Tak jak i w Polsce w 1956 czy 1980 roku nie chodziło o brak kiełbasy, tak i dziś na Kubie nie chodzi o brak szczepionek na covid czy o brak cukru czy kawy. Zdumiewające jest, że dziś w polskich mediach przeczytałam większe bzdury niż w amerykańskich. Onet cytuje jakąś Polkę mieszkającą na Kubie: „komunistyczna władza wraz z nowym pokoleniem wyraźnie słabnie. Obecny prezydent Miguel Diaz-Canel nie ma ani szacunku narodu, ani siły przebicia i inteligencji Fidela". To tak jakby powiedzieć, że komunizm w Polsce słabł, gdy Bieruta zastąpił Gomułka, a Gomułkę Gierek, którzy nie mieli „szacunku i siły przebicia" swoich poprzedników.
Jeśli mierzyć niepopularność władzy liczbą rozstrzelanych, uwięzionych, skazanych, zatrzymanych i represjonowanych w najprzeróżniejsze sposoby, to władza komunistyczna na Kubie jest chyba jedną z najmniej popularnych w drugiej połowie XX i w XXI wieku. I nie była popularna od początku. W Polsce potrzebny był IPN i rzesze historyków, by udokumentować, ocenić i obliczyć zakres represji komunistycznych. O zbrodniach reżimu na Kubie można jednak od dziesiątków już lat przeczytać całe tomy. Trzeba też pamiętać, że aparat represji na Kubie był tworzony od początku i później nadzorowany przez sowieckie KGB. Dlatego nie tylko opozycja i poszczególni dysydenci byli podobni do swoich polskich, sowieckich czy czeskich odpowiedników, ale cały aparat skierowany przeciwko nim był zupełnie nielatynoski i zalatywał Berią, Andropowem czy Putinem.
Dziś Kubańczycy znów wyszli na ulice (nieprawdą jest, że to pierwszy raz), domagając się swoich podstawowych praw. Reakcja świata, tak zwanego wolnego czy demokratycznego, jest właściwie żadna. Stany Zjednoczone wezwały jedynie nieśmiało rząd kubański do nieblokowania środków komunikacji. Biały Dom ma oczywiście problem, bo już od dawna Partia Demokratyczna jest zwolennikiem łagodnego kursu wobec komunistów na wyspie, podczas gdy republikanie, na których masowo głosują kubańscy emigranci, są zwolennikami sankcji ekonomicznych. Sankcje jednak nie działają, odkąd Unia Europejska wprowadziła politykę odprężenia czy wręcz poparcia dla władz komunistycznych. Celują w tym socjaliści, zwłaszcza hiszpańscy. Niestety, obecnie polityka zagraniczna Unii jest w rękach jej „ministra spraw zagranicznych", czyli hiszpańskiego socjalisty Josepa Borella, który poprosił „rząd na Kubie, by zezwolił na pokojowe demonstracje". Po Borellu i jego partyjnych towarzyszach nie można spodziewać się niczego dobrego w obronie kubańskich ruchów wolnościowych.
Ale Polska może coś zrobić. Przede wszystkim należy jak najszybciej zainicjować wysłanie na Kubę grupy obserwatorów europejskich (zaszczepionych, w maskach i nawet strojach ochronnych). Wiadomo już, że większość rządów woli nie bić i zabijać swoich obywateli na oczach świata. Wyjątkiem są na pewno Chiny, ale mogą sobie na to pozwolić, podczas gdy 11-milionowa Kuba – nie. Kroki, które należy podjąć, by bronić kubańskich demokratów, były już wielokrotnie formułowane i – lepiej lub gorzej – wprowadzane w życie. Choćby w stosunku do rządu Jaruzelskiego po wprowadzeniu stanu wojennego.
Polska ma również szczególny i niestety lekceważony dług wobec Kuby. Otóż od września 2001 r., przez cztery lata, ambasadorem RP na Kubie był Tomasz Turowski, oficer wywiadu PRL, który to PRL, jak wiemy nie był ani niezależny, ani nie miał własnego wywiadu, ale pracował dla KGB, GRU i innych sowieckich aparatów represji. Solidarność i jej rząd po 1989 roku była na Kubie bardzo popularna i ambasador Rzeczpospolitej Polskiej cieszył się ogromnym szacunkiem wśród dysydentów, którzy przychodzili do niego po radę i pomoc. Rząd USA korzystał z „polskiego kanału", by wspierać odradzający się ruch oporu. I właśnie w środku kadencji polskiego ambasadora nastąpiła „czarna wiosna", kiedy aresztowano 75 dysydentów skazanych następnie na kary od sześciu do dwudziestu pięciu lat więzienia. Duża część z nich bywała w ambasadzie RP, o czym na procesach właściwie nie było mowy. Dług honorowy, który należy spłacić.