Tim Robbins: Problemem USA nie jest jeden człowiek

Oczyszczenie atmosfery w Hollywood jest ważne. Ale z drugiej strony trzeba unikać sytuacji, w której ludzie byliby niszczeni zbyt łatwo. Nie można zaakceptować skazywania kogoś na niebyt i infamię wyłącznie na podstawie niesprawdzonych oskarżeń – mówi Barbarze Hollender na festiwalu w Karlowych Warach Tim Robbins, znany hollywoodzki aktor.

Publikacja: 06.07.2018 18:00

Tim Robbins: Problemem USA nie jest jeden człowiek

Foto: AFP

Plus Minus: Prodemokratyczne środowisko hollywoodzkie przy każdej okazji ostro występuje przeciwko Donaldowi Trumpowi. To niemal otwarta wojna. Pan też, odbierając przed kilkoma dniami Kryształowy Glob, nazwał prezydenta Stanów Zjednoczonych „monstrum".

Tim Robbins: Bo jakim trzeba być potworem, żeby wprowadzać politykę „zero tolerancji" i dzieci nielegalnych imigrantów separować od rodziców, umieszczając je w specjalnych ośrodkach? Żerować na nacjonalistycznych i ksenofobicznych i nastrojach? Ale w gruncie rzeczy myślę, że problemem Ameryki nie jest jeden człowiek. Drogę do prezydentury utorowała Trumpowi propaganda uprawiana przez ostatnich 30, 40 lat. I duża w tym zasługa mediów.

W Stanach zawsze obowiązywała tzw. fairness doctrine. Jeśli ktoś dostawał licencję na prowadzenie radia czy stacji telewizyjnej, to ciążyła na nim obywatelska odpowiedzialność za słowo. W konfliktowych sytuacjach musiał przedstawiać punkt widzenia obu stron. My o tej zasadzie zapomnieliśmy. Jej lekceważenie zaczęło się w okresie prezydentury Ronalda Reagana. Potem poszła lawina. Za czasów Clintona niewielka grupa potentatów finansowych bez problemów kupowała środki masowego przekazu i uprawiała w nich taką propagandę, jaką tylko chciała. To stało się podstawą groźnego zjawiska: coraz mniej liczni konserwatyści mogli zdobyć władzę. I zrobili to, choć nie reprezentują większości.

Jaka jest więc, pana zdaniem, ta większość?

Znacznie bardziej postępowa. Amerykanie chcą żyć w bezpiecznym świecie, lepiej zarabiać, mieć zapewnioną opiekę zdrowotną i bezpłatną naukę dla dzieci. Tymczasem strategia Republikanów miała na celu zapobieganie takim zmianom. I okazała się skuteczna. Dlatego Trump nie jest jedynym problemem tego kraju. Problemem jest wypracowanie w ostatnich kilku dekadach latach systemu, który odsuwa od władzy większość. Republikanie zadbają o to, by dzięki odpowiedniemu prawu wyborczemu zapewnić sobie wystarczającą liczbę reprezentantów w Kongresie.

Trzeba jednak przyznać, że pana „Bob Roberts" okazał się profetyczny. Tytułowy bohater, piosenkarz rockowy, piął się tam po szczeblach polityki, nie mając do tego żadnych kwalifikacji. Pokazał pan jego drogę na szczyt i towarzyszące jej zakłamanie, korupcję, degrengoladę moralną.

To był początek lat 90. Pierwszy raz stanąłem za kamerą, żeby wyreżyserować film. Chciałem coś z siebie wyrzucić. „Bob Roberts" powstał z gniewu i frustracji. Dzisiaj wiele osób mówi mi, że przewidziałem karierę Donalda Trumpa, bo pokazałem bogatego faceta, wielbiciela konkursów piękności, który walczy o fotel senatora Pensylwanii. Mechanizmy takich karier są łatwe do przewidzenia, gorzej, że trafiają na odpowiednie podłoże społeczne. Niestety, „Bob Roberts" rzeczywiście nabrał dzisiaj smutnej aktualności i bardzo mocnej politycznej wymowy.

Jak wiele innych produkcji, które w niespokojnych czasach niepostrzeżenie przekraczają progi opowieści obyczajowej, stając się niemal manifestami politycznymi. To także przypadek serialu „Tu i teraz", w którym pan ostatnio wystąpił. Jego bohaterowie mają dużą rodzinę – poza własnym dzieckiem także trójkę adoptowanych: z Kolumbii, Wietnamu i Liberii. O różnym kolorze skóry. To wystarczyło, by uznać go za kontrowersyjny.

To jest opowieść o współczesnej Ameryce. O kryzysie, jaki dotknął moje pokolenie. O utracie złudzeń. Rośliśmy wierząc w równość, wolność, w siłę umysłu, w wartość , jaką ma otwartość na innych i dialog. A po ostatnich wyborach wszystko runęło. I głównie o tym jest ten serial. Uważam, że my, aktorzy, powinniśmy uczestniczyć w takich projektach jak „Tu i teraz", bo odbijają się w nich problemy i lęki naszej współczesności.

Wśród tych lęków jest także coraz wyższy poziom społecznej agresji. Strzelaniny w szkołach, w miejscach publicznych. Trwa dyskusja na temat posiadania broni, ale też pojawiają się oskarżenia, że tę agresję wzmaga kino.

Osobiście staram się nie uczestniczyć w filmach o przemocy. Zwłaszcza takich, gdzie gwałt ogląda się z zainteresowaniem, a nie przerażeniem, gdzie bohater, za którym widz podąża, jest mordercą. Ale z drugiej strony jaki sens ma oskarżanie filmowców o popieranie przemocy? Jeśli ktoś chce zatrzymać narastającą agresję, powinien najpierw przyjrzeć się „interwencjom" i wojnom, które są nierzadko prowadzone „w naszym imieniu". Posłuchać języka polityków. Niech prasa o tym pisze. Jak dziennikarze sprzeciwią się autentycznym, tragicznym masakrom na świecie, to przyznam im prawo do protestowania przeciwko przemocy na ekranie.

Na początku lat 90. wystąpił pan w „Graczu" Roberta Altmana. Stary mistrz pokazał tam Hollywood pełen brudu i chorobliwie wybujałych ambicji. Świat, w którym nie liczą się zwykłe, ludzkie uczucia, przyjaźń, lojalność. Jestem ciekawa, jaki byłby film o współczesnym Hollywood. Czy tak silnie czuje się tam atmosferę #MeToo czy Time's up?

Nie wiem. Trzymam się od tego miejsca z daleka. Mieszkam w Venice Beach, nie chodzę na hollywoodzkie przyjęcia. Ale myślę, że jeśli te akcje zmienią kulturę, będzie to zdrowe. Przez lata wszyscy wiedzieli, co robi Harvey Weinstein, i milczeli. Wciąż jest jeszcze wiele do ujawnienia. W świecie kina grube ryby źle traktowały nie tylko kobiety. Wiele dałoby się również powiedzieć o gejach, którzy zmuszali do uległości młodych chłopców. Oczyszczenie tej atmosfery jest ważne. Ale z drugiej strony trzeba unikać sytuacji, w której ludzie byliby niszczeni zbyt łatwo. W to muszą się włączyć organy ścigania i system prawny, bo nie można zaakceptować skazywania kogoś na niebyt i infamię wyłącznie na podstawie niesprawdzonych oskarżeń.

Nie nęci pana taki temat? Od 1999 r. nie nakręcił pan żadnego filmu.

Reżyseria jest wyczerpująca. Pamiętam uczucie ulgi, jakie towarzyszyło mi, gdy tuż po zrobieniu „Craddle Will Rock" grałem w „Misji na Marsa" Briana De Palmy. Podczas przerwy między ujęciami siedziałem w eleganckiej przyczepie, włączałem telewizor, w którym leciała transmisja meczu albo film, wyglądając przez okno obserwowałem ludzi uwijających się po planie i myślałem sobie: „Ech, życie jest piękne".

A już poważnie: aktorstwo mniej człowieka zżera psychicznie. Rola to kontrakt na osiem–dziesięć tygodni. Własny film wciągał mnie na dwa lata. Całkowicie. I to główny powód, dla którego wycofałem się na jakiś czas z realizowania swoich projektów. Kiedy kręciłem „Craddle Will Rock", mój młodszy syn miał siedem lat i jednego dnia powiedział: „Tato, wolę, jak grasz". Zrozumiałem. Pracując jako aktor, wracałem do domu i miałem dla niego oraz jego brata czas. A reżyserowanie to obsesja. Człowiek się nie kontroluje. Żyje tylko dla kina. Kręcąc, przestawałem być rodzicem. Pod koniec lat 90. miałem wrażenie, że zrobiłem już filmy, które chciałem zrobić, powiedziałem, co miałem do powiedzenia, i nie miałem już jakichś wielkich marzeń: tęsknoty, by opowiedzieć kolejną historię. Dlatego postanowiłem być prawdziwym ojcem dla moich dzieci. Patrzeć, jak dorastają, stać się częścią ich świata.

Ale teraz oni są już dorośli.

To prawda, jednak zmienił się też przemysł filmowy. Dzisiaj dużo trudniej jest robić ambitne filmy, a reżyserowanie dla samego reżyserowania mnie nie interesuje. Dostaję różne oferty, ale nie zamierzam stawać za kamerą tylko po to, żeby biegać po planie i komenderować. Choć nie ukrywam, że mam też kilka własnych projektów. I wierzę, że znajdą się jacyś szaleńcy z dużymi pieniędzmi, którzy będą chcieli je sfinansować. Czekam na nich, szukam ich. Może pani ma 20 mln dol.?

Gdyby ci „szaleńcy" się znaleźli, o czym chciałby pan opowiedzieć?

Najbliższy jest mi scenariusz „Heretic". Napisałem go około siedmiu lat temu. Trzej główni bohaterowie to mężczyźni, którzy albo na skutek okoliczności zewnętrznych, albo własnej wyobraźni, uważają, że biorą udział w drugim pojawieniu się Chrystusa. To opowieść o losie, o hipokryzji, o przywłaszczaniu sobie wiary i wykorzystywaniu jej do celów politycznych. Satyra, ale też duża, epicka opowieść. Niestety, kosztowna. Mam jednak nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych lat uda mi się ruszyć z produkcją. Na razie reżyseruję odcinki seriali, a przede wszystkim przedstawienia teatralne. Z ostatnimi czterema sztukami objechałem cały świat. Dla mnie zawsze mniej ważne było pytanie: „Dla jakiej widowni to robisz?", liczyło się: „Jaką historię chcę opowiedzieć?". Ale przecież w końcu z moimi przedstawieniami docierałem do wielu tysięcy osób.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że po pracy na planie filmowym zawsze z ulgą wraca pan do teatru.

To prawda. Teatr pozwala wciąż na nowo coś odkrywać, uczyć się, wyczarowywać nowe formy kontaktu z widzem. Kocham scenę. Mój ojciec był aktorem i piosenkarzem folkowym. To od niego zaraziłem się aktorstwem. Jako dzieciak występowałem z nim i z moimi siostrami w teatrze ulicznym na Brooklynie. Nasi sąsiedzi to uwielbiali. I ten teatr tak we mnie został. Na początku lat 80., po studiach na UCLA, założyłem kompanię teatralną „Actors Gang", której byłem kierownikiem artystycznym. I od 37 lat mam tę swoją przystań, w której mogę robić to, co chcę, bez proszenia się o nic, bez antyszambrowania i zbierania wielkich pieniędzy. A jest coś jeszcze: teatr to dzisiaj jedno z ostatnich miejsc na świecie, gdzie można ludzi poprosić o wyłączenie telefonów i oni naprawdę to zrobią. Przez dwie godziny będą razem, skupieni na tej samej historii.

Na dużym ekranie też się pan ostatnio rzadko pojawia.

Dostaję dużo scenariuszy. Ale nie muszę już stale pracować. Nie interesuje mnie byle jaki materiał. Lubię grać ludzi wybitych z codziennej rutyny. Osoby na skraju załamania nerwowego, zagłębiające się w depresji albo odwrotnie – w ekstazie, w fantastycznym momencie życia, w którym chce się fruwać. Szukam pełnokrwistych bohaterów, staram się zrozumieć ciemne strony życia. Przyjmuję rolę, jeśli uznam jakiś projekt za ważny, jeśli scenariusz naprawdę mi się podoba. Zapewniam więc, że nie grozi mi przepracowanie. Ostatni fajny tekst wpadł mi w ręce dwa lata temu. To było „Marjorie Prime".

W internecie można przeczytać, że zagra pan w polityczno-futurystycznym „Patriocie" Dana Pringle'a.

Jest za wcześnie, żeby o tym filmie rozmawiać. Nie jest jeszcze pewne, czy on w ogóle powstanie.

Jak widzi pan dzisiaj rolę artystów?

Zawsze tak samo. My w gruncie rzeczy nie mamy wielkiej władzy ani mocy. Nie musimy występować przeciwko Trumpowi ani brać czynnego udziału w polityce. Ale naszym zadaniem jest opowiadanie historii, które inaczej mogłyby zostać przemilczane. Pokazywanie tego, co dzieje się w świecie, przez pryzmat losu człowieka. Dla mnie inspiracją stali się wspaniali ludzie, których spotkałem na swojej drodze. Nelson Mandela, Paul Newman, Fred Rogers, Harry Belafonte, Bruce Springsteen... Otwarci, wierni sobie i wartościom, w jakie zawsze wierzyli.

W Karlowych Warach powiedział pan na scenie, że władza tyranów opiera się na strachu, i namawiał pan artystów do oporu. Do tego, by nie stawali się „kukiełkami propagandy" i „elementem świata Marvela", lecz walczyli o prawdę.

Kiedy patrzę na własne życie, najważniejsze dla mnie pytanie brzmi: Co by było, gdybym nie mówił głośno tego, co myślę? Kim byłbym, gdybym trzymał się od wszystkiego z daleka, nie wychylając głowy poza swoją strefę wygody i bezpieczeństwa? Gdybym był pragmatykiem i zamiast pracować przy skromnych, trudnych projektach, które uważam za istotne, pojawiał się w kolejnych superprodukcjach? I wiem, że nie czułbym się wtedy ze sobą dobrze.

rozmawiała Barbara Hollender

Tim Robbins, laureat Oscara za rolę w „Skazanych na Shawshank", reżyser m.in. filmu „Przed egzekucją". Na początku lipca odebrał Kryształowy Glob za całokształt twórczości na festiwalu w Karlowych Warach

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Prodemokratyczne środowisko hollywoodzkie przy każdej okazji ostro występuje przeciwko Donaldowi Trumpowi. To niemal otwarta wojna. Pan też, odbierając przed kilkoma dniami Kryształowy Glob, nazwał prezydenta Stanów Zjednoczonych „monstrum".

Tim Robbins: Bo jakim trzeba być potworem, żeby wprowadzać politykę „zero tolerancji" i dzieci nielegalnych imigrantów separować od rodziców, umieszczając je w specjalnych ośrodkach? Żerować na nacjonalistycznych i ksenofobicznych i nastrojach? Ale w gruncie rzeczy myślę, że problemem Ameryki nie jest jeden człowiek. Drogę do prezydentury utorowała Trumpowi propaganda uprawiana przez ostatnich 30, 40 lat. I duża w tym zasługa mediów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy