Plus Minus: Prodemokratyczne środowisko hollywoodzkie przy każdej okazji ostro występuje przeciwko Donaldowi Trumpowi. To niemal otwarta wojna. Pan też, odbierając przed kilkoma dniami Kryształowy Glob, nazwał prezydenta Stanów Zjednoczonych „monstrum".
Tim Robbins: Bo jakim trzeba być potworem, żeby wprowadzać politykę „zero tolerancji" i dzieci nielegalnych imigrantów separować od rodziców, umieszczając je w specjalnych ośrodkach? Żerować na nacjonalistycznych i ksenofobicznych i nastrojach? Ale w gruncie rzeczy myślę, że problemem Ameryki nie jest jeden człowiek. Drogę do prezydentury utorowała Trumpowi propaganda uprawiana przez ostatnich 30, 40 lat. I duża w tym zasługa mediów.
W Stanach zawsze obowiązywała tzw. fairness doctrine. Jeśli ktoś dostawał licencję na prowadzenie radia czy stacji telewizyjnej, to ciążyła na nim obywatelska odpowiedzialność za słowo. W konfliktowych sytuacjach musiał przedstawiać punkt widzenia obu stron. My o tej zasadzie zapomnieliśmy. Jej lekceważenie zaczęło się w okresie prezydentury Ronalda Reagana. Potem poszła lawina. Za czasów Clintona niewielka grupa potentatów finansowych bez problemów kupowała środki masowego przekazu i uprawiała w nich taką propagandę, jaką tylko chciała. To stało się podstawą groźnego zjawiska: coraz mniej liczni konserwatyści mogli zdobyć władzę. I zrobili to, choć nie reprezentują większości.
Jaka jest więc, pana zdaniem, ta większość?
Znacznie bardziej postępowa. Amerykanie chcą żyć w bezpiecznym świecie, lepiej zarabiać, mieć zapewnioną opiekę zdrowotną i bezpłatną naukę dla dzieci. Tymczasem strategia Republikanów miała na celu zapobieganie takim zmianom. I okazała się skuteczna. Dlatego Trump nie jest jedynym problemem tego kraju. Problemem jest wypracowanie w ostatnich kilku dekadach latach systemu, który odsuwa od władzy większość. Republikanie zadbają o to, by dzięki odpowiedniemu prawu wyborczemu zapewnić sobie wystarczającą liczbę reprezentantów w Kongresie.