Hamburger z insektów

Już niedługo nadejdzie dzień, gdy Big Mac będzie kosztował ponad 100 euro, natomiast Big In, czyli kotlet z insektów, tylko kilkanaście euro – przewiduje holenderski specjalista od owadów prof. Arnold van Huis.

Aktualizacja: 14.08.2016 07:12 Publikacja: 11.08.2016 14:54

fot. Eric Limon

fot. Eric Limon

Foto: 123RF

Zespół z Uniwersytetu w Wageningen pod jego kierunkiem pracuje nad alternatywnymi do mięsa źródłami białka. Jakby na potwierdzenie tych przewidywań naukowcy indyjscy z instytutu InStem w Bangalur (Instytutu Komórek Macierzystych i Medycyny Regeneracyjnej, zespołem kieruje prof. Subramanian Ramaswamy) zaobserwowali gatunek żyworodnego karalucha Diploptera punctata, którego samice wytwarzają bardzo kaloryczną substancję służącą za pokarm potomstwu. Żywi się ono i wzrasta dzięki tej substancji wydzielanej przez matkę. Naukowcy, upraszczając sprawę na potrzeby mediów, nazwali ją „mlekiem", ponieważ tak jak mleko w tradycyjnym rozumieniu, czyli wytwarzane przez ssaki, zawiera białka, cukry oraz tłuszcze. Mało tego, zawiera ich trzykrotnie więcej niż mleko bawole, uważane za najbardziej odżywcze wśród całej bydlęcej rodziny, nie wyłączając rodzimej krasuli.

To skłoniło indyjskich badaczy – o czym poinformował „The Times of India" – do wystąpienia z propozycją (na razie nic konkretnego, po prostu sugestia rzucona w powietrze), aby wprowadzić to mleko karaluchów do ludzkiego jadłospisu. Tym bardziej że – ich zdaniem – bynajmniej nie ma ono odstręczającego smaku. Na razie badacze nie podzielili się ze światową opinią publiczną wiedzą o tym, w jaki sposób hodować karaluchy na masową skalę ani jak je doić, sugerują jedynie, że paszą mogą być drożdże.

Kto chce, może się z tego śmiać, tym bardziej że gdyby nawet serio potraktować te propozycje, to i tak opracowanie stosownej technologii potrwa lata. A jednak, śmiejąc się z karaluchów w roli mlecznych krów bądź kóz lub owiec albo lam czy kobył (Mongolia, kumys), nikt nie ma jednak podstaw, aby wyśmiewać holenderskie badania nad owadami jako źródłem białka. W tej dziedzinie poznawczej przoduje wspomniany już Uniwersytet w Wageningen.

Trzy lata temu zorganizował on międzynarodową konferencję naukową na temat ekologicznego rolnictwa. Dla uczestników konferencji przygotowano niecodzienny bufet, który miał zademonstrować, jak będzie wyglądała w przyszłości gastronomia, gdy świat zrezygnuje z najmniej ekonomicznego i najbardziej antyekologicznego pożywienia, jakim jest mięso zwierząt hodowlanych. Bufet serwował czekoladę z pasikonikami, paszteciki wiosenne ze szpinakiem i szarańczą, ciasteczka drożdżowe z larwami motyli, paluszki z białymi robakami lęgnącymi się w mące, ryżu, makaronie. Każdej potrawie towarzyszyła metryka wskazująca, jakie składniki odżywcze zawiera i ile kalorii.

– Nie wystarczy zanurzyć owada w czekoladzie i zawinąć w błyszczący, kolorowy papierek, aby zmienić mentalność konsumentów w Europie, USA czy Kanadzie. Wszystko tkwi w głowie. Sedno sprawy leży w tym, że ludzie uważają owady za paskudztwo. Ale to się musi zmienić, bo za kilkadziesiąt lat będzie nas na Ziemi zbyt dużo, aby wystarczyło mięsa. Trzeba znaleźć alternatywne źródło białka. Oto nasza propozycja – mówił podczas konferencji dr Marcel Dicke z Wydziału Entomologii Uniwersytetu Wageningen, demonstrując gablotę z osami, termitami, muchami, biedronkami oraz innymi owadami powszechnie występującymi, czyli łatwo dostępnymi.

Zrezygnować z kotleta

Według danych FAO – Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Rolnictwa i Wyżywienia – w 2050 roku planetę będzie zamieszkiwało ponad 9 mld ludzi. Tymczasem powierzchnia terenów uprawnych się nie powiększy, gdyż praktycznie osiągnęła już limit. A to oznacza, że ani produkcja roślinna, ani zwierzęca w skali świata w istotny sposób już nie wzrośnie. Dlatego w opinii wielu badaczy poważnie zajmujących się tym zagadnieniem jedynym wyjściem z tej sytuacji jest pogodzenie się z myślą, że najlepszą opcją są owady. Ponieważ faktom nie wypada przeczyć, warto przypomnieć fakt, że owady zawierają dużo białka i prawie wcale nie mają tłuszczu. 10 kilogramów roślin pozwala wyprodukować od 6 do 8 kilogramów owadów, ale tylko 1 kilogram mięsa. Owady występują masowo, liczą się w miliardy miliardów, a mimo tego praktycznie nie emitują do atmosfery gazów cieplarnianych, w odróżnieniu od bydła, fundującego atmosferze rocznie miliony ton metanu. Człowiek, zjadając owady, nie zaraża się od nich chorobami. Ale zjada je, chce tego czy nie, z reguły kompletnie nieświadomie, i to jest niepodważalny fakt. Statystyczny mieszkaniec Ziemi zjada, a może lepiej byłoby powiedzieć – pochłania, rocznie około pół kilograma owadów, choćby w pieczywie czy w dżemie truskawkowym.

Czytaj także:

– Propozycja owadziej diety, hamburgera z insektów, może brzmi szokująco w Europie czy w Ameryce Północnej, ale już nie w Ameryce Południowej, choćby w Meksyku, gdzie za jadalne uchodzi blisko 500 odmian owadów, w Afryce – 250, a w Chinach 180. W tamtych regionach są one często uważane za przysmaki, powstają z nich dania określane przez konsumentów jako delikatne w smaku – przypomina prof. Arnold van Huis.

Człowiek usadowił się na szczycie łańcucha pokarmowego, ale jeśli szybko nie zmieni swoich przyzwyczajeń żywieniowych, straci to uprzywilejowane miejsce, zrujnuje swój własny gatunek, a nawet cały ekosystem planety. Problem polega na tym, że ludzie odławiają za dużo ryb, a rolnicy hodują za dużo bydła, zanieczyszczając w ten sposób wodę, glebę i atmosferę.

Według danych FAO światowa produkcja mięsa podwoi się w połowie bieżącego stulecia i osiągnie 463 miliony ton rocznie, aby zaspokoić światowe zapotrzebowanie na „kotlety". W 1980 roku statystyczny Chińczyk zjadał 13,7 kg mięsa; minęły trzy dekady i spożywa teraz prawie 60 kilogramów. Statystyczny mieszkaniec tak zwanych krajów rozwiniętych spożywa rocznie ponad 80 kg mięsa.

Podobny kolosalny wzrost dotyczy mleka i jego przetworów. Współczesne rolnictwo produkuje 4600 kilokalorii na dzień na mieszkańca. Jest to dużo więcej, niż potrzeba, aby wyżywić 6 miliardów ludzi. Jednak z tych statystycznych 4600 kilokalorii 800 traconych jest jeszcze „na polu", zanim dotrą do konsumenta (choroby, owady, magazynowanie); 1500 przeznaczonych jest na wyżywienie zwierząt (z czego odzyskiwanych jest i trafia na talerze 500); kolejnych 800 jest marnotrawionych na różne sposoby w krajach bogatych.

– Poza tym hodowla zwierząt kosztuje naszą planetę bardzo dużo. Przy tej produkcji zużywa się 8 proc. światowych zapasów słodkiej wody, do atmosfery przenika 18 proc. dwutlenku węgla, więcej niż z powodu transportowej działalności człowieka, i 37 proc. metanu. Co więcej, podstawowe źródło białka, jakim jest mięso, jest wysoce nieopłacalne: potrzeba 3 kalorii roślinnych do wyprodukowania 1 kalorii w przypadku drobiu, 7 w przypadku wieprzowiny i 9 w przypadku wołowiny. W ten sposób 37 proc. światowej produkcji zboża służy do żywienia zwierząt hodowlanych, a w krajach rozwiniętych nawet 56 proc. – wyjaśnia dr Herve Guyomard, dyrektor do spraw rolnictwa we francuskim INRA – Institut National de la Recherche Agronomique.

W morzach i oceanach, niestety, nie jest lepiej. Oceanów nie można już dłużej traktować jako awaryjnego i niewyczerpanego źródła pożywienia. Jeżeli sytuacja szybko się nie zmieni, morza i oceany będą pozbawione ryb. Liczba statków rybackich jest dwu-, a nawet trzykrotnie zbyt duża w stosunku do możliwości regeneracyjnych oceanów. Jeżeli będziemy łowili w takim tempie jak dotychczas, nie tylko tuńczyk i dorsz, ale wszystkie obecnie łowione gatunki ryb sczezną około 2050 roku – alarmują specjaliści z amerykańskiego Levy Economics Institute.

Dziś już wiadomo z całą pewnością, że problemu nie rozwiążą farmy morskie. Do wyhodowania 1 kilograma łososia trzeba 4 kilogramów sardynek; wyhodowanie kilograma tuńczyka wymaga poświęcenia 14 kilogramów ryb. Nie wspominając o tym, że morskie farmy bardzo zanieczyszczają wodę. I dlatego, jak twierdzi dr Garry Leape z Pew Environment Group, człowiek będzie się musiał nauczyć korzystać z innych ogniw łańcucha pokarmowego, ponieważ nie będzie drobiu, wieprzowiny, wołowiny, ryb, a do jedzenia pozostaną owady – ze zwierząt lądowych, i meduzy oraz plankton – z fauny morskiej.

Otóż to, meduzy. Niebanalne rozwiązanie problemu z wykorzystaniem tych zwierząt proponuje dr Susan Heaslip z kanadyjskiego Dalhousie University. Bada ona żółwie skórzaste (Dermochelys coriacea), dorosłe osobniki osiągają wagę do 700 kilogramów. To ogromne ciało jest w stanie funkcjonować, żywiąc się niemal wyłącznie galaretowatymi stworami, krążkopławami, czyli meduzami, organizmami wybitnie niskokalorycznymi. Kanadyjska badaczka sugeruje, że skoro meduzy wystarczają tak dużym stworzeniom, w dodatku nie pozostającym godzinami w bezruchu, ale przepływającym tysiące kilometrów, należy pomyśleć, czy meduz, występujących w gigantycznych ilościach w w morzach i oceanach, nie włączyć do jadłospisu człowieka.

Pół kwintala meduz

Naukowcy postępują często na zasadzie: „ja rzucam pomysł, a wy go łapcie"; wy – to znaczy inżynierowie, technicy, praktycy et consortes. Dr Susan Heaslip zdaje się zapominać, że z jej własnych badań wynika, iż żółw zjada dziennie meduzy odpowiadające 73 proc. masy swojego ciała. Dlatego człowiek ważący 80 kilogramów powinien dziennie spożywać 58 kilogramów meduz. Ale kto wie, może to jest osiągalne albo będzie w niedalekiej przyszłości. Warto wiedzieć, że naukowcy opisali do tej pory ponad 1,5 tys. gatunków meduz. Niektóre są maleńkie jak ziarnko piasku, inne mają parasole średnicy 2 metrów. Snując dietetyczne rozważania uwzględniające meduzy, trzeba brać pod uwagę, że składają się w 98 proc. z wody, są bardziej wodniste niż ogórki i arbuzy.

Dokładnie trzy lata temu, w sierpniu 2013 roku, świat obiegła zapierająca dech w piersiach wiadomość, która zapowiadała skierowanie ziemskiej cywilizacji na zupełnie nowe tory. Mianowicie, mięso – wołowina, drób, wieprzowina, baranina – nie będzie pochodziło z rzeźni, tylko z bioreaktorów, rzeźnie zostaną zamknięte, a rzeźnicy przekwalifikowani na operatorów tychże bioreaktorów. Ta rewelacyjna wiadomość pochodziła z holenderskich uniwersytetów w Eindhoven, Wageningen i Maastricht, prowadzących prace zmierzające do uzyskania sztucznego kotleta, czyli mięsa rosnącego w bioreaktorach, uzyskiwanego z komórek macierzystych. Uczeni informowali, że komórki będą namnażane, a potem stymulowane elektrycznie, aby powstawały z nich różne rodzaje mięśni, a więc rostbefy, udźce, polędwice, schaby, a w dalszej perspektywie podroby.

Rzeźnicy zadrżeli, smakosze zaniemówili. Wprawdzie badania w tej dziedzinie prowadzone są od lat, ale uporczywie nie przynosiły rezultatów. Na przykład naukowcy z Touro College w Nowym Jorku ogłosili już w 2000 roku, że uzyskali mięso karpia z komórek pobranych od ryby. Jednak od tamtej pory zgłoszono jeszcze wiele innych patentów z tej dziedziny, ale żaden nie znalazł praktycznego zastosowania. Dopiero teraz, Holendrzy – tak się wydawało. I rzeczywiście, w sierpniu 2013 w londyńskiej restauracji, w bogatej medialnej oprawie, podano pierwszego na świecie burgera z wołowiny in vitro. Kosztował 250 tys. euro, czyli ponad milion złotych. Rachunek zapłacił z własnej kieszeni Sergey Brin, współzałożyciel Google'a.

Kawałek mięsa o wadze 140 gramów był dziełem zespołu prof. Marka Posta z Uniwersytetu w Maastricht (opowiadał o tym w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie). Kotlet sporządzono z połączenia wyhodowanych w probówce włókien mięśniowych. Każde włókno powstało z pojedynczych komórek pobranych od żywego zwierzęcia. Rozwijały się w specjalnie skomponowanym płynie nasyconym składnikami odżywczymi. Burger składał się z 20 tys. takich elementów. Gdy osiągnęły odpowiednie stadium, zamrożono je, a następnie przewieziono do londyńskiej restauracji i tam usmażono. Ponieważ hodowana tkanka pozbawiona jest krwi, zabarwiono ją sokiem z buraków.

Po bitwach opada kurz, po kotletach rozwiewa się woń smażeniny. Mimo że od tamtego wydarzenia minęły trzy lata, po sztucznym kotlecie pozostało trochę rozważań bioetyków, mnóstwo artykułów prasowych i dykteryjka o rosyjskim dziennikarzu, który, choć niezaproszony do stołu, powodowany nienasyconą (dosłownie) ciekawością, znienacka schwycił arcykotlet i odgryzł kęs. Jak widać, na razie ludzkość nie kwapi się do zastępowania naturalnego, zwierzęcego białka ani białkiem sztucznym, ani owadzim.

Sztuczne perspektywy

Chociaż jeśli idzie o to ostatnie, nasza cywilizacja nie powinna lekceważyć działań i dokonań holenderskiego farmera Rolanda van de Vena. Produkuje on tygodniowo ponad 1200 kg moli spożywczych (Plodia interpunctella). W domowych warunkach stanowią plagę, larwy żerują na mące, kaszy, ryżu, makaronie. Owady osiągają długość 10 milimetrów. Wprawdzie lwia część tej produkcji trafia do ogrodów zoologicznych i sklepów ze zwierzętami, ale około 2 proc. kupują ludzie na własne potrzeby i popyt ten podobno rośnie. Zakupów dokonują indywidualni odbiorcy przez internet oraz hurtownicy zaopatrujący restauracje. – Gdy człowiek widzi owada, coś się w nim blokuje. Co innego, gdy owady są przekształcone, tak jak inne produkty spożywcze, i nie widać ich na talerzu – zapewnia Roland van de Ven.

Przed rokiem, w ramach Festiwalu Nauki w Warszawie, dr Aleksandra Drzał-Sierocka z Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS wygłosiła wykład poświęcony kulinarnym tabu. Powiedziała wtedy, że Europejczycy nie jadają świnek morskich, ale Chilijczycy – ze smakiem. Popularne w Azji potrawy z psa są traktowane z odrazą w Ameryce Północnej, Australii i w Europie. Ergo – kulinarne tabu w dużej mierze kształtują jadłospis. Jednak ze względu na globalną sytuację ziemskiej cywilizacji możliwe, że wkrótce dojdzie do przełamania niektórych z nich, Homo sapiens, któremu głód zajrzy w oczy, sięgnie po larwy, termity, chrabąszcze w skali całego świata. W zależności od obszaru kulturowego kulinarne tabu dotyczą najróżniejszych żywieniowych zwyczajów i potraw. Z jednym wyjątkiem: – Jedynym uniwersalnym tabu kulinarnym jest kanibalizm. Kojarzy się on jednoznacznie ze zezwierzęceniem, dzikością, barbarzyństwem – mówiła podczas wykładu dr Aleksandra Drzał-Sierocka. I tego się w kuchni trzymajmy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Posłuchaj „Plus Minus”: Jakim papieżem będzie Leon XIV?
Plus Minus
Zdobycie Czarodziejskiej góry
Plus Minus
„Amerzone – Testament odkrywcy”: Kamienne ruiny z tropików
Plus Minus
„Filozoficzny Lem. Tom 2”: Filozofia i futurologia
Plus Minus
„Fatalny rejs”: Nordic noir z atmosferą