Alfabet Szewacha Weissa - dokończenie

Największy przyjaciel Polski wśród izraelskich polityków, wspomina ludzi, którym zawdzięcza życie i ważne chwile swojej kariery publicznej

Aktualizacja: 31.12.2009 14:05 Publikacja: 31.12.2009 14:00

Szymon Peres

Szymon Peres

Foto: Fotorzepa, Bartłomiej Zborowski Bar Bartłomiej Zborowski

[srodtytul]Szymon Peres[/srodtytul]

Wiecznie młody, wiecznie elegancki, wiecznie pełen energii. A ma 86 lat!

– Szimon, jak ty to robisz? Jak ty żyjesz? – pytałem. – To pewnie sprawa natury – odpowiedział, ale zaraz zdradził mi swój sekret. Codziennie wstaje o piątej rano i w domu robi gimnastykę. Przed pracą pije herbatę i czyta gazety. – A w pracy między 12 a 13 robię sobie półgodzinny odpoczynek na sofie. Pracuję do wieczora, usypiam z książką – opowiadał.

Odsypia w samolotach. W tym sensie każdy lot jest u niego wykorzystany do maksimum. Zasypia natychmiast, jak wejdzie do samolotu, a czasem trzeba go budzić w trakcie lądowania. Śpi całą drogę, czego nieraz byłem świadkiem. Kiedy lecieliśmy razem do Oslo na wręczenie Pokojowej Nagrody Nobla, którą odbierał z Rabinem i Arafatem, też zasnął. – Wiesz co Szewach? Będziemy opowiadać sobie dowcipy – powiedziała jego żona Sonia, która siedziała obok mnie i dobrze mówiła w jidysz. Ale zaraz dodała: – Zobaczysz, nawet jak będziemy się głośno śmiać, to on i tak się nie obudzi.

Pochodzi z polskiego Wiszniewa, który dziś znajduje się na Białorusi. Nigdy nie miał czasu skończyć wyższej uczelni. Ale jest bardzo zdolny, mądry i inteligentny. Przeszedł wszystkie szczeble kariery. Gdy miał 29 lat, został najmłodszym w historii Izraela dyrektorem generalnym w Ministerstwie Obrony. W czasie wojny o niepodległość kupował broń w USA i we Francji. Stworzył przemysł lotniczy w Izraelu, a jeśli to prawda, że – jak mówią – Izrael ma broń jądrową, to śmiem twierdzić, że stoi za tym Peres. Był sekretarzem Partii Pracy, ministrem transportu, skarbu… W 1965 roku inflacja wynosiła 625 procent, a on przez dwa lata obniżył ją do 6! Potem był szefem MSZ, premierem, dziś jest prezydentem.

– Szymon, jak ty to robisz? – pytałem. – Wiesz co Szewach, na najwyższych stanowiskach administracyjnych jest potrzebny człowiek, który zna historię i łacinę, ale zupełnie nie zna się na żadnej sprawie, w której działa, bo to tylko zawracanie głowy. Za to używa swojego naturalnego rozumu i prowadzi wszystkie sprawy tak, jak żydowska matka prowadzi dom – powiedział.

Bardzo nie lubił się z Icchakiem Rabinem. Obaj rywalizowali o przywództwo w Partii Pracy. A ja chyba byłem jedyną osobą, która z obu miała dobre stosunki i nieraz byłem kurierem między nimi. Pamiętam podróż do Waszyngtonu w 1994 roku, kiedy lecieliśmy wszyscy, by z królem Jordanii Husajnem podpisać deklarację pokojową. Dziesięć godzin podróży, oni siedzą pięć metrów od siebie i żaden nie odezwie się ani słowem. Podszedłem do Rabina i pytam, czy mogę coś zrobić. Słyszę odpowiedź, że nie. Podszedłem do Peresa. – Szymon, co robimy? Będziemy rozmawiać ze wszystkimi, z prezydentem USA, z królem Jordanii, a wy między sobą nie? Może wyślesz Rabinowi jakąś karteczkę? – spytałem.

– A dlaczego miałbym to zrobić? – spytał.

W Białym Domu pomogło wino. Podnieśli kieliszki, atmosfera się rozluźniła.

Rok później, w nocy 4 listopada 1995 roku, kiedy w Jerozolimie kończyła się wielka pokojowa demonstracja, na którą przyszły setki tysięcy ludzi, Rabin i Peres zaprosili piosenkarkę, która wykonała piękną pieśń o pokoju.

Obaj stali obok siebie, każdy dostał kartkę ze słowami. Peres śpiewał nieźle. Rabin miał przecudny głos, ale śpiewać nie umiał. Gdy zeszliśmy ze sceny, widziałem, jak Rabin położył rękę na ramieniu Peresa.

Pięć – siedem minut później Rabin został zamordowany. W kieszeni jego marynarki znaleziono kartkę ze słowami pieśni pokojowej i ze śladami jego krwi.

O drugiej w nocy rząd postanowił, że Peres zostanie nowym premierem.

[srodtytul]Icchak Rabin[/srodtytul]

– To ja jestem waszym swatem! – wykrzyknął, gdy po wielu latach opowiedziałem mu, że miał swój udział w tym, jak poznałem swoją żonę. Był 1992 rok, byłem już przewodniczącym Knesetu i uczestniczyłem w spotkaniu, które odbywało się w mieszkaniu Rabina. Do dziś pamiętam tamten adres w Tel Awiwie – ulica Asi 5. Od tamtej rozmowy Rabin po prostu zakochał się w mojej Ester.

Prawie 40 lat wcześniej służyłem w izraelskiej armii. Byłem oficerem ds. kulturalnych, a Rabin był generałem, jednym z najmłodszych w Izraelu. Pewnego dnia w 1956 roku ogłoszono alarm. Przez dwa miesiące musieliśmy zostać w bazie, nie mogliśmy wyjechać na weekend do domu. Wtedy generał Rabin wezwał mnie do siebie i kazał zorganizować Wielkanoc. – Zrobisz wszystko, żeby wieczorem odbył się jakiś wesoły program. Wybierz, kogo chcesz – powiedział.

Już wtedy miałem plan i wiedziałem, kogo zaproszę. Na służbę do naszej jednostki przyjechała wówczas Ester Kachanowicz – miss izraelskiej armii, której twarz pojawiła się na okładce tygodnika armii „Bamma Hanne” (W obozie). Była przepiękna i wszyscy zaczęli się koło niej kręcić. To ciekawe, ale – według różnych badań – armia jest najważniejszym swatem w Izraelu. Więcej niż połowa par spotkała się w armii.

I wtedy poprosiłem Ester, żeby przeczytała wiersz. Trzy lata była moją narzeczoną. Razem przeżyliśmy 49 lat. W 1968 roku, gdy Partia Pracy podzieliła się na obóz Rabina i Peresa, stanąłem po stronie Rabina. Potem w 1980 roku, gdy nie było wiadomo, który z nich zostanie premierem, choć popularniejszy był Peres, odwiedziłem Rabina w biurze. – Idę z tobą. Przyszedłem, żeby popełnić z tobą polityczne samobójstwo – powiedziałem. Był bardzo szczęśliwy.

Przegrywał z Peresem do 1992 roku, kiedy to on został kandydatem na premiera i nagle wielu zapragnęło przejść na jego stronę. Przyjmował wszystkich. Miał dobre serce, bo myślał tylko o pokoju z Palestyńczykami. Pewnego dnia spytał: – Szewach, a ty kim chcesz być? Byłbyś dobrym ministrem edukacji albo ministrem ds. parlamentarnych.

– Wiesz, ja chcę być przewodniczącym parlamentu – odpowiedziałem.

– To będziesz – rzekł.

Pod koniec lipca mieliśmy przedstawić w parlamencie nowy rząd. Ponieważ nie było jeszcze przewodniczącego, posiedzenie miał prowadzić najstarszy deputowany. I padło na Rabina. – Szewach, pomóż. Rządem już kierowałem (w latach 70. – przyp. red.), ale parlamentem jeszcze nie – prosił. Ja byłem już wiceprzewodniczącym Knesetu, więc mu pomogłem.

Uczyliśmy się systemu parlamentarnego u niego w domu. Był wspaniałym uczniem, chciał wszystko wiedzieć. Już nawet ja mówiłem: – Zostaw, to tylko uroczystość.

Ale on nie słuchał, pytał o wszystko. Fantastycznie poprowadził tamto posiedzenie. A ja wygrałem głosowanie na przewodniczącego, choć nie było to takie oczywiste. Nieoczekiwanie jednak poparło mnie ośmiu posłów z partii Rafi, którzy stwierdzili: – Był bardzo dobrym profesorem. Lubimy go.

– Ooo, warto być profesorem – zażartował Rabin.

Dostałem też głosy ortodoksów. – Pochodzę z Drohobycza, a on z Borysławia. Chcemy, żeby Galicyjczyk stał na czele parlamentu – tłumaczył rabin Szapiro.

Cała sala się śmiała. A Rabin powtarzał potem: – Ten Szewach jest profesorem, pochodzi z Galicji i dostał więcej głosów niż ja.

Był bardzo dowcipny. I rudy. A w Izraelu rudy to mądry i ma dobre serce, choć jest twardy. Bez przerwy palił papierosy. Dzień i noc. I nie chciał podpisać ustawy zakazującej palenia w miejscach publicznych, która była przesądzona. – Ja bez papierosa nie mogę pracować! Zabierają mi zdolność do pracy! Ja nie mogę tego podpisać – powtarzał i poprosił mnie o pomoc. Spojrzeliśmy w jego kalendarz. Był poniedziałek. W czwartek wylatywał z Izraela. – To sprawa załatwiona. Peres cię zastąpi i on podpisze ustawę – powiedziałem. I tak się stało.

4 listopada 1995 roku zapaliłem mu ostatniego papierosa. Byliśmy wtedy na pokojowej demonstracji na placu Królów w Tel Awiwie. – Szewach, zapal mi papierosa – poprosił. Chwilę później został zastrzelony. Do dziś mam tę zapalniczkę.

[srodtytul]Irena Sendlerowa[/srodtytul]

Ja po prostu na nią napadłem. Ściskałem tak mocno! Trwało to może pięć, sześć minut… Zobaczyłem w niej moją panią Lasotową, panią Potężną, Góralową – wszystkich, dzięki którym żyję i którym za to, że ukrywali żydowską rodzinę, mogła grozić kara śmierci.

A Irena Sendlerowa uratowała 2,5 tysiąca żydowskich dzieci. Kierowała podziemną organizacją, która powstała tylko w jednym celu – by ratować Żydów. Nigdzie w Europie nie było drugiej takiej Żegoty! To było najwyższe bohaterstwo.

Odwiedziłem ją w 2002 roku, w domu opieki przy klasztorze Ojców Bonifratrów w Warszawie. W jej małym, skromnym pokoiku pełnym książek, gazet, magazynów. Tak wielka, przecudna kobieta w tak skromnym miejscu. Siedzieliśmy obok siebie dwie godziny. Bardzo blisko. Rozmawialiśmy o Izraelu. To był trudny czas, trwała druga Intifada. Ale Irena Sendlerowa doskonale była zorientowana. Myślałem: – Mój Boże, kobieta, która ma już tyle lat, tak dobrze się zna! Tak pięknie zna historię Izraela i narodu żydowskiego. Chyba miała łzy w oczach.

Zadałem kilka banalnych pytań. Dlaczego pomagała żydowskim dzieciom. Po co to robiła. Jak. – Już tyle razy o tym mówiłam, choć szczerze mówiąc, zawsze krótko. Ale nie powiem panu więcej – powiedziała. Dodała, że tak czuła, że niszczone są wszystkie wartości ludzkie. – Jako człowiek, pielęgniarka, nauczycielka, kobieta nie mogłam być obojętna – powiedziała.

W tamtych czasach obojętność to była nieludzkość. Jest mało takich, którzy są człowiekiem, gdy nie ma ludzi.

To było nasze jedyne spotkanie. Na pożegnanie też mocno ją uściskałem. Czułem się tak, jakbym wychodził ze świątyni sprawiedliwości. Bo ile jest dziś dzieci na świecie, które ona uratowała? Co najmniej 15 tysięcy. Przecież doszły kolejne pokolenia! Dlatego działalność Ireny Sendlerowej trwa nadal. Bo rodzą się dzieci i wnuki tych, których ona uratowała.

[srodtytul]Donald Tusk[/srodtytul]

„Spotkałem człowieka młodego, który ma przed sobą wielką przyszłość” – napisałem instynktownie w 2002 roku, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. On był wtedy wicemarszałkiem Sejmu i nie było żadnych politycznych przesłanek, które pozwalałyby przypuszczać, jak potoczy się jego życie. A ja byłem ambasadorem w Polsce i zapraszałem do siebie liderów różnych partii politycznych. Notatki z tych spotkań wysyłałem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Izraelu.

Tamta nasza rozmowa nie była wyjątkowa. Ot, zwyczajna, jak inne. Rozmawialiśmy o stosunkach polsko-izraelskich, o nim, o mnie. Ale cały czas patrzyłem w jego oczy. Wiedziałem, że interesuje się piłką nożną. Ja też. Więc zacząłem rozmawiać o piłce polskiej i izraelskiej. Opowiedziałem mu też, że w Polsce przedwojennej mieliśmy organizacje sportowe Makabi, a w 1932 roku została zorganizowana pierwsza żydowska olimpiada. Ekipa polskich Żydów była na niej najlepsza, dostała najwięcej medali.

Spotykaliśmy się potem kilkakrotnie w Sejmie. – Myślę, że ma pan instynkt – powiedziałem mu, bo wyczuwałem jego wewnętrzne przywództwo. A potem, gdy już został premierem, spotkaliśmy się w Izraelu, dokąd przybył z oficjalną wizytą. Był do niej doskonale przygotowany. Gdy ktoś odnajdzie tę moją notatkę z 2002 roku, zobaczy, że miałem intuicję.

[srodtytul]Rami Ungar[/srodtytul]

Przez lata był jednym z najważniejszych izraelskich biznesmenów na świecie. W którymś momencie wybrał sobie Polskę. I zaczął tu budować okręty. W Gdyni wybudował ich 16. W 2007 roku chciał nawet kupić akcje stoczni. Zainwestował w nią ponad półtora miliarda dolarów.

Do Polski przyjeżdżał swoim prywatnym samolotem. Ogromnym charterem zabierał ze sobą polityków, aktorów, śpiewaków. Znał wielu ludzi, był blisko związany z bohemą Izraela. Wodowanie każdego statku było dla niego wielkim świętem. Był wtedy taki szczęśliwy! Za każdym razem zapraszał też ambasadora Izraela.

Podczas jednego wodowania postanowiliśmy wspólnie, że na uniwersytecie w Tel Awiwie stworzymy fundację, która zajmie się badaniami nad stosunkami polsko-izraelskimi. Natychmiast pobiegliśmy do Marka Siwca i ustaliliśmy, że fundacja będzie nosić imię Aleksandra Kwaśniewskiego i że będzie dawać stypendia studentom, którzy będą chcieli prowadzić badania. Potem już poszło szybko. Podpisaliśmy umowę z rektorem uniwersytetu i w półtora miesiąca stworzyliśmy fundację, która wydała kilka książek, organizuje konferencje. Ungar przekazał na jej rzecz 1,2 miliona dolarów.

Ale później coś się zmieniło. Nagle zaczęli go krytykować. Mówiono, że Żyd chce kupić stocznię w Gdyni. On nie rozumiał, co się dzieje. – Szewach, popatrz, co oni robią? Ja mam takie dobre stosunki z Polską. Moja mama pochodzi z Polski, stworzyłem fundację

– mówił. Jego mama była Polką, ojciec Węgrem. Poznali się w Auschwitz. Rami urodził się już na Węgrzech. Pamiętam, jak w najlepszych słowach opowiadał o polskich inżynierach i robotnikach. Wiedział, co mówi, bo miał porównanie – statki budował też m.in. w Niemczech i Holandii. Po roku postanowił, że przenosi swoje inwestycje do Wietnamu i Korei Południowej.

Mieliśmy ogromnego pecha. Ja nie czułem w Polsce antysemityzmu. On odchodził stąd z poczuciem, że antysemityzm uniemożliwił mu tu dalszą pracę.

[srodtytul]Piotr Voelkel i jego rodzina[/srodtytul]

Jak patrzę na nich, to tak widzę polską szlachtę. Tak wyobrażam ją sobie z literatury. Wspaniała, normalna rodzina. Elita, obok której chce się żyć. Mogę zrozumieć Żydów w XIX czy XX wieku, którzy zbliżali się do polskich rodzin, bo dla nich było to okno na świat polskich tradycji.

Poznaliśmy się w Poznaniu w 2004 roku, gdy Piotr zaprosił mnie na spotkanie do restauracji. Promowałem wtedy moją książkę. I rodzina Voelkelów zrobiła mi niespodziankę. Przeczytali książkę pt. „Ziemia i chmury”, o tym, jaka była kuchnia mojej mamusi, i zamówili takie same dania! A zatem był biały obrus, świeczka w skromnym, dwuramiennym lichtarzu, barszcz, rosół z domowymi makaronami, karp po żydowsku, kapuśniak po polsku i żydowsku, pierogi po naszemu i kompot po naszemu. To wcale nie była dietetyczna kolacja, ale mi bardzo się podobała.

Przy stole siedział ojciec Piotra, pan Zenon, weterynarz, jego mama Monika, ekonomistka, żona Ania i on. Piotr jest inwestorem, biznesmenem, ale bardzo ciekawi go kultura i muzyka. To z jego inicjatywy powstała moja książka pt. „My Żydzi”. Kolejna wyjdzie niebawem.

Od tamtego czasu raz na pół roku spotykamy się w jego mieszkaniu w Poznaniu. Ania i Piotr, choć są zamożni, mają skromne mieszkanie. Jego rodzice mieszkają obok. Ale mają też działkę i drewniany domek nad Wartą. Również skromny. Mają jednak wielką bibliotekę muzyczną. To prawdziwy dom sztuki, choć jego właściciel jest biznesmenem.

Pojechaliśmy nad Wartę w Nowy Rok. Obecny był też dominikanin Tomasz Dostatni. I tam zrobiliśmy wspólne ekumeniczne miejsce modlitwy i odprawiliśmy mszę. Nad Wartą mają zrobione takie zadaszenie na czterech słupach. Stoi cały czas.

[srodtytul]Lech Wałęsa[/srodtytul]

W 1990 roku miał ostrą kampanię na prezydenta, w której pojawiały się antysemickie akcenty. Jako wiceprzewodniczący Knesetu na łamach gazety „Maariv” napisałem wtedy list otwarty do Wałęsy. „Pańskie oświadczenie, że jest Pan »stuprocentowym Polakiem«, budzi najgłębsze oburzenie swoją antysemicką wymową. Chcę żywić nadzieję, że nie całe 100 procent Polaków pogrążonych jest w mrokach antysemityzmu” – pisałem.

List został przetłumaczony na język polski. Ambasada Izraela w Warszawie bardzo szybko otrzymała informację, że Wałęsa chce się ze mną spotkać. Rzeczywiście przyjechałem wkrótce potem do Warszawy na zaproszenie Bronisława Geremka, na spotkanie Rady Europy. Zabrałem ze sobą moją córkę Ifat, która jest historykiem. Był też z nami deputowany Uzi Landau. Wtedy Wałęsa przysłał po nas swoją limuzynę, która zawiozła nas do biura „Solidarności” w Gdańsku.

Czekaliśmy na niego. Trochę się spóźniał, bo telewizje z całego świata chciały z nim rozmawiać. I nagle wszedł – w brązowym garniturze, luźnym krawacie. I w kapciach. – Przepraszam bardzo, bolą mnie nogi. A te wywiady odbywają się na siedząco, nikt nie widzi moich kapci – powiedział.

Od razu mi się spodobał. – To mój człowiek – pomyślałem.

Ale zaraz powiedziałem mu, dlaczego napisałem tamten list.

– Panie profesorze, pan się myli – mówił. I zaczął tłumaczyć, że nie jest antysemitą. Że gdyby był Żydem, byłby najdumniejszym człowiekiem na świecie. – Codziennie wychodziłbym z flagą izraelską na ulice. Wasz naród tak ucierpiał, a po Zagładzie dokonaliście cudu. Zbudowaliście demokratyczne i silne państwo – mówił.

I zapowiedział, że jak zostanie prezydentem, przyjedzie do Izraela. – Wygłoszę taką przemowę w Knesecie, że przejdzie do historii Izraela i Polski – obiecał.

I dokonał tego. Miał ważną przemowę w Knesecie. Od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi. Ostatnio byłem w Gdańsku na jego 66. urodzinach.

[srodtytul]Zygmuś[/srodtytul]

Prace nad budową Muzeum Historii Żydów Polskich trwają od 20 lat, ale dopiero gdy on się do nich wziął, nabrały olbrzymiego tempa. Dziś stoi na czele rady muzeum w USA i wnosi ogromnie pozytywną energię dla tego projektu. Również finansową. Zygmunt Rolat – dla mnie przyjaciel Zygmuś i dlatego chciałem, żeby został umieszczony pod literą Z – pochodzi z Częstochowy, gdzie w czasie wojny stracił całą rodzinę. To święte miasto dla Polaków, ale właśnie tam, gdzie mógł pojawić się antysemityzm, stosunki Żydów i Polaków były bardzo pozytywne. Do dziś związany jest z Częstochową, stał się patronem tamtejszej kultury. Wszystkie pomniki, cała polityka historyczna prowadzona w Częstochowie jest z nim związana.

Po wojnie wyjechał do Francji, potem do USA. Dziś mieszka w Nowym Jorku i jest jego honorowym obywatelem. Jest adwokatem, biznesmenem, kolekcjonerem sztuki. I rozdaje pieniądze. Wspomaga muzeum w Polsce, pomniki w Częstochowie, instytucje w Izraelu. A jednocześnie jest amerykańskim patriotą. Zawsze zastanawiałem się, po której stronie by stanął, gdyby na boisku piłkarskim spotkały się drużyny Izraela, Polski i USA.

Pamiętam, jak siedzieliśmy razem całą noc i przygotowywaliśmy jego wystąpienie przed Kongresem. Zygmuś miał zainteresować Amerykanów muzeum Żydów i zyskać ich pomoc. Rozmawialiśmy wtedy o wpływie żydowskiej kultury na amerykańską, który jest ogromny. Żydzi z Polski mają bardzo duży wkład. Ilu naukowców z Polski dostało Nobla! Mówiliśmy o smutnych stronach historii żydowskiej i o humorze żydowskim. Doszliśmy nawet do Woody’ego Allena. To była wielka noc przed jego wystąpieniem w Kongresie.

W październiku obaj spotkaliśmy wiceprezydenta USA Joe Bidena, który przybył z wizytą do Polski. Pod pomnikiem Bohaterów Getta składał wieńce. I on przypomniał Zygmusiowi tamtą przemowę w Kongresie! I swojej wnuczce zaczął opowiadać to, co usłyszał od Zygmusia.

Poznaliśmy się, gdy byłem dyrektorem Yad Vashem, ale pierwszy raz rozmawialiśmy, gdy byłem już ambasadorem w Polsce. Zawsze gotów do pomocy. Pamiętam, że podczas wojny libańskiej zadzwonił do mnie i spytał, jak można pomóc Izraelowi. Opowiedziałem mu o dzieciach, które muszą siedzieć w schronach. Natychmiast przekazał dużą sumę pieniędzy, za które kupione zostały różne rzeczy niezbędne dla dzieci.

[ramka]Pierwszą część „Alfabetu Szewacha Weissa” opublikowaliśmy w „Rzeczy na Święta” 24 grudnia 2009 r. Całość dostępna na [link=http://www.rp.pl/temat/61991.html]rp.pl/plusminus[/link][/ramka]

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą