Niemcy wciąż chcą być trendsetterem

Berlin nie chce się pogodzić z tym, że wielka wojna zachwiała wizerunkiem kraju i postawiła pod znakiem zapytania jego przywództwo w Europie.

Publikacja: 26.08.2022 17:00

Trzy dni po rosyjskim ataku na Ukrainę Olaf Scholz ogłosił wielki zwrot w polityce wobec Rosji. Ile

Trzy dni po rosyjskim ataku na Ukrainę Olaf Scholz ogłosił wielki zwrot w polityce wobec Rosji. Ile z tego zwrotu zostało do dziś? Na zdjęciu kanclerz w Bundestagu odpowiada na zapytanie poselskie, 6 kwietnia 2022 r.

Foto: Michele Tantussi/Getty Images

Przypominamy tekst Jerzego Haszczyńskiego w związku z nominacją do nagrody Grand Press 2022 w kategorii Publicystyka

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński nominowany do nagrody Grand Press 2022

Z polityczną pozycją naszego zachodniego sąsiada długo było tak, jak w bon mocie Gary’ego Linekera: „Futbol to taka gra, w której 22 mężczyzn gania za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy”. Bon mot jest stary, sprzed przeszło trzech dekad, Linekera młodszym czytelnikom trzeba przedstawić: czołowy angielski napastnik, który poza wyspami grał także w FC Barcelonie. Na dodatek trochę się zdezaktualizował – za piłką biegają też kobiety, czego przeoczyć już dzisiaj nie wypada, Niemcy nie są już tak niezawodni w futbolu, a ich zawodnicy od lat nie są największymi gwiazdami piłki nożnej.

Znacznie krócej nie są gwiazdami europejskiej polityki. Spowodowała to rosyjska agresja na Ukrainę, a ściślej niemiecka polityka wschodnia, której skutki odczuła Europa po 24 lutego tego roku, gdy Putin dał rozkaz do ataku. Nie wszyscy za Odrą stracili nadzieję, że „na końcu i tak wygrają Niemcy”, ale na razie polityczny wizerunek tego kraju, nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej, jest marny. Błędy długoletniej postawy Berlina wobec Kremla i obecne kluczenie w sprawie Ukrainy budzą irytację. 

Czytaj więcej

Mój brat obalił dyktatora

Zaufanie

Najważniejszy jest brak zaufania. Jego poziom „zbliża się do zera”, powiedział w maju wicepremier i minister obrony Łotwy Artis Pabriks. Taka ocena w państwach bałtyckich jest szczególnie istotna, bo – jak zauważył ważny niemiecki analityk Ulrich Speck – był to od dekad najbardziej przyjazny Niemcom region Europy. Trzy małe kraje stawiały na silny Berlin, licząc na wsparcie w najistotniejszej dla nich, egzystencjalnej kwestii obrony przed wielkim sąsiadem – Rosją. Wcześniej dostały nawet dobry sygnał – Niemcy zdecydowały się w 2016 roku przejąć dowództwo nad grupą batalionową NATO na flance wschodniej, na Litwie. Było to najodważniejsze posunięcie Berlina wobec Moskwy w ostatnich dekadach, Kreml gniewnie przyjął militarne zaangażowanie swojego partnera na terenie dawnego Związku Radzieckiego. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę Niemcy nawet zwiększyły liczbę swoich żołnierzy na Litwie. Możliwe, że to dzięki temu zaufanie państw bałtyckich do Berlina nie spadło do zera.

Za dwa lata do władzy w USA może wrócić Donald Trump. Wtedy brak zaufania w sprawach bezpieczeństwa wobec Niemiec może się okazać drugorzędny. 

Zaklęcia

Niemiecka polityka wschodnia, która doprowadziła do utraty zaufania przez sojuszników w kluczowej kwestii bezpieczeństwa i dyplomacji, ma długą historię. Są w niej elementy gospodarcze, polityczne, a także związane z psychologią i rozliczeniami z przeszłością. Nie jest tak, że polityka wobec Kremla nie była w Niemczech krytykowana. Dziennikarze i analitycy robili to nawet często. W kilku tamtejszych partiach byli, a teraz są liczni, rusorealiści czy zdecydowani przeciwnicy traktowania Rosji jako strategicznego partnera bez względu na to, jaka jest. Jednak przez wiele lat krytyka nie wpływała na działania, czego najlepszym przykładem była budowa gazociągu Nord Stream. Dopiero największa od dekad wojna w Europie wywołana przez Rosję wstrzymała uruchomienie drugiej nitki. Ale czy na zawsze? W połowie sierpnia pojawiły się głosy w niemieckiej koalicji rządzącej, by przez nią jednak puścić gaz. 

Do ostatniej chwili przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji słyszeliśmy niemieckie zaklęcia, że to projekt czysto biznesowy, a nie polityczny. Słyszeliśmy też, że Rosjanie nawet w czasach sowieckich byli wiarygodnym partnerem w zakresie surowców, gaz zawsze płynął do Niemiec jakby nigdy nic. Ale ta zasada również poległa na tej wojnie,

Słabe strony Ostpolitik – wówczas zachodnioniemieckiej – poznaliśmy w Polsce w epoce Solidarności, gdy socjaldemokratyczny kanclerz Helmut Schmidt przywitał wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku stwierdzeniem: „Żałuję, że to było konieczne” (żeby było pikantniej, uczynił to podczas wizyty w NRD, stojąc obok jej przywódcy Ericha Honeckera). Nie brzmiało to jak wsparcie dla milionów zbuntowanych Polaków, trudno było się doszukać troski o ofiary dyktatury i los robotników, choć SPD wyrosła z ruchu robotniczego. Buntownicy zaburzali porządek w strefie, w której panowała Moskwa, a z nią należało grzecznie robić interesy.

Przeszło dekadę wcześniej, za poprzedniego kanclerza z SPD Willy’ego Brandta, Ostpolitik miała jaśniejsze oblicze: doszło do podpisania układu o normalizacji stosunków wzajemnych między Polską i Republiką Federalną Niemiec. 

Helmut Schmidt do końca życia (zmarł w 2015 roku w wieku prawie 97 lat) był wyznawcą prorosyjskiej polityki, patriarchą polityków, nie tylko z SPD, zwanych Russlandversteher. Aneksję Krymu przez Moskwę uznawał za zupełnie zrozumiałą, krytykował Zachód za sankcje nakładane na Rosję i za błędne założenie, że istnieje w ogóle coś takiego jak naród ukraiński. 

Czytaj więcej

Prof. Rotfeld: Zachód wkroczył w etap deficytu przywództwa

Modernizacja 

Różne były określenia definiujące niemiecką politykę wschodnią po upadku komunizmu i po chaotycznej epoce Borysa Jelcyna. Wyróżniało się Wandel durch Handel, czyli przemianę Rosji (może nawet jej prawdziwą demokratyzację) dzięki nawiązaniu z nią silnych więzi gospodarczych przez Niemcy. Ich nawiązywaniem zajmowało się wspierane przez polityków zrzeszenie kilkuset największych niemieckich przedsiębiorstw, Ost-Ausschuss. Lansowało ono hasło „Niemiecka gospodarka jako motor modernizacji Rosji”. Idea brzmiała szlachetnie: wdzięczna za grube miliardy ze sprzedaży surowców oraz pomoc w rozwoju technologicznym i ekonomicznym Rosja miała się stawać państwem przewidywalnym, nastawionym pokojowo, jak większość państw, w których obywatele myślą o bogaceniu się i podnoszeniu standardu życia. Pomysł Władimira Putina – co ci, zwani rusofobami, wiedzieli od lat, inni dowiedzieli się w 2022 roku – był jednak odwrotny: obywatele mają się bogacić po to, by nie podważać jego władzy, i czekać, aż Rosja pod jego przywództwem znowu będzie mogła być nieprzewidywalnym mocarstwem, nastawionym na podbój.

Jednocześnie Berlin uważał się za głównego i zaufanego partnera Moskwy w Europie, takiego, który nawet w sytuacjach kryzysowych zostanie na Kremlu wysłuchany. Czasem się to potwierdzało. Dzięki niemieckim kontaktom z Kremlem za granicę udało się wyjechać najważniejszemu rosyjskiemu więźniowi politycznemu sprzed dekady Michaiłowi Chodorkowskiemu, wcześniej właścicielowi giganta naftowego Jukos. W uwolnienie go w 2013 roku zaangażowało się ówczesne kierownictwo niemieckiego MSZ, a także były szef dyplomacji Hans-Dietrich Genscher (z liberalnej FDP). 

Również do Niemiec poleciał , w 2020 roku, Aleksiej Nawalny, naszpikowany trucizną przez rosyjskie służby najważniejszy krytyk Putina. Uratowano mu życie w berlińskim szpitalu.   

Pycha

Niemcy były dumne z tego, że potrafią najlepiej rozmawiać z Rosją i na nią wpływać, działając w ten sposób w interesie całej Europy. Takie myślenie było skażone grzechem pychy. Berlin przecenił swoje możliwości. Można to było dostrzec już znacznie wcześniej, ale wszystkie sygnały ostrzegawcze były nie tyle ignorowane, co wypierane – mówił niedawno w wywiadzie dla Deutsche Welle były ambasador Polski w Niemczech Janusz Reiter, podkreślając, że nie jest to „kwestia jednego błędu politycznego, a klęska całej koncepcji politycznej”. 

Niektórzy próbują wytłumaczyć specyfikę stosunków niemiecko-rosyjskich, odwołując się do poczucia „duchowej jedności” między oboma narodami. Niemcom od czasów Piotra I i Katarzyny Wielkiej, od czasów niemieckiego osadnictwa na Wschodzie, bywało bliżej do Rosji niż do zachodnich mocarstw takich jak Francja czy Anglia, a prawie zawsze widzieli się w roli pośrednika między Moskwą a dalszym Zachodem – tak sugerował niedawno Jeremy Cliff w magazynie „New Statesman”. Jego zdaniem to fatalne zauroczenie było przy okazji pragmatyczne. Niemcy, w tym wybitni przedstawiciele kultury, dawali się zwieść romantycznemu powabowi Rosji.

Specjalne podejście do Moskwy miało też tłumaczyć poczucie odpowiedzialności za zbrodnie Trzeciej Rzeszy. W ten sposób w 2021 roku swoje poparcie dla budowy Nord Stream 2 motywował prezydent Frank-Walter Steinmeier. W wywiadzie dla dziennika „Rheinische Post” mówił, że gazociąg to „jeden z ostatnich mostów” między Rosją a Europą, a na surowcowe powiązania trzeba patrzeć w szerszym kontekście: tego, co hitlerowskie Niemcy zrobiły w ówczesnym Związku Radzieckim – zabiły tam ok. 20 mln ludzi. Nie wyjaśnił, co wzburzyło ukraińską dyplomację, dlaczego z poczucia winy za zbrodnie w Związku Radzieckim ma korzystać Rosja, a nie Ukraina, która też była w ZSRR i też poległy w niej miliony. Historyczny argument Steinmeiera (nie tylko jego) co najmniej równie niedobrze brzmi w uszach Polaków. 

Czytaj więcej

Z Polski do USA. Tajemnicza podróż ojca Berniego Sandersa

Szantaż

P rzez kilkanaście lat niemiecki establishment nie chciał słuchać o tym, że Nord Stream to nie jest zwyczajny projekt biznesowy. Z oburzeniem podchodził do obaw choćby Polski, w której od początku panowało przekonanie, że to geopolityczna broń Kremla, na dodatek niezgodna z prawem energetycznym UE. Trudno zliczyć polskie komentarze, w których przestrzegano przed tym, że bałtyckie rury pozwolą Moskwie na zarobienie grubych miliardów na działania imperialne i szantażowanie słabszych sąsiadów. A jak się w końcu okazało, także na atak militarny. Od kilku lat podobne stanowisko i przekonanie, że dla Moskwy surowce energetyczne i Nord Stream 2 są narzędziem szantażu i politycznych nacisków, wyrażał też amerykański Kongres, uzasadniając konieczność wprowadzenia sankcji na firmy zaangażowane w ten projekt. 

Trzeba tu przyznać, że nie tylko niemieckie firmy i tamtejszy establishment cieszyły się z budowy NS2, nie tylko Niemcy za tym stały, ale i inne państwa starej Europy, w tym Francja i Holandia. 

Trzeba też przyznać, o czym już krótko wspomniałem, że nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami gazociągu. Dotyczy to także polityków, przede wszystkim Zielonych, ale i niektórych z liberalnej FDP. W rządzącej w latach 2005-21 CDU/CSU, nawet jeśli słychać było głosy sprzeciwu, to najważniejsi politycy popierali projekt.

Przeciwników trudno było natomiast znaleźć w SPD (też rządzącej w tym okresie, ale z czteroletnią przerwą), a również w postkomunistycznej Die Linke i prawicowo populistycznej Alternatywie dla Niemiec.  Całkowite poparcie dla NS2 było we wschodnich landach, niezależnie od tego, z jakiej partii wywodzili się tamtejsi premierzy – z SPD, CDU czy Die Linke. Co ciekawe, miało tam antyamerykański podtekst, co dwa lata temu wyraził w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Michael Kretschmer, premier Saksonii: „Na sankcje gospodarcze wobec Rosji, zwłaszcza związane z gazociągiem Nord Stream 2, duży wpływ ma Ameryka. Dlatego ta sprawa wymaga szczególnej wrażliwości”. Kretschmer do dzisiaj jest zresztą wielkim obrońcą interesów Rosji, rywalizuje w tej konkurencji z byłym kanclerzem z SPD Gerhardem Schröderem. Problem polega na tym, że jest jednym z pięciu wiceprzewodniczących CDU, partii, która pod nowym przywództwem Friedricha Merza zajmuje proukraińskie stanowisko, bliskie krajom flanki wschodniej NATO. I z tej pozycji krytykuje rządzącą SPD i wywodzącego się z tej partii kanclerza.

Krytycznych było też wielu analityków i znaczna część mediów. Gdy rosyjskie służby otruły Nawalnego, nawoływanie do ukarania Kremla poprzez przerwanie budowy NS2 było niemal powszechne, nawet w prasie bliskiej przemysłowi. Niemieckie media i think tanki wielokrotnie przestrzegały przed uległością wobec Rosji, ale nie miało to wpływu na establishment – zawsze przeczekiwał wzmożenie i realizował „czysto biznesowy” projekt.

Przemiana

Gdy 24 lutego 2022 roku Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę, Niemcy przeżyły szok. Trzy dni później urzędujący od dwóch i pół miesiąca kanclerz Olaf Scholz, z tradycyjnie promoskiewskiej SPD, wygłosił przemówienie w Bundestagu, w którym ogłosił, że rosyjska agresja jest punktem zwrotnym w historii (Zeitenwende); nic nie będzie już takie, jak było. Rosja zniszczyła system bezpieczeństwa i wykluczyła się ze wspólnoty międzynarodowej. Kanclerz zapowiedział, że Niemcy, podobnie jak cały demokratyczny świat, stają po stronie Ukrainy i zaczną jej dostarczać broń. Ogłosił też zmianę podejścia do zbrojenia Niemiec, przeznaczenia dodatkowych 100 mld euro na armię i szybkiej realizacji natowskiego zobowiązania do wydawania 2 proc. PKB na obronę, przed czym nie tylko SPD się długo wzbraniała.

– Słuchałem tego z zachwytem, klaskałem po zakończeniu przemówienia – opowiadał kilka miesięcy później prominentny polityk opozycji. Jednak szybko się przekonał, że Scholz nie udziela Kijowowi takiego poparcia, jak obiecywał, kluczy w sprawie przyszłych stosunków z Moskwą, mówi o wojnie Putina, a nie wojnie Rosji. Oraz przez usta mu nie może przejść stwierdzenie, że chce, aby Ukraina wygrała, wystarczy mu, by Putin nie osiągnął swoich celów. 

Szczególnie niepokojący i pogarszający wizerunek kraju jest sposób, w jaki jego rząd podchodzi do dozbrajania napadniętej Ukrainy. Niemcy, czołowi eksporterzy broni na świecie, co chwilę mieli jakiś problem z wysłaniem jej Kijowowi, utrudniali pomoc innym, mnożyli wątpliwości, skarżyli się na puste magazyny, stawiali warunki w sprawie tego, do czego i gdzie zaatakowani Ukraińcy mogą strzelać. 

Jak napisał w połowie sierpnia „Die Welt”, od wielu tygodni Ukraina nie może się doprosić kolejnych dostaw ciężkiej broni, a rząd Scholza wciąż stosuje wymówkę, że Bundeswehra sama jej potrzebuje, by wywiązywać się ze zobowiązań wobec NATO. 

„To enty smutny przykład tego, że Niemcy nie są godnym zaufania sojusznikiem w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa” – skomentował artykuł dziennika francuski analityk i profesor stosunków międzynarodowych Nicolas Tenzer, domagając się, by inne państwa Unii Europejskiej, w szczególności jego ojczyzna, wzięły pod uwagę, że Berlin podkopuje UE. 

Czytaj więcej

Rymkiewicz, Tokarczuk, Twardoch. Kto wart mieszkania na Zamku

Tożsamość

Rosyjska wojna największych przemian dokonała w środowisku sympatyków liberalnej lewicy ekologicznej, czyli Zielonych. To co najmniej jedna piąta społeczeństwa. Sama partia, która ma teraz wicekanclerza oraz szefową dyplomacji, od dawna była krytyczna wobec Moskwy. Ale wielka wojna na wschodzie spowodowała, że z zatwardziałych pacyfistów Zieloni stali się ugrupowaniem wspierającym zbrojenia w celach obronnych. Uświadomili sobie, że brutalnego agresora nie można witać zachętą do dialogu. 

Zieloni wzbraniają się przed inną przełomową przemianą. Nie chcą się pogodzić z przedłużeniem działalności ostatnich trzech elektrowni jądrowych (mają być wyłączone do końca roku), choć wytwarzana przez nie energia zmniejszyłaby trudności związane z odchodzeniem od rosyjskich surowców. „50 lat walczyłem przeciwko elektrowniom jądrowym, to była dla mojej generacji kwestia tożsamości. A teraz, co? Mam się sprzeniewierzyć swojej biografii? W ostatniej chwili mam się pogodzić, że Putin czy niemieccy zwolennicy atomu odbiorą mi poczucie zwycięstwa?” – tak wielki atomowy dylemat przedstawił jeden z weteranów Zielonych.

Solidarność

Może do przełomu w myśleniu o atomie skłoni partię ekologów opinia, wyrażona dobitnie przez Jonathana Eyala, szefa brytyjskiego think tanku RUSI: Berlin jest bezkompromisowy w sprawie zamykania swoich elektrowni jądrowych, choć jednocześnie wymaga od innych solidarności w oszczędzaniu energii.

Dodam od siebie: Niemcy zazwyczaj nawoływali do solidarności europejskiej, gdy służyła ich interesom. Ale gdy im zagrażała, jak w wypadku NS 2, nie brali jej pod uwagę. I taki argument może trafić do Zielonych, wrażliwych na opinię słabszych. 

Przemianę przeszedł też Frank-Walter Steinmeier, prezydent wywodzący się z SPD, a wcześniej bliski współpracownik Gerharda Schrödera, który żadnych przemian w sprawie Rosji nie zamierza przechodzić. Kilka tygodni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę Steinmeier przyznał się – co rzadkie – do błędów w polityce wobec Kremla. Za błąd uznał także wspieranie Nord Streamu 2.

Do błędów nie przyznała się natomiast Angela Merkel, choć to ona rządziła przez kluczowe 16 lat. Była kanclerz długo milczała, wydając jedynie oświadczenia, w których potępiała Rosję i wyrażała wsparcie dla Ukrainy. Gdy w końcu zaczęła udzielać wywiadów, broniła swojej polityki wobec Kremla: starała się, jak mogła, i nie była naiwna. „Nie uważam, żebym teraz musiała powiedzieć: to było złe. I dlatego nie będę przepraszać” – mówiła zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi „Spiegla” podczas czerwcowej rozmowy, której przysłuchiwały się VIP-y zgromadzone w teatrze Berliner Ensemble. Atmosfera była luźna, śmiechy jak w kabarecie, nie pasowało to do czasu wielkiej wojny.

Poświęcenie

Niemcy mają duże zasługi w nakładaniu unijnych sankcji na Rosję po aneksji Krymu i okupacji części Donbasu oraz w budowaniu wspólnego sankcyjnego frontu państw zachodnich po jej rozpoczęciu. I tym lubią się chwalić. Ale te pierwsze sankcje były zbyt słabe, a przy późniejszych sankcjach – już po wybuchu wielkiej wojny – wciąż pojawia się dylemat, czy nie szkodzą bardziej nam niż jej. 

Do jakich poświęceń są gotowe Niemcy? – Do umiarkowanych, i to nawet w obliczu potwornych zbrodni wojennych – odpowiedział w kwietniu na łamach „New York Timesa” laureat ekonomicznego Nobla Paul Krugman. To jego zdaniem szczególnie kontrastuje „z wielkim poświęceniem, jakiego Niemcy wymagały od innych krajów europejskich w czasie kryzysu finansowego przed dekadą” i dał przykład Grecji, której gospodarka zmniejszyła się w latach 2009–2013 o 21 proc.

Sławny ekonomista pisał te słowa ponad cztery miesiące temu. Ale pytanie o to, do jakich poświęceń gotowe będą Niemcy w czasie nadchodzącej zimy, wciąż jest ważne dla przyszłości Unii Europejskiej.

Polska

Czołowy think tank European Council on Foreign Relations (ECFR) opublikował pod koniec czerwca wyniki ciekawych badań przeprowadzonych w dziewięciu krajach UE i w Wielkiej Brytanii. Padło w nich pytanie: czy Niemcy są przyjazne Putinowi, czy też mu wrogie? Tylko w Polsce było więcej zwolenników tezy, że Berlin jest prorosyjski. Tak uważało aż 50 proc. ankietowanych Polaków, za wrogie Putinowi zaś uznawało Niemcy 30 proc. 

Te badania to ważna wskazówka dla polskich polityków i obserwatorów sceny politycznej. Z jednej strony sugerują, że radykalnie antyniemiecka retoryka PiS może być skierowana nie tylko do twardego elektoratu, ale mieć na celu przyciągnięcie dodatkowych wyborców. Z drugiej, że opozycji może zaszkodzić retoryka proniemiecka. Ma trudny dylemat: jak nie pozwolić na niszczenie stosunków z kluczowym partnerem w UE, który tak zawodzi w kluczowej kwestii – bezpieczeństwa. 

W naszym regionie badania cytowane przez ECFR przeprowadzono jeszcze w Rumunii – tam Niemcy za przyjazne Putinowi uznało 25 proc. badanych. Można tylko przypuszczać, jak by wypadły w tych leżących bliżej Rosji.

Jedno wydaje się pewne: Niemcy nie chcą się pogodzić z tym, że wielka wojna zachwiała ich wizerunkiem i postawiła pod znakiem zapytania ich przywództwo w Europie. Nadal chcą być trendsetterem, przedstawiają pomysły na przyszłą Unię. Niezrażone nawet tym, że kilkanaście krajów, głównie ze wschodu i północy, uważa, że teraz nie jest czas na fundamentalne zmiany. Może nawet niekiedy słuszne, ale suflowane przez Berlin, który popełnił fundamentalne błędy. Kojarzy się to z zachowaniem naszych miłośników futbolu, którzy po porażce ich ulubieńców krzyczą: Polacy, nic się nie stało!

Przypominamy tekst Jerzego Haszczyńskiego w związku z nominacją do nagrody Grand Press 2022 w kategorii Publicystyka

Z polityczną pozycją naszego zachodniego sąsiada długo było tak, jak w bon mocie Gary’ego Linekera: „Futbol to taka gra, w której 22 mężczyzn gania za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy”. Bon mot jest stary, sprzed przeszło trzech dekad, Linekera młodszym czytelnikom trzeba przedstawić: czołowy angielski napastnik, który poza wyspami grał także w FC Barcelonie. Na dodatek trochę się zdezaktualizował – za piłką biegają też kobiety, czego przeoczyć już dzisiaj nie wypada, Niemcy nie są już tak niezawodni w futbolu, a ich zawodnicy od lat nie są największymi gwiazdami piłki nożnej.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów