Odwiedziłem ją w 2002 roku, w domu opieki przy klasztorze Ojców Bonifratrów w Warszawie. W jej małym, skromnym pokoiku pełnym książek, gazet, magazynów. Tak wielka, przecudna kobieta w tak skromnym miejscu. Siedzieliśmy obok siebie dwie godziny. Bardzo blisko. Rozmawialiśmy o Izraelu. To był trudny czas, trwała druga Intifada. Ale Irena Sendlerowa doskonale była zorientowana. Myślałem: – Mój Boże, kobieta, która ma już tyle lat, tak dobrze się zna! Tak pięknie zna historię Izraela i narodu żydowskiego. Chyba miała łzy w oczach.
Zadałem kilka banalnych pytań. Dlaczego pomagała żydowskim dzieciom. Po co to robiła. Jak. – Już tyle razy o tym mówiłam, choć szczerze mówiąc, zawsze krótko. Ale nie powiem panu więcej – powiedziała. Dodała, że tak czuła, że niszczone są wszystkie wartości ludzkie. – Jako człowiek, pielęgniarka, nauczycielka, kobieta nie mogłam być obojętna – powiedziała.
W tamtych czasach obojętność to była nieludzkość. Jest mało takich, którzy są człowiekiem, gdy nie ma ludzi.
To było nasze jedyne spotkanie. Na pożegnanie też mocno ją uściskałem. Czułem się tak, jakbym wychodził ze świątyni sprawiedliwości. Bo ile jest dziś dzieci na świecie, które ona uratowała? Co najmniej 15 tysięcy. Przecież doszły kolejne pokolenia! Dlatego działalność Ireny Sendlerowej trwa nadal. Bo rodzą się dzieci i wnuki tych, których ona uratowała.
[srodtytul]Donald Tusk[/srodtytul]
„Spotkałem człowieka młodego, który ma przed sobą wielką przyszłość” – napisałem instynktownie w 2002 roku, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. On był wtedy wicemarszałkiem Sejmu i nie było żadnych politycznych przesłanek, które pozwalałyby przypuszczać, jak potoczy się jego życie. A ja byłem ambasadorem w Polsce i zapraszałem do siebie liderów różnych partii politycznych. Notatki z tych spotkań wysyłałem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Izraelu.
Tamta nasza rozmowa nie była wyjątkowa. Ot, zwyczajna, jak inne. Rozmawialiśmy o stosunkach polsko-izraelskich, o nim, o mnie. Ale cały czas patrzyłem w jego oczy. Wiedziałem, że interesuje się piłką nożną. Ja też. Więc zacząłem rozmawiać o piłce polskiej i izraelskiej. Opowiedziałem mu też, że w Polsce przedwojennej mieliśmy organizacje sportowe Makabi, a w 1932 roku została zorganizowana pierwsza żydowska olimpiada. Ekipa polskich Żydów była na niej najlepsza, dostała najwięcej medali.
Spotykaliśmy się potem kilkakrotnie w Sejmie. – Myślę, że ma pan instynkt – powiedziałem mu, bo wyczuwałem jego wewnętrzne przywództwo. A potem, gdy już został premierem, spotkaliśmy się w Izraelu, dokąd przybył z oficjalną wizytą. Był do niej doskonale przygotowany. Gdy ktoś odnajdzie tę moją notatkę z 2002 roku, zobaczy, że miałem intuicję.
[srodtytul]Rami Ungar[/srodtytul]
Przez lata był jednym z najważniejszych izraelskich biznesmenów na świecie. W którymś momencie wybrał sobie Polskę. I zaczął tu budować okręty. W Gdyni wybudował ich 16. W 2007 roku chciał nawet kupić akcje stoczni. Zainwestował w nią ponad półtora miliarda dolarów.
Do Polski przyjeżdżał swoim prywatnym samolotem. Ogromnym charterem zabierał ze sobą polityków, aktorów, śpiewaków. Znał wielu ludzi, był blisko związany z bohemą Izraela. Wodowanie każdego statku było dla niego wielkim świętem. Był wtedy taki szczęśliwy! Za każdym razem zapraszał też ambasadora Izraela.
Podczas jednego wodowania postanowiliśmy wspólnie, że na uniwersytecie w Tel Awiwie stworzymy fundację, która zajmie się badaniami nad stosunkami polsko-izraelskimi. Natychmiast pobiegliśmy do Marka Siwca i ustaliliśmy, że fundacja będzie nosić imię Aleksandra Kwaśniewskiego i że będzie dawać stypendia studentom, którzy będą chcieli prowadzić badania. Potem już poszło szybko. Podpisaliśmy umowę z rektorem uniwersytetu i w półtora miesiąca stworzyliśmy fundację, która wydała kilka książek, organizuje konferencje. Ungar przekazał na jej rzecz 1,2 miliona dolarów.
Ale później coś się zmieniło. Nagle zaczęli go krytykować. Mówiono, że Żyd chce kupić stocznię w Gdyni. On nie rozumiał, co się dzieje. – Szewach, popatrz, co oni robią? Ja mam takie dobre stosunki z Polską. Moja mama pochodzi z Polski, stworzyłem fundację
– mówił. Jego mama była Polką, ojciec Węgrem. Poznali się w Auschwitz. Rami urodził się już na Węgrzech. Pamiętam, jak w najlepszych słowach opowiadał o polskich inżynierach i robotnikach. Wiedział, co mówi, bo miał porównanie – statki budował też m.in. w Niemczech i Holandii. Po roku postanowił, że przenosi swoje inwestycje do Wietnamu i Korei Południowej.
Mieliśmy ogromnego pecha. Ja nie czułem w Polsce antysemityzmu. On odchodził stąd z poczuciem, że antysemityzm uniemożliwił mu tu dalszą pracę.
[srodtytul]Piotr Voelkel i jego rodzina[/srodtytul]
Jak patrzę na nich, to tak widzę polską szlachtę. Tak wyobrażam ją sobie z literatury. Wspaniała, normalna rodzina. Elita, obok której chce się żyć. Mogę zrozumieć Żydów w XIX czy XX wieku, którzy zbliżali się do polskich rodzin, bo dla nich było to okno na świat polskich tradycji.
Poznaliśmy się w Poznaniu w 2004 roku, gdy Piotr zaprosił mnie na spotkanie do restauracji. Promowałem wtedy moją książkę. I rodzina Voelkelów zrobiła mi niespodziankę. Przeczytali książkę pt. „Ziemia i chmury”, o tym, jaka była kuchnia mojej mamusi, i zamówili takie same dania! A zatem był biały obrus, świeczka w skromnym, dwuramiennym lichtarzu, barszcz, rosół z domowymi makaronami, karp po żydowsku, kapuśniak po polsku i żydowsku, pierogi po naszemu i kompot po naszemu. To wcale nie była dietetyczna kolacja, ale mi bardzo się podobała.
Przy stole siedział ojciec Piotra, pan Zenon, weterynarz, jego mama Monika, ekonomistka, żona Ania i on. Piotr jest inwestorem, biznesmenem, ale bardzo ciekawi go kultura i muzyka. To z jego inicjatywy powstała moja książka pt. „My Żydzi”. Kolejna wyjdzie niebawem.
Od tamtego czasu raz na pół roku spotykamy się w jego mieszkaniu w Poznaniu. Ania i Piotr, choć są zamożni, mają skromne mieszkanie. Jego rodzice mieszkają obok. Ale mają też działkę i drewniany domek nad Wartą. Również skromny. Mają jednak wielką bibliotekę muzyczną. To prawdziwy dom sztuki, choć jego właściciel jest biznesmenem.
Pojechaliśmy nad Wartę w Nowy Rok. Obecny był też dominikanin Tomasz Dostatni. I tam zrobiliśmy wspólne ekumeniczne miejsce modlitwy i odprawiliśmy mszę. Nad Wartą mają zrobione takie zadaszenie na czterech słupach. Stoi cały czas.
[srodtytul]Lech Wałęsa[/srodtytul]
W 1990 roku miał ostrą kampanię na prezydenta, w której pojawiały się antysemickie akcenty. Jako wiceprzewodniczący Knesetu na łamach gazety „Maariv” napisałem wtedy list otwarty do Wałęsy. „Pańskie oświadczenie, że jest Pan »stuprocentowym Polakiem«, budzi najgłębsze oburzenie swoją antysemicką wymową. Chcę żywić nadzieję, że nie całe 100 procent Polaków pogrążonych jest w mrokach antysemityzmu” – pisałem.
List został przetłumaczony na język polski. Ambasada Izraela w Warszawie bardzo szybko otrzymała informację, że Wałęsa chce się ze mną spotkać. Rzeczywiście przyjechałem wkrótce potem do Warszawy na zaproszenie Bronisława Geremka, na spotkanie Rady Europy. Zabrałem ze sobą moją córkę Ifat, która jest historykiem. Był też z nami deputowany Uzi Landau. Wtedy Wałęsa przysłał po nas swoją limuzynę, która zawiozła nas do biura „Solidarności” w Gdańsku.
Czekaliśmy na niego. Trochę się spóźniał, bo telewizje z całego świata chciały z nim rozmawiać. I nagle wszedł – w brązowym garniturze, luźnym krawacie. I w kapciach. – Przepraszam bardzo, bolą mnie nogi. A te wywiady odbywają się na siedząco, nikt nie widzi moich kapci – powiedział.
Od razu mi się spodobał. – To mój człowiek – pomyślałem.
Ale zaraz powiedziałem mu, dlaczego napisałem tamten list.
– Panie profesorze, pan się myli – mówił. I zaczął tłumaczyć, że nie jest antysemitą. Że gdyby był Żydem, byłby najdumniejszym człowiekiem na świecie. – Codziennie wychodziłbym z flagą izraelską na ulice. Wasz naród tak ucierpiał, a po Zagładzie dokonaliście cudu. Zbudowaliście demokratyczne i silne państwo – mówił.
I zapowiedział, że jak zostanie prezydentem, przyjedzie do Izraela. – Wygłoszę taką przemowę w Knesecie, że przejdzie do historii Izraela i Polski – obiecał.
I dokonał tego. Miał ważną przemowę w Knesecie. Od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi. Ostatnio byłem w Gdańsku na jego 66. urodzinach.
[srodtytul]Zygmuś[/srodtytul]
Prace nad budową Muzeum Historii Żydów Polskich trwają od 20 lat, ale dopiero gdy on się do nich wziął, nabrały olbrzymiego tempa. Dziś stoi na czele rady muzeum w USA i wnosi ogromnie pozytywną energię dla tego projektu. Również finansową. Zygmunt Rolat – dla mnie przyjaciel Zygmuś i dlatego chciałem, żeby został umieszczony pod literą Z – pochodzi z Częstochowy, gdzie w czasie wojny stracił całą rodzinę. To święte miasto dla Polaków, ale właśnie tam, gdzie mógł pojawić się antysemityzm, stosunki Żydów i Polaków były bardzo pozytywne. Do dziś związany jest z Częstochową, stał się patronem tamtejszej kultury. Wszystkie pomniki, cała polityka historyczna prowadzona w Częstochowie jest z nim związana.
Po wojnie wyjechał do Francji, potem do USA. Dziś mieszka w Nowym Jorku i jest jego honorowym obywatelem. Jest adwokatem, biznesmenem, kolekcjonerem sztuki. I rozdaje pieniądze. Wspomaga muzeum w Polsce, pomniki w Częstochowie, instytucje w Izraelu. A jednocześnie jest amerykańskim patriotą. Zawsze zastanawiałem się, po której stronie by stanął, gdyby na boisku piłkarskim spotkały się drużyny Izraela, Polski i USA.
Pamiętam, jak siedzieliśmy razem całą noc i przygotowywaliśmy jego wystąpienie przed Kongresem. Zygmuś miał zainteresować Amerykanów muzeum Żydów i zyskać ich pomoc. Rozmawialiśmy wtedy o wpływie żydowskiej kultury na amerykańską, który jest ogromny. Żydzi z Polski mają bardzo duży wkład. Ilu naukowców z Polski dostało Nobla! Mówiliśmy o smutnych stronach historii żydowskiej i o humorze żydowskim. Doszliśmy nawet do Woody’ego Allena. To była wielka noc przed jego wystąpieniem w Kongresie.
W październiku obaj spotkaliśmy wiceprezydenta USA Joe Bidena, który przybył z wizytą do Polski. Pod pomnikiem Bohaterów Getta składał wieńce. I on przypomniał Zygmusiowi tamtą przemowę w Kongresie! I swojej wnuczce zaczął opowiadać to, co usłyszał od Zygmusia.
Poznaliśmy się, gdy byłem dyrektorem Yad Vashem, ale pierwszy raz rozmawialiśmy, gdy byłem już ambasadorem w Polsce. Zawsze gotów do pomocy. Pamiętam, że podczas wojny libańskiej zadzwonił do mnie i spytał, jak można pomóc Izraelowi. Opowiedziałem mu o dzieciach, które muszą siedzieć w schronach. Natychmiast przekazał dużą sumę pieniędzy, za które kupione zostały różne rzeczy niezbędne dla dzieci.
[ramka]Pierwszą część „Alfabetu Szewacha Weissa” opublikowaliśmy w „Rzeczy na Święta” 24 grudnia 2009 r. Całość dostępna na [link=http://www.rp.pl/temat/61991.html]rp.pl/plusminus[/link][/ramka]