Ci, którzy pamiętają czasy komunistyczne, dobrze wiedzą, że kiedy ustawiała się kolejka przed sklepem, natychmiast trzeba było do niej dołączyć, bo niezależnie od tego, co „rzucili”, na pewno był to towar deficytowy. Z euro jest dziś podobnie: nawet jeśli dokładnie nie wiadomo, co przyniesie przyjęcie wspólnej waluty, liczba kandydatów do przystąpienia do unii walutowej jest całkiem pokaźna.
1 stycznia do strefy euro dołączyła Chorwacja. Od uzyskania niepodległości przed 30 laty władze w Zagrzebiu sztywno powiązały kunę najpierw z niemiecką marką, potem euro. De facto pozbyły się więc narzędzi polityki monetarnej. Wprowadzenie do obiegu wspólnego pieniądza ma ułatwić życie turystom, z których żyje to małe, bałkańskie państwo. Znikną przecież koszty wymiany. Być może też uda się nieco ożywić niewielki chorwacki sektor przemysłowy. Przede wszystkim jednak przystąpienie do unii walutowej (podobnie jak równoczesna akcesja do strefy Schengen) ma wymiar polityczny: chodzi o jak najmocniejsze związanie się z zachodnią Europą i jeszcze głębsze odcięcie od Serbii, która znów stawia na alians z Rosją i marzy jej się odbudowa części utraconych wpływów na Bałkanach.