Na spektaklach Lupy siedzę niczym zahipnotyzowany. Obojętnie, czy trwają dwie (rzadko), trzy, pięć czy nawet siedem godzin. Dla mnie czas ich trwania to po prostu fragment nieskończoności, a może nawet wieczności. O geniuszu Lupy można napisać tyle tomów, ile liczy Encyklopedia Britannica i dodać jeszcze suplement. „Lunatycy", „Bracia Karamazow", „Emanuel Kant", inscenizacje Witkacego, Wyspiańskiego, Rilkego, Musila, Bernharda czy Brocha sprawiły, że stał się jednym z najważniejszych artystów światowego teatru, rozsławiając nie tylko polski teatr, ale też całą polską kulturę na świecie.
Najnowsza premiera, czyli „Proces" inspirowany utworem Franza Kafki, powstawała w szczególnych warunkach. Miała to być kolejna premiera zrealizowana z aktorami Teatru Polskiego we Wrocławiu. Zmiana dyrekcji oprotestowana przez część zespołu i samego Lupę uniemożliwiła mu realizację tego projektu. Przerwano próby, realizacja stanęła pod znakiem zapytania. Ponieważ przedsięwzięcie obrastało legendą i zainteresowały się nim festiwale na świecie, cztery warszawskie teatry i władze stolicy postanowiły sfinansować tę produkcję. Z tygodnia na tydzień coraz bardziej był to spektakl Lupy niż Kafki. Z planowanych trzech czy czterech godzin rozrósł się też niemal do siedmiu. W niektórych scenach odniosłem wrażenie, że Lupa wyraźnie testuje wytrzymałość widza. Ale wiedział też, że na jego spektakle przychodzi publiczność o szczególnej wrażliwości i wyobraźni. I do niej ten spektakl jest adresowany.
Krystian Lupa zwykle stronił od polityki, unikał bezpośrednich skojarzeń z otaczającą rzeczywistością. Od pewnego czasu jest inaczej. Jego „Proces" jest mocnym głosem artysty przeciwko życiu w zniewoleniu, beznadziei, perspektywie, gdzie każdy jest potencjalnym oskarżonym, a powaga instytucji sędziego jest na wyczerpaniu. Artysty, który dusi się w świecie rządzonym przez ludzi o chorych ambicjach, gardzących prawem i mającym dość specyficzne poczucie sprawiedliwości.
Lupa jest tu w równej mierze co sam Kafka autorem scenariusza. Widać to zwłaszcza w drugim akcie, gdzie główny bohater, poruszając się w dość mrocznym labiryncie, wchodzi do sali, w której czekają na swój proces postacie z zaklejonymi ustami (wyraźne nawiązanie do protestujących aktorów wrocławskich, których spora część wystąpiła zresztą w tym spektaklu). Franz (a nie Józef) K. jest tu rozpisany na dwóch aktorów. Andrzeja Kłaka, który niemal nie schodzi ze sceny i jest siłą napędową tej opowieści, oraz Marcina Pempusia, który jest jego głosem wewnętrznym. Postacie tego spektaklu pchane są w rejony strachu, niepewności i przerażenia. Piotr Skiba jako Mecenas świetnie obnaża fikcję wprowadzonego prawa, a ksiądz (Andrzej Szeremeta), zamiast nieść otuchę, wywołuje w skazanym dodatkowe poczucie winy. Fakt, że odnajdujemy przykłady komisji śledczych, które zdają się działać wedle z góry przyjętego scenariusza, oświadczeń, które są przerywane, bo zakłócają dobre samopoczucie prowadzącego obrady, nie świadczą źle o Lupie, raczej o czasach, w których żyjemy.
Cały ten spektakl to fascynująca gra między powieścią, teatrem i życiem. A że trwa tak długo? Nie spotkałem się z przypadkiem, by ktoś wezwany na proces uznał, że postępowanie przeciw niemu przebiegało krótko i toczyło się w miłej atmosferze pełnej zrozumienia i życzliwości.