Jej mąż mnie uspokaja. Wyjaśnia, że biel oznacza pokojowe intencje. Oczyszcza atmosferę. Bo dzisiejsza uroczystość ma służyć uzdrowieniu ziemi i odblokowaniu kanałów energetycznych. Okazuje się, że mężczyzna, choć nie nosi służbowej koszuli, również pracuje w tutejszym ratuszu, jako osobisty sekretarz burmistrza. Kręci komórką relację na żywo, na Facebooka obecnej rady miejskiej. César, bo tak ma na imię, nagrywa też mnie, jako zagraniczną turystkę. Udzielam krótkiego wywiadu, mówię, jak bardzo podoba mi się w Catemaco.
Mimo że według Wikipedii wydarzenie ściąga co roku pięć tysięcy turystów, dzisiaj nie ma ich zbyt wielu. Dwie dziewczyny z Ukrainy, chłopak z Rosji i jego partnerka z San Francisco trafili tu przypadkiem. Podchodzą do mnie, speszeni, aby zapytać, co właściwie się dzieje. Jest jeszcze kilkoro Japończyków (zawsze jacyś są) oraz para satanistów z Nowego Jorku.
Trzymam się blisko Césara, który nie przerywając nagrywania, przedstawia mi obecnych. Burmistrz rozmawia akurat ze stanowym ministrem turystyki, który przyjechał specjalnie na imprezę. Są uściski dłoni, wspólne zdjęcia. Pojawiają się również inni oficjele oraz elita miasteczka.
Gdy czarowników z regionu Los Tuxtlas ponad trzydzieści pięć lat temu odwiedziła Elżbieta Dzikowska, brujos, choć popularni wśród miejscowych, byli dla Meksyku jak wstydliwy pryszcz. Oficjalnie nie istnieli. A mimo to znaleźli się tacy, którzy dostrzegli w ich praktykach magicznych ogromne możliwości dla rozwoju turystyki. „Najlepiej wyrobić sobie specjalność – rozumował José Antonio González, ówczesny przedstawiciel Ministerstwa Turystyki w Los Tuxtlas. – Na Jukatan przyjeżdżają turyści, by podziwiać ruiny miast Majów, do Acapulco – żeby pogrzać się na zawsze tam pewnym słońcu, do San Cristóbal de las Casas – na najsłynniejszy w kraju targ indiański. A do Los Tuxtlas niechaj przybywają leczyć się u czarowników!"
Dzisiaj lokalni politycy stanowią już część procesji. Wyruszają w pochodzie zaraz za czarownikami i dziewczętami w wiankach. (...)
Filozof z wydziału turystyki
Czarowników jest dzisiaj czworo. Wszyscy wymienieni w programie: Rosa Elia Belli Chagala (kapłanka), José Luis Baxin Mantilla (mistrz nauk tajemnych i spirytysta), Marco Antonio Absalón (uzdrowiciel) i Juan Rosario Toto (brujo i szaman). Czarownicy składają wieniec pod pomnikiem legendarnego rybaka Juana Catemaxcy, któremu na brzegu jeziora miała się ukazać Virgen del Carmen, tutejsza Matka Boża, obiekt kultu i tłumnych lipcowych pielgrzymek. To od jego nazwiska – według legendy – wzięło nazwę miasteczko.
– Tak naprawdę nazwa Catemaco pochodzi z nahuatl i oznacza „spalone domy". Ma to prawdopodobnie związek z tragedią, do której doszło kiedyś po erupcji jednego z tutejszych wulkanów – wyjaśnia mi Juan Luis z wydziału turystyki.
Podchodzi do mnie co chwila, zagaduje, objaśnia przebieg wydarzeń. Większość jego opowieści jest zgoła fantastyczna, choć on traktuje je z pełną powagą.
– Raz do roku, w sierpniu, woda w jeziorze zamienia się w krew – mówi z kamienną twarzą. – To miejsce ma ogromną moc. Dzieją się tu takie rzeczy, o jakich nie śniłaś. – Wpatruje się w sunące w dole rozświetlone pochodniami łodzie. W tafli jeziora odbija się kolor ognia, woda wydaje się płonąć. – Znałem jednego czarownika, który potrafił się zmieniać w zwierzęta. Widziałem na własne oczy, jak przemienił się w psa. Jego ubranie pozostało na ziemi.
– Wszyscy, jak mrówki, próbujemy dotrzeć do wyznaczonego celu – ciągnie zapatrzony w ogień Juan Luis. – Ale co chwila słyszymy, żeby ustać w wędrówce, że zewsząd czyhają na nas niebezpieczeństwa. Wiele mrówek zawraca, przystaje, wątpi. Do celu dociera jedna. Zapytana, jak to zrobiła, wyciąga zatyczki z uszu. Tylko tak możemy dotrzeć tam, gdzie zamierzamy. Nie słuchając nikogo, z wyjątkiem naszego wewnętrznego głosu. Każdy ma w sobie tę siłę, trzeba się tylko na niej skoncentrować.
Przestało mnie już dziwić, że urzędnik miejscowego ratusza opowiada takie historie dopiero co poznanej dziewczynie. Przywykłam, że w Meksyku niemal każdy jest filozofem. Refleksje i wyrobione przez lata życiowe mądrości wykładali mi już przy pierwszym spotkaniu sklepikarze, rolnicy, taksówkarze.
Dziedzictwo białej małpy
Pomału docieramy do celu. Przed bramą powitalną na La Punta ustawiają się politycy, naprzeciwko nich brujos. Przed urzędnikami jest rozciągana wstęga, oni sami biorą w ręce nożyczki. Czarownicy przyklękają, proszą ich o błogosławieństwo. Wstęga zostaje przecięta, nieco dalej wybuchają fajerwerki.
Tłum rusza przez las wąską, oświetloną pochodniami ścieżką. W oddali słychać bębny. Przemieszczamy się w ich kierunku. Okazuje się, że dźwięk dobiega z głośników na ustawionej specjalnie z tej okazji scenie. Konferansjer wita przybyłych, zaprasza do zajęcia miejsc na plastikowych krzesłach. Przedstawia szacownych gości, rozlegają się brawa. Potem przemówienie prezydenta, przemówienia brujos i można zaczynać ceremonię.
Na początek rytuał oczyszczania oficjeli. Stanowy sekretarz turystyki Leopoldo Domínguez Armengual w swojej dokładnie wyprasowanej koszuli rozkłada ręce na boki. Brujos uwijają się, wznosząc modlitwy ku niebu. Urzędnicy dzielnie znoszą opryskiwanie ich magicznym sprejem z wielkiej butelki, a potem obfite polewanie głów wodą z kokosa.
– Wyciągnijmy ręce w przód. Wszyscy! – zawiaduje przez bezprzewodowy mikrofon jeden z czarowników, Juan Rosario Toto. – Pozbądźmy się negatywnej energii, zazdrości, rzuconych na nas uroków! Niech opuszczą nasze ciała!
Ktoś dmie w muszle, tłum podnosi ręce. W sumie kilkaset osób, może nawet więcej.
Przed sceną usypano na tę okazję kopiec; tu odbywają się rytuały. Po jego czterech stronach wzniesiono ołtarze, każdy symbolizujący jeden żywioł. Brujos modlą się przy nich po kolei, kończąc przy tym poświęconym ziemi. To właśnie ona jest najważniejsza w dzisiejszej ceremonii.
– To, że jesteśmy tutaj dzisiaj, to żaden przypadek! Jesteśmy tutaj z miłości do ziemi! Ziemi, która jest chora! Ziemi, która drży z bólu! – woła kapłanka Rosa Elia Belli Chagala, nawiązując zapewne do silnych wstrząsów sejsmicznych, jakie nawiedziły Meksyk kilka miesięcy wcześniej, we wrześniu 2017 roku. – Jak to możliwe, że w kraju tak bogatym w wodę, tak wielu ludziom jej brakuje? Jak doszło do tego, że woda w naszym kraju jest reglamentowana? Tracimy wiele wartości, wartości, które przekazali nam nasi przodkowie! Czy wolno nam sprawiać im taki zawód? Jak możemy trwonić tysiącletnie tradycje? Sprawiać, że umierają dawne porządki? Ludzie nazywają mnie czarownicą, ale ja staram się tylko strzec dawnej mądrości. Jestem wojowniczką! Nie ustaję w walce! To czas zmiany! Zmieniajmy się tak, jak to robi ona! – wskazuje na wypchaną żmiję zdobiącą laskę jednego z czarowników.
Tłum rzuca się na pomarańcze, jabłka i banany, gdy kapłanka zaprasza do częstowania się owocami z ołtarza. Przez mikrofon przypomina o jutrzejszych wydarzeniach, w tym najważniejszym z nich – corocznej tradycyjnej czarnej mszy. Ludzie rozchodzą się, ja przysiadam na plastikowym krzesełku.
Jak spod ziemi wyrasta przy mnie Juan Luis.
– Kiedyś uroczystości odbywały się w innym miejscu, na wzgórzu Mono Blanco. To tam ludzie zabili ostatnią białą małpę. Ponoć to ona miała przekazać całą swoją mądrość jednemu brujo. Tak narodziła się w Catemaco tradycja czarnoksięstwa – mówi.
Wokół ceremonialnego wzniesienia dogasa ogień.
– Życie jest jak ta pochodnia. Im intensywniej płonie, tym szybciej się wypali – ciągnie. – Wiesz, że mój dziadek też był czarownikiem? Ale w innych czasach. Kiedy jeszcze nie było prawa.
– Jakiego prawa?
– Takiego, że gdy się kogoś zabiło, szło się do więzienia – odpowiada ze spokojem. – Bycie brujo pochłania mnóstwo energii, bo przekazuje się ją także innym ludziom. Dziadek musiał ją przecież skądś brać. Dlatego składał w ofierze swoje żony. Zabił je wszystkie.
Fragment książki Oli Synowiec „Dzieci szóstego słońca. W co wierzy Meksyk", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne (Wołowiec 2018). Śródtytuły pochodzą od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95