Nie ma co się oszukiwać – gry o kosmosie muszą być epickie. Nie po to wyruszamy w międzygalaktyczną przestrzeń, aby hodować krowy i uprawiać proso. Chcemy bitew, zawziętych starć, niesamowitych przygód… No dobrze, trochę przesadzam. Bo to nie jest tak, że w kosmosie dzieją się zawsze wielkie rzeczy. Tam też po prostu toczy się życie. I jeśli chcemy kiedykolwiek myśleć o podboju odległej galaktyki, to trzeba wziąć pod uwagę zasoby, odkrycia, których możemy dokonać, ewentualne spotkania z innymi formami inteligentnego życia. Ot, zwykłe rozwijanie cywilizacji mającej zawsze z tyłu głowy to, że ktoś zaraz może ją zaatakować. I takiego też doświadczenia poszukujemy w grach planszowych – trochę eksplorowania, szczypta rozwijania (nie należy w końcu zapominać o technologicznym postępie!), odrobina eksploatowania (nie po to przecież zdobywa się nową planetę, aby dbać o jej ekosystem) i mniej bądź więcej eksterminowania (ostatecznie z pokojową koegzystencją między nami a kosmitami bywa ciężko).