Skwieciński pisze tak: „Nie twierdzę, że z całą pewnością oznaczałoby to zbrojną napaść, choć nikt nie może z ręką na sercu tego wykluczyć. Ale agresywną politykę Moskwa mogłaby prowadzić również w innych formach. Sytuacja, jaką od 2021 roku mamy na granicy z Białorusią, rozszerzona zapewne zostałaby na całą naszą granicę wschodnią i jej skala wzrosłaby radykalnie. Kreml rozpocząłby też intensywne wzmacnianie wszelkiego rodzaju sił odśrodkowych – np. temat śląskich autonomistów już dziś żywo interesuje rosyjską propagandę.
Ale przede wszystkim, operując jednocześnie poczuciem zagrożenia, działaniami korupcyjnymi, przynętami natury gospodarczej i być może ideologicznej, zacząłby generować powstanie w naszym kraju już autentycznego (w odróżnieniu od istniejących) ośrodka politycznych wpływów rosyjskich.
Dotąd wśród poważnych polityków od 1989 roku nie było raczej chętnych do odegrania takiej roli. Poszczególne jednostki, które flirtowały z taką wizją, zatrzymywały się wręcz nie wpół, tylko w jednej dziesiątej drogi. Było to związane i z siłą dominacji antyrosyjskiego paradygmatu w polskim myśleniu o świecie, i z potęgą wpływów zachodnich (przede wszystkim amerykańskich) w naszym kraju, i z brakiem realnej perspektywy nie tylko zwycięstwa takiej opcji, ale nawet ugrania czegoś ważnego za pomocą rosyjskiej karty, i z bardzo w Polsce umiarkowanymi, w odróżnieniu od innych krajów, możliwościami wspierania tutaj przez Moskwę na większą skalę swoich faworytów. Ale gdyby Zachód skapitulował na Ukrainie, wszystkie te czynniki, choć w różnym stopniu i tempie, uległyby atrofii”.
Moim zdaniem to całkiem realny scenariusz. Tymczasem w Polsce zapanowała moda na ukrainosceptycyzm. Do pewnego stopnia dotknął on całej sceny politycznej, ale po prawej stronie jest on najsilniejszy, także z powodu wzorowania się na Trumpie. Powtarzane są, owszem, machinalnie deklaracje solidarności z Kijowem, ale podczas kampanii prezydenckiej szukano głównie tego, co nas z Ukraińcami dzieli. O żądaniach dotyczących relacji ekonomicznych czy słusznych skądinąd apelach o zbadanie i upamiętnienie rzezi wołyńskiej wręcz krzyczano. O dalszej pomocy wojskowej czy humanitarnej mówiono szeptem. Dochodziły do tego pomysły uderzające w ukraińskich uchodźców, jak choćby absurdalny i niewykonalny projekt Karola Nawrockiego, aby płacących w Polsce składki ukraińskich pacjentów przesuwać na koniec kolejki do lekarzy.
Oczywiście można od razu odpowiedzieć przypomnieniem swoistej niewdzięczności Ukraińców, rozmaitych sytuacji, w których prezydent Wołodymyr Zełenski dystansował się od Polski, kokietując Niemcy itd. Tyle że działo się to wszystko na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Jeśli dziś ubolewamy, że obecny polski rząd jest niedopuszczany do międzynarodowych rozmów na temat przyszłości Ukrainy, można przypomnieć, że częścią polskiej polityki było przecież licytowanie się na dystans wobec tej tematyki. Zapowiedzi, że polscy żołnierze nie pojadą do Ukrainy w ramach jakiejkolwiek misji, ogłaszali w praktyce liderzy wszystkich partii. Można to nawet zrozumieć: wyborcy nie chcieli, żeby polska armia tam jechała. Ale kampania wyborcza minęła. Możliwe, że klęska Ukrainy się zbliża. I teraz co trzeba zrobić, aby ten proces zatrzymać?
Są oczywiście w Polsce słabo zamaskowani prekursorzy zjawiska, o którym pisze Skwieciński, czyli przyjęcia opcji otwarcie prorosyjskiej. Oto czytam wstępniak w najnowszym „Do Rzeczy”. Redaktor naczelny Paweł Lisicki wychwala w nim Victora Orbána za to, że powiedział: „Rosji można nie lubić, ale trzeba z nią rozmawiać”. Jak rozumiem, dla Pawła Lisickiego Putin to taki sam partner jak wszyscy inni. Podczas II wojny światowej amerykańskie elity na czele z Franklinem D. Rooseveltem podobnie postrzegały Józefa Stalina.
W poszukiwaniu suwerenności
Nie zwracam się jednak do aktywu „Do Rzeczy”, tylko do tych wszystkich polityków, którzy rozumieli i chyba nadal rozumieją, że Rosja dla Polaków nie jest żadnym partnerem, lecz drapieżnikiem stawiającym sobie za cel nasze osłabienie, a być może podporządkowanie. Jeżeli macie realny dostęp do ucha amerykańskiej administracji, próbujcie tam lobbować za polskim stanowiskiem i naszą racją stanu. A jeśli takich możliwości nie ma, to przynajmniej tłumaczcie opinii publicznej, dlaczego, w tej przecież niebagatelnej sprawie, powinniśmy myśleć inaczej niż Donald Trump. To uwaga zwłaszcza do prezydenta elekta Karola Nawrockiego, ale również do partyjnych liderów i tak zwanych liderów opinii.
Ten głos – też powtarzam to po raz któryś – nie jest głosem za wspólną europejską polityką obronną, która jest tak naprawdę zbiorem mglistych komunałów lansowanych przez obecny rząd. Można zrozumieć, że za radą Trumpa państwa UE postanowiły szykować się do obrony samodzielnie. Ale co jeśli, jak pisze sprawny prawicowy analityk, Przemysław Żurawski-Grajewski, Niemcy z Francją przekonają kraje Unii do zniesienia jednomyślności we wspólnej polityce zagranicznej i obronnej, a potem skorzystają z osiągniętej w ten sposób przewagi, aby narzucić Europie Wschodniej reset z Kremlem? Czy to wykluczone? A niby dlaczego?
Na razie więc wybór między bezkrytycznym podczepianiem się pod Donalda Trumpa i zanurzeniem się w unijnej sadzawce jawi mi się jako decydowanie między dżumą a cholerą. Ale przecież każdą z tych opcji można próbować modyfikować na różne sposoby. Prawda, jesteśmy w złym czasie i w fatalnym geopolitycznym położeniu. Zastanawiam się jednak, ilu polskich polityków szuka na to jakichkolwiek odpowiedzi. O prawicę pytam w szczególności, bo wykazała się zręcznością, uciekając spod liberalno-lewicowego walca. Czy to jednak oznacza, że króluje tam dziś myślenie strategiczne, czy może uprawia się politykę jako jeden wielki mem? Obstawiam na razie bardziej tę drugą ewentualność.