irańskiej generalicji i naukowej kadry), raczej zintegrują irańskie społeczeństwo z ajatollahami. Na przekór wrażeniu pełnej dominacji izraelskiego lotnictwa na niebie i skuteczności ostrzału były szef dyplomacji uważa, że dumny naród irański nie ulegnie sile. Byłaby to zapowiedź impasu albo zaproszenie amerykańskich sił do bezpośredniej interwencji. Zwłaszcza że – to już moja uwaga – do pełnego zniszczenia irańskich podziemnych laboratoriów nuklearnych potrzebna byłaby co najmniej techniczna pomoc USA.

Jak widać, na razie to wszystko wróżenie z fusów. Ciekawe jest jednak pytanie o rolę w tym wszystkim prezydenta Donalda Trumpa. W sieci stał się on przedmiotem drwin, przypominane są jego buńczuczne zapowiedzi zaprowadzenia szybkiego pokoju wszędzie tam, gdzie tylko się da. Jego receptą na cywilizowane relacje z Iranem miały być negocjacje dotyczące przymiarek tego państwa do posiadania broni jądrowej. Trump miał to wybić z głowy ajatollahom siłą perswazji.

Trudno uznać Donalda Trumpa za typowego izolacjonistę czy tym bardziej pacyfistę. Nigdy nie wykluczał punktowych interwencji w różnych częściach świata. Ba, nie odżegnywał się nawet od bliżej nieokreślonych zaborczych ruchów, choćby wobec Grenlandii. Ale chciał się jednocześnie odróżniać od poprzedników wplątujących jakoby Amerykę w „niepotrzebne konflikty”.

Czytaj więcej

Rusłan Szoszyn: Atak na Iran. Chwilowe korzyści i strategiczna porażka Władimira Putina

Życie szybko zweryfikowało wrażenie jego wszechspraczości. Jest oczywiście skazany na pełne i bezwarunkowe poparcie Izraela, którego premierzy zawsze, także przed Trumpem, słuchali amerykańskiego protektora jednym uchem, rezerwując sobie prawo do podejmowania własnych akcji bez pytania USA o zgodę. Dla obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych związek z Izraelem ma charakter niemal religijnego, wręcz mistycznego wyznania wiary. Niemniej powtarza mechanicznie: „Oni usiądą ze sobą do rozmów”. Czy ma jakiekolwiek podstawy, by tak twierdzić? Wszyscy nauczyli się już nie przywiązywać za bardzo do jego słów. I wszyscy wiedzą, że trwalsze plany zastępuje mu jedna wielka, chaotyczna improwizacja.

Na razie znamienna jest jednak sugestia Trumpa, że mediatorem między Izraelem a Iranem mógłby być rosyjski prezydent Władimir Putin. W odpowiedzi na to pojawiły się już pierwsze komentarze zaniepokojonych przywódców zachodniej Europy, choćby prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Skądinąd Unia Europejska, oskarżana przez Izrael o sympatyzowanie z jego arabskimi wrogami, apelująca o inną politykę w Strefie Gazy, wraz z kolejnym rozdaniem wybrała tym razem kibicowanie jastrzębiom pod wodzą Netanjahu.

Między Białym Domem a Kremlem

W teorii Trump i Putin są po przeciwnych stronach. Pierwszy „opiekuje się” państwem Netanjahu, drugi współdziała z irańską teokracją. Ale po pierwsze, relacje Kremla z Izraelem są również ciepłe, pomimo usiłowań Wołodymyra Zełenskiego, aby Rosja popadła w międzynarodową izolację. Po drugie, wydaje się, że amerykański prezydent ma naprawdę dobre zdanie o rosyjskim dyktatorze i wierzy w jego skuteczność. Niewykluczone, że postawił sobie za zadanie wyprowadzić go z izolacji na światowe, dyplomatyczne i biznesowe salony. A obecne zwarcie Izreala z Iranem to dobra ku temu okazja.

Kontrastuje z tym kompletna niezdolność Trumpa do „załatwienia” pokoju między Rosją a Ukrainą. W świetle opisanych relacji między liderami staje się ona bardziej zrozumiała, choć oczywiście nie mogę być pewien, czy gdyby Trump miał inne podejście, osiągnąłby realny wpływ na Putina. Ale warto przypomnieć chór prawicowych komentatorów, którzy zapewniali, że pląsy lokatora Białego Domu wokół Rosjanina to tylko pozór, taktyczna rozgrywka, a w gruncie rzeczy istnieje rzekomo skuteczny plan okiełznania Rosji.

Czytaj więcej

Mateusz Morawiecki: Działania Izraela są właściwe

Co jakiś czas amerykański prezydent sobie o tym swoim niespełnieniu przypomina i pohukuje na Putina. Zaraz potem obdarza go komplementem, jak choćby ostatnio, kiedy przypominał o współdziałaniu Rosji z Ameryką podczas II wojny światowej... Czyli wszystko zostaje po staremu. Amerykańska pomoc, ta zakontraktowana jeszcze za ekipy Joe Bidena, sączy się do Ukrainy nieśpiesznie, ale zapowiadane nowe sankcje mające utrudnić pozycję Kremla tkwią w amerykańskim Kongresie.

Opryskliwa reakcja Trumpa na ataki Ukraińców przeprowadzone na początku czerwca na terenie Rosji była znamienna. Zresztą, także administracja Joe Bidena źle reagowała na takie „rozszerzanie” areny wojny przy pomocy amerykańskiego sprzętu. Ale w ustach Trumpa zamach na rosyjskie terytorium jawi się niczym świętokradztwo. Słabszy w jego optyce nie ma prawa porywać się na mocarstwo.

Przypominam o tym wszystkim w kontekście bezwarunkowej sympatii polskiej prawicy, przede wszystkim tej pisowskiej, bo z Konfederacją jest trochę inaczej, okazywanej obecnej amerykańskiej polityce. Już kiedyś na łamach „Plusa Minusa” pisałem, że trudno tego całkiem nie rozumieć. Prawa strona wierzy, że gdyby nie parasol Trumpa, mielibyśmy właśnie do czynienia z próbą wywrócenia wyboru Karola Nawrockiego na prezydenta RP. Taką naprawdę skuteczną, z pełnym zaangażowaniem Donalda Tuska, a nie tylko Romana Giertycha. Logika ideologicznych konfliktów, które stały się nagle globalne, wymusza zwłaszcza na prawicy, podlegającej rządowej i unijnej presji, aby szukała sobie potężnego protektora.

Tymczasem Donald Trump nie potrzebuje wsparcia czy choćby sprzyjającej opinii polskiej prawicy w kwestiach Bliskiego Wschodu. Możliwe natomiast, że jest szansa, żeby mu przedstawić nasze stanowisko w kwestii Ukrainy. Otóż powody, dla których w 2022 r. niemal cała polska klasa polityczna stanęła po stronie Kijowa, bynajmniej nie zniknęły. A czasem można odnieść wrażenie, że mało kto o tym pamięta.

Co grozi Polsce?

W „Tygodniku Solidarność” Piotr Skwieciński bardzo trafnie opisał ewentualne skutki przejęcia Ukrainy przez Rosję i uczynienia z niej protektoratu Kremla. Rzecz dotyczyła założenia, że wojna zostałaby wygrana przez Putina na samym początku inwazji, ale Skwieciński pisze, że w gruncie rzeczy nic się tu nie zmieniło. Dodajmy, że ostatnie potężne rosyjskie uderzenia na ten kraj, anonsowane skądinąd przez Trumpa tonem zajmującej ciekawostki, powodują szybsze niż do tej pory postępy w osłabianiu ukraińskiej armii i zajmowaniu kolejnych terytoriów.

Po takim rosyjskim sukcesie Białoruś stałaby się być może rosyjską gubernią, a kraje bałtyckie byłyby poddane tak silnej presji, że ich związki z NATO jawiłyby się jako ozdóbka, relikt innych czasów. A co z Polską?

Czytaj więcej

Czy Donald Trump wciągnie USA w wojnę z Iranem?

Skwieciński pisze tak: „Nie twierdzę, że z całą pewnością oznaczałoby to zbrojną napaść, choć nikt nie może z ręką na sercu tego wykluczyć. Ale agresywną politykę Moskwa mogłaby prowadzić również w innych formach. Sytuacja, jaką od 2021 roku mamy na granicy z Białorusią, rozszerzona zapewne zostałaby na całą naszą granicę wschodnią i jej skala wzrosłaby radykalnie. Kreml rozpocząłby też intensywne wzmacnianie wszelkiego rodzaju sił odśrodkowych – np. temat śląskich autonomistów już dziś żywo interesuje rosyjską propagandę.

Ale przede wszystkim, operując jednocześnie poczuciem zagrożenia, działaniami korupcyjnymi, przynętami natury gospodarczej i być może ideologicznej, zacząłby generować powstanie w naszym kraju już autentycznego (w odróżnieniu od istniejących) ośrodka politycznych wpływów rosyjskich.

Dotąd wśród poważnych polityków od 1989 roku nie było raczej chętnych do odegrania takiej roli. Poszczególne jednostki, które flirtowały z taką wizją, zatrzymywały się wręcz nie wpół, tylko w jednej dziesiątej drogi. Było to związane i z siłą dominacji antyrosyjskiego paradygmatu w polskim myśleniu o świecie, i z potęgą wpływów zachodnich (przede wszystkim amerykańskich) w naszym kraju, i z brakiem realnej perspektywy nie tylko zwycięstwa takiej opcji, ale nawet ugrania czegoś ważnego za pomocą rosyjskiej karty, i z bardzo w Polsce umiarkowanymi, w odróżnieniu od innych krajów, możliwościami wspierania tutaj przez Moskwę na większą skalę swoich faworytów. Ale gdyby Zachód skapitulował na Ukrainie, wszystkie te czynniki, choć w różnym stopniu i tempie, uległyby atrofii”.

Moim zdaniem to całkiem realny scenariusz. Tymczasem w Polsce zapanowała moda na ukrainosceptycyzm. Do pewnego stopnia dotknął on całej sceny politycznej, ale po prawej stronie jest on najsilniejszy, także z powodu wzorowania się na Trumpie. Powtarzane są, owszem, machinalnie deklaracje solidarności z Kijowem, ale podczas kampanii prezydenckiej szukano głównie tego, co nas z Ukraińcami dzieli. O żądaniach dotyczących relacji ekonomicznych czy słusznych skądinąd apelach o zbadanie i upamiętnienie rzezi wołyńskiej wręcz krzyczano. O dalszej pomocy wojskowej czy humanitarnej mówiono szeptem. Dochodziły do tego pomysły uderzające w ukraińskich uchodźców, jak choćby absurdalny i niewykonalny projekt Karola Nawrockiego, aby płacących w Polsce składki ukraińskich pacjentów przesuwać na koniec kolejki do lekarzy.

Oczywiście można od razu odpowiedzieć przypomnieniem swoistej niewdzięczności Ukraińców, rozmaitych sytuacji, w których prezydent Wołodymyr Zełenski dystansował się od Polski, kokietując Niemcy itd. Tyle że działo się to wszystko na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Jeśli dziś ubolewamy, że obecny polski rząd jest niedopuszczany do międzynarodowych rozmów na temat przyszłości Ukrainy, można przypomnieć, że częścią polskiej polityki było przecież licytowanie się na dystans wobec tej tematyki. Zapowiedzi, że polscy żołnierze nie pojadą do Ukrainy w ramach jakiejkolwiek misji, ogłaszali w praktyce liderzy wszystkich partii. Można to nawet zrozumieć: wyborcy nie chcieli, żeby polska armia tam jechała. Ale kampania wyborcza minęła. Możliwe, że klęska Ukrainy się zbliża. I teraz co trzeba zrobić, aby ten proces zatrzymać?

Są oczywiście w Polsce słabo zamaskowani prekursorzy zjawiska, o którym pisze Skwieciński, czyli przyjęcia opcji otwarcie prorosyjskiej. Oto czytam wstępniak w najnowszym „Do Rzeczy”. Redaktor naczelny Paweł Lisicki wychwala w nim Victora Orbána za to, że powiedział: „Rosji można nie lubić, ale trzeba z nią rozmawiać”. Jak rozumiem, dla Pawła Lisickiego Putin to taki sam partner jak wszyscy inni. Podczas II wojny światowej amerykańskie elity na czele z Franklinem D. Rooseveltem podobnie postrzegały Józefa Stalina.

W poszukiwaniu suwerenności

Nie zwracam się jednak do aktywu „Do Rzeczy”, tylko do tych wszystkich polityków, którzy rozumieli i chyba nadal rozumieją, że Rosja dla Polaków nie jest żadnym partnerem, lecz drapieżnikiem stawiającym sobie za cel nasze osłabienie, a być może podporządkowanie. Jeżeli macie realny dostęp do ucha amerykańskiej administracji, próbujcie tam lobbować za polskim stanowiskiem i naszą racją stanu. A jeśli takich możliwości nie ma, to przynajmniej tłumaczcie opinii publicznej, dlaczego, w tej przecież niebagatelnej sprawie, powinniśmy myśleć inaczej niż Donald Trump. To uwaga zwłaszcza do prezydenta elekta Karola Nawrockiego, ale również do partyjnych liderów i tak zwanych liderów opinii.

Ten głos – też powtarzam to po raz któryś – nie jest głosem za wspólną europejską polityką obronną, która jest tak naprawdę zbiorem mglistych komunałów lansowanych przez obecny rząd. Można zrozumieć, że za radą Trumpa państwa UE postanowiły szykować się do obrony samodzielnie. Ale co jeśli, jak pisze sprawny prawicowy analityk, Przemysław Żurawski-Grajewski, Niemcy z Francją przekonają kraje Unii do zniesienia jednomyślności we wspólnej polityce zagranicznej i obronnej, a potem skorzystają z osiągniętej w ten sposób przewagi, aby narzucić Europie Wschodniej reset z Kremlem? Czy to wykluczone? A niby dlaczego?

Na razie więc wybór między bezkrytycznym podczepianiem się pod Donalda Trumpa i zanurzeniem się w unijnej sadzawce jawi mi się jako decydowanie między dżumą a cholerą. Ale przecież każdą z tych opcji można próbować modyfikować na różne sposoby. Prawda, jesteśmy w złym czasie i w fatalnym geopolitycznym położeniu. Zastanawiam się jednak, ilu polskich polityków szuka na to jakichkolwiek odpowiedzi. O prawicę pytam w szczególności, bo wykazała się zręcznością, uciekając spod liberalno-lewicowego walca. Czy to jednak oznacza, że króluje tam dziś myślenie strategiczne, czy może uprawia się politykę jako jeden wielki mem? Obstawiam na razie bardziej tę drugą ewentualność.

Dzisiejszy Iran to mało sympatyczna religijna dyktatura, a zarazem protektor międzynarodowego terroryzmu. I niezależnie od waśni izraelsko-islamskiej perspektywa broni atomowej w rękach ajatollahów wydaje się niebezpieczna dla pokoju na świecie. W Polsce niełatwo znaleźć bezpośrednich obrońców Iranu, chociaż…

Europoseł Grzegorz Braun napisał tweeta na platformie X z jasnym przesłaniem: „Teheran-Warszawa wspólna sprawa”. Czy to głos politycznego solisty, awanturniczego watażki z marginesu? Nie, to głos polityka, kto zajął czwarte miejsce w prezydenckich wyborach. Lidera partii, która w pierwszych sondażach ze swoim udziałem może liczyć od razu na 6–7 procent głosów.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”