To już w zasadzie samodzielne uniwersum. Sallyverse albo Rooneycore. Jest on, ona, ta trzecia między nimi i ten czwarty, co patrzy na to ze smutkiem. Żyją sobie w Irlandii, kochają się, ranią, chodzą do łóżka i przeżywają załamania nerwowe. Ktoś zajmuje się literaturą, ktoś ma problem z alkoholem, jeszcze inni zastanawiają się, o co to wielkie zamieszanie z całą tą wiernością i zdradą. Gdzieś na drugim planie jest chłód rodzinnego domu, wyobcowana matka albo chory ojciec. No i napięcia ekonomiczno-społeczne – jedni mają dużo, prawie wszystko, inni mało lub tyle co nic, ale nikt nie jest szczęśliwy. Ktoś z jednej strony powie: „stare, było już” albo „nuda Rooney, napisz coś nowego”. Z drugiej strony, czy ktoś się czepia Martina Scorsesego, że ciągle wraca do przestępców w swoich filmach? Albo że Baz Luhrmann nigdy nie zrobi nic innego tylko musicale, a Stanisław Lem się powtarzał, bo ciągle ten kosmos i kosmos. No nie, w twórczości też można zastosować regułę: jak coś działa, to tego nie zmieniaj, bo tylko zepsujesz.