Naukowe wyrównywanie równości

Współczesny feminizm, wykorzystując umiejętnie wsparcie lewicowych mediów i pomoc współwyznawczyń z Zachodu, przesuwa krok po kroku granicę pobłażania dla skrajności

Aktualizacja: 20.03.2010 08:57 Publikacja: 20.03.2010 00:30

Pikieta zorganizowana przez w czerwcu 2008 r. przez Feminotekę na znak poparcia dla 14-letniej Agaty

Pikieta zorganizowana przez w czerwcu 2008 r. przez Feminotekę na znak poparcia dla 14-letniej Agaty, której odmówiono usunięcia ciąży

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Pewien Amerykanin opowiadał mi o zwariowanej feministce, która doprowadzała do desperacji wykładowców na jego uczelni. Jej koronny numer polegał na tym, że podczas miesiączek mazała sobie menstruacyjną krwią czoło i tak chodziła, wypatrując każdego, kto dałby po sobie poznać, że ma coś przeciwko tej manifestacji przynależności do uciskanego rodzaju żeńskiego (wzorowanej, jak twierdziła, na kobietach z jakiegoś żyjącego w zgodzie z naturą plemienia). Na moje naiwne pytanie, dlaczego władze uczelni po prostu nie przywołały jej do porządku, mój rozmówca westchnął, wzniósł oczy ku niebu i zmienił temat.

Było to 15 lat temu. O szaleństwach politycznej poprawności i intelektualnym terrorze „nowej lewicy” na amerykańskich uniwersytetach pisywało się wtedy w Polsce bodaj tylko w „Najwyższym Czasie”, w satyrycznej rubryce „Postępy postępu”. W tonie nacechowanym pewnością, że mimo wszelkich niedostatków młodej polskiej demokracji u nas, w kraju, który na długo zapamięta lekcję „szukania wrogów klasowych” i „składania samokrytyk” przed kolektywem, coś podobnego nie jest i nigdy nie będzie do pomyślenia.

Tak jak w wielu innych sprawach nasze poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Można wskazać wiele przykładów, jak fanatyczki nowej wiary, wykorzystując umiejętnie wsparcie lewicowych mediów i pomoc współwyznawczyń z Zachodu, przesuwają krok po kroku granicę pobłażania dla skrajności. Awantura na Uniwersytecie Gdańskim i nagonka na dziekana tamtejszego wydziału prawa prof. Jarosława Warylewskiego wydaje się jednak punktem zwrotnym.

[srodtytul]Zaoczny wyrok na profesora [/srodtytul]

Sprawę streścić można krótko: grupa feministek z tamtejszej uczelni pod kierunkiem prof. Lucyny Kopciewicz wystąpiła z wnioskiem o utworzenie na uczelni ośrodka tzw. gender studies. Podczas dyskusji na posiedzeniu senatu uczelni profesor Warylewski opowiedział się za odrzuceniem wniosku. Padło kilka argumentów. Po pierwsze, formalny – zgodnie ze statutem uczelni wniosek tego rodzaju musi zawierać informację, w jaki sposób ośrodek będzie finansowany, a inicjatorki gender studies nic o tym nie wspomniały. Po drugie, merytoryczny – by wniosek wyjaśniał z wymaganą przy tego rodzaju staraniach ścisłością, czym konkretnie miałaby się nowa jednostka organizacyjna zajmować. Ostatecznie po dyskusji senat uczelni odroczył decyzję, dając czas na uzupełnienie wniosku.

W następnych dniach profesor Warylewski stał się, wedle wypróbowanych wzorców otwierania drzwi dla jedynie słusznej ideologii, obiektem medialnej nagonki. Od tego, co działo się przed laty na uczelniach zachodnich, różni ją w zasadzie tylko jedno: w naszej części Europy, gdzie słowo „faszyzm” wciąż jeszcze oznacza coś konkretnego, nie używa się tego epitetu wobec przeciwników rozprzestrzeniania się politycznej poprawności równie skwapliwie jak w USA.

Profesor Warylewski został więc okrzyknięty wrogiem kobiet, skrajnym konserwatystą, a niezawodna jak zwykle w takich razach „Gazeta Wyborcza” rozpoczęła publikowanie cyklu listów protestacyjnych przeciwko „ograniczaniu wolności badań naukowych”. Rozpowszechniła też za uczelnianymi feministkami – w tonie świętego oburzenia – wieść, jakoby profesor porównał studia nad rodzajem ze studiami nad pedofilią, sugerując, że feministki to osoby zboczone.

Profesor Warylewski twierdzi, że nic takiego nie powiedział, i skierował przeciwko sprawczyni pomówienia wniosek do uczelnianej komisji dyscyplinarnej, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy coś takiego rzeczywiście powiedział, skoro został już za tę skandaliczną i obnażającą go wypowiedź potępiony przez opiniotwórczą gazetę, której informacje są dla rzeszy wyznawców prawdą jedyną i niepodważalną.

Najbardziej charakterystyczne dla całej sprawy i dla sposobu działania wyznawczyń Nowej Wiary (będę za klasykami badań nad komunizmem nazywał w ten sposób feminizm, bo jest to w istocie ideologia niezwykle podobna do agresywnego marksizmu z przełomu wieków) jest fakt, iż celem ataku stał się człowiek nigdy wcześniej niezaangażowany w ideologiczne spory, w istocie nie żaden konserwatysta ani prawicowiec – choć, oczywiście, sam fakt znalezienia się na celowniku „ruchów kobiecych” wystarcza, aby po kres kariery został on teraz zdyskredytowany jako „pisowiec”.

Dziekan gdańskiego Wydziału Prawa w rozmowie z „Rzeczpospolitą” deklaruje się tylko jako strażnik zasad naukowej rzetelności i próbuje się uwolnić od odium konserwatysty. Przywołuje fakt, iż swego czasu „jako jeden z pierwszych” zajmował się problemem molestowania kobiet w pracy i „temat równości jest mu bliski”, zapewnia, że nie ma nic przeciwko studiom nad równością płci. Twierdzi, że chodzi mu tylko o sprawy formalne i o to, by struktur organizacyjnych na uczelni nie mnożyć na wariata i z lekceważeniem dla przyjętych na uczelni zasad.

I, niestety, sam tego nie rozumiejąc, pogrąża się tą rozmową kompletnie. Nieodparcie przypomina mi jego linia obrony naiwność lewicujących inteligentów opisanych przez Aleksandra Wata, którzy starali się komunistom wyjaśniać, że nie są przeciwko socjalizmowi i klasie robotniczej, że generalnie sprzyjają Nowej Wierze, tylko po swojemu. Przy tym kompletnie nie umieli zrozumieć, dlaczego taki właśnie życzliwy „robotniczej sprawie” lewicowiec zwalczany był przez nich ze znacznie większą zajadłością niż zdeklarowany „kontrik”.

[srodtytul]Katedra głoszenia dyskursu[/srodtytul]

Kardynalne grzechy profesora Warylewskiego wobec doktryny można łatwo zrozumieć, konfrontując jego wypowiedzi z tym, co mówi dumna z włożenia kija w mrowisko pani profesor Kopciewicz. Obszerny wywiad z nią zamieszczony na portalu „Krytyki Politycznej” to fantastyczna, bo dokonana w najlepszej wierze i na użytek entuzjastów, demaskacja postmarksistowskiej doktryny i praktyki jej narzucania, bliźniaczo podobnej do tej z pionierskich czasów zwycięskiego marksizmu-leninizmu.

Znajdujemy tu łatwo jedynie słuszne odpowiedzi na wątpliwości profesora Warylewskiego, które każą zobaczyć w nim ukrytego wroga, tym bardziej szkodliwego, że kryjącego się pod maską zdrowego rozsądku i bezstronności.

„Badania naukowe przyprawione sosem ideologicznym budzą moje wątpliwości” – deklaruje Warylewski. „Powinny być neutralne światopoglądowo. Nie ma fizyki czy prawa w wydaniu męskim lub żeńskim”. Inicjatorka gdańskich „genderów” z tego typu wątpliwościami radzi sobie łatwo: „Oczywiście, że polityczność jest wpisana w nauki społeczne i zawsze była… Jeżeli ktoś głosi, że realizuje neutralny światopoglądowo, obiektywny projekt, to po prostu kłamie i coś ukrywa. W tym kontekście gender studies są naukami, w których polityczność jest integralnie powiązana z tym, co dzieje się współcześnie w kulturze i społeczeństwie, tzn. z działaniem na jego rzecz, z identyfikacją i przezwyciężeniem barier narosłych wokół niego. Oczywiście jest to proces polityczny i z tego względu bardzo niewygodny, dla niektórych bolesny, szczególnie w Polsce, która jest krajem konserwatywnym. Nikt tu nie wypiera się polityczności”.

Przepraszam za obszerność cytatu – można by to samo ująć znanym stwierdzeniem klasyka, że filozofia nie ma już opisywać świata, ale zmieniać go. Pani profesor nie przypadkiem już w pierwszych słowach rozmowy deklaruje, że sprawa jest polityczna, i taka właśnie być powinna, mówi też zresztą, że projektowany przez nią ośrodek ma się zajmować nie badaniami (chciałoby się jej słowa skomentować – bo co tu badać, kiedy wszystko jest jasne?), tylko głoszeniem, jak to pani Kopciewicz ujmuje, „dyskursu równościowego”, czyli po prostu idei feministycznej. Toteż z dumą wyśmiewa ona i odwraca argument profesora Warylewskiego domagającego się „ideologicznej neutralności”: „matematyka feministyczna… to jest właśnie to, czego szukałam”.

Głównym argumentem na rzecz stworzenia jej ośrodka jest „wielkie zainteresowanie”, zarówno ze strony szafarzy publicznych pieniędzy z ministerstwa (o czym za chwilę), jak i przede wszystkim ze strony studentów. Cóż, tych ostatnich mogę zrozumieć, tym bardziej że przypadkiem piszę te słowa podczas krótkiej wizyty w Luksemburgu, obserwując słodkie życie pędzone tu za pieniądze europejskich podatników przez niezliczonych pracowników i ekspertów rozmaitych unijnych biur, w dużym stopniu zajętych tematyką „wyrównywania” płci oraz grup „queer”, również wymienionych jako obiekt zainteresowania działań pani profesor . Zresztą inicjatorka studiów nad równością mówi o tym zupełnie otwarcie: studenci chcą zdobywać „nowe umiejętności zawodowe”, „praktyczną wiedzę” dotyczącą „konstruowania i realizowania programów równościowych dla różnych grup społecznych”.

Naiwne jest powoływanie się przez szwarccharaktera epopei o tworzeniu gdańskiego ośrodka „genderu” na jego zasługi w badaniu problematyki molestowania kobiet. Wystarczy się wczytać w kolejną wypowiedź pani profesor: „Bardzo często (…) pod etykietą gender studies realizowane są badania i programy, które dotyczą co prawda płci kulturowej czy rodzaju, ale nie wykraczają poza „dyskurs adoracji” obowiązujący między rycerzami i damami, bardzo charakterystyczny dla polskiej kultury (…) nieporozumieniem jest przypisywanie gender studies pracom, których autorzy odwołują się do zmiennej »płeć«. I ci autorzy są święcie przekonani, że robią studia genderowe, choć wyniki ich prac bardzo często utrzymane są w granicach istniejących stereotypów płci, a więc je wzmacniają (…)”. Nie miejsce tu, by zacytować całą egzegezę oddzielenia badań pseudogenderowych, które podtrzymują – cokolwiek to znaczy – »dyskurs adoracji« od prawdziwych badań genderowych, reprezentowanych przez panią profesor i osoby przez nią namaszczone.

Żeby zakończyć na tym prezentację przyszłej szefowej promieniującego na całą Polskę ośrodka nauczającego właściwego „dyskursu” i strzegącego jego genderowej czystości, jeszcze jeden cytat. Przeprowadzający wywiad wyraża oto troskę, „czy akademizacja dyskursu feministycznego nie jest zagrożeniem dla politycznej siły feminizmu, siły społecznej zmiany?”. Profesor Kopciewicz przyznaje: „Istnieje ryzyko stępienia politycznej siły, ugrzecznienia feminizmu, próby pokazania, że jest to oswojony dyskurs, który niczego nie narusza i nie zmienia, a jeśli już coś zmienia i narusza, to jedynie w teorii, a nie w rzeczywistości. Oczywiście, tego należy się bać i zachować czujność. Na szczęście (…) czujność jest dość mocno związana z naszą profesją”.

Całość tego naprawdę wartego uważnej lektury wywiadu – zachęcam do tego z całą perfidią – znaleźć można na portalu „Krytyki Politycznej”. Dla kogoś, kto postrzega feminizm przez lekturę „Wysokich Obcasów”, ten twardy ton żołnierki ideologicznego frontu, z jakim przed swojakami pani profesor bynajmniej się nie kryje, może być zaskoczeniem. Dla mnie osobiście nie jest.

Swego czasu znajoma, zarykując się ze śmiechu, pokazywała mi notatki z wykładów pani prof. Małgorzaty Fuszary na warszawskiej psychologii (wykładów, na których oczywiście, podobnie jak inne studentki, siedziała z poważną miną, bo zdobywanie „praktycznej wiedzy” ma swoje prawa i zaliczenie w indeksie trzeba mieć). Więcej niż jakiejkolwiek wiedzy, czy choćby feministycznej pseudowiedzy, było tam płomiennych wezwań: „Trzeba walczyć! Dziewczyny, nie dawajcie się!”.

[srodtytul]Ręka was wyzwoli[/srodtytul]

Murem za gdańskimi feministkami stanęły – rzecz zrozumiała – pracownice ośrodków istniejących już w Warszawie i Poznaniu. Co dziać ma się w Gdańsku, możemy się dowiedzieć tylko z zapowiedzi pani Kopciewicz. Jak natomiast wyglądają badania w ośrodkach już istniejących, pewne pojęcie dają publikacje osób tam wykształconych. Z cytowanej już „Krytyki Politycznej” (niestety, ten wspaniały tekst dostępny jest tylko w wydaniu papierowym) wyciąłem sobie niegdyś głęboko naukowy esej jednej z absolwentek, pani Magdy Szcześniak, zatytułowany „Dildo: politycznie niepoprawna zabawka”. Zwraca uwagę próba – bardzo częsta – zawłaszczenia dla feministycznej ortodoksji dobrze kojarzonego pojęcia „polityczna niepoprawność”. W języku „Krytyki Politycznej” poprawnością nie nazywa się bynajmniej lewackiej cenzury i stworzonej przez nią „policji myśli”, ale na przykład obronę przed zniesławianiem Jana Pawła II czy protestowanie przeciwko zastępowaniu niewymawialnego dla feministek pojęcia „życie poczęte” słowem „płód”.

Otóż wspomniany artykuł, który gwoli ubawu i dobitnego przykładu należałoby tu zacytować w całości, poświęcony jest kulturowej analizie „fenomenu” przyrządu spopularyzowanego w naszym dyskursie politycznym przez Janusza Palikota, czyli imitacji penisa. W długaśnej analizie scen z filmików pornograficznych, najeżonej odwołaniami do mądrych prac amerykańskich badaczek (w rodzaju „The Lesbian Phallus and The Morphological Imaginary”), roi się od stwierdzeń w rodzaju: „fallus może się przyczepić do wielu organów i efektywne odłączenie fallusa od penisa może zadać narcystyczną ranę fallomorficznemu porządkowi, może też prowadzić do stworzenia antyheteroseksistowskich wyobrażeń seksualności”.

Rozprawiwszy się z „dyskursem homofobicznym”, który niesłusznie traktuje dildo jako „imitację penisa”, gdy w istocie jest ono jego „znakiem”, i wspomniawszy o rozwiązaniach niedoskonałych („taką funkcję [wyzwalania z heretoseksistowskich wyobrażeń fallomorficznych] w seksie lesbijskim pełni nie tylko dildo, ale np. ręka”), dochodzi badaczka do wniosku, że dildo to „penis idealny”, którego użycie czyni kobietę „samowystarczalną i kontrolującą krytyczne spojrzenie (in control of critical gaze)” tudzież „daje jej całkowitą władzę nad własną rozkoszą”.

Owocem tej jakże potrzebnej i głębokiej rozprawy jest stwierdzenie, którego nie odważę się streścić własnymi słowami, cytuję: „Pornografia lesbijska nie jest w stanie wyjść poza fallocentryczne schematy przedstawiania, tak samo jak drag queen poza binarny układ płci, jednak poprzez praktykę przepisywania, cytowania w innym kontekście i odzyskiwania dla siebie pewnych działań (np. penetracji, czynności wydającej się męską par excellence) może je rozchwiać, podważyć ich stabilność i uniwersalność”.

[srodtytul]Czterdzieści formułek[/srodtytul]

Na formalne wątpliwości profesora Warylewskiego, kto ma finansować pracę kolejnego w Polsce ośrodka tworzenia tego rodzaju mądrości, profesor Kopciewicz odpowiada krótko, że złożyła wniosek o dotację w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego i że „tematyka feministyczna” cieszy się tam „wielką przychylnością”. Można być spokojnym, policjantom zabiera się grzałki i papier toaletowy, inne, reakcyjne, działy nauki mogą się obejść bez finansowania, ale na badania nad lesbijską pornografią i głębokimi kulturowymi sensami używania w nich plastikowego „szwagra” tudzież na opracowywanie podstaw feministycznej matematyki na pewno się w publicznej kasie znajdą kolejne pieniądze.

Można też być dziwnie spokojnym, że po uzupełnieniu „formalnych” niedociągnięć wniosków i po przeanalizowaniu tego, co spotkało profesora Warylewskiego, Senat UG skapituluje przed nowoczesnością. Zwłaszcza w obliczu prostego ustawienia sprawy: „dowiemy się, czy Uniwersytet Gdański jest gotowy na podpisanie się pod dyskursem równościowym”.

Zadawać przy tym pytania, czemu służą i na czym polegają gender studies, narażając się na publiczne zmieszanie z błotem, nie ma sensu podwójnie. Po pierwsze, ważne, że moda ta przychodzi z Zachodu, a więc jak wszystko co stamtąd jest słuszna, postępowa i pożyteczna dla przeprania konserwatywnej Polski i przerobienia jej na coś lepszego, europejskiego.

Po drugie zaś dlatego, że na pytanie to nie sposób sensownie odpowiedzieć. Chyba że zacytuje się po prostu Jacka Kuronia, który w swych wspomnieniach wyjaśnił przekonująco przyczynę, dla której tak wielką światową karierę zrobił marksizm, i to w leninowskim, sowieckim wydaniu. Owoż dlatego, że dostarczał on żargonu, „czterdziestu łatwych do wkucia formułek”, za pomocą których nawet zupełny debil mógł prosto objaśnić świat i wszystkie jego złożoności.

Współczesny feminizm, skryty pod kryptonimem „studiów nad rodzajem” (lub „płcią kulturową”), oddaje swym adeptom dokładnie tę samą usługę.

Pewien Amerykanin opowiadał mi o zwariowanej feministce, która doprowadzała do desperacji wykładowców na jego uczelni. Jej koronny numer polegał na tym, że podczas miesiączek mazała sobie menstruacyjną krwią czoło i tak chodziła, wypatrując każdego, kto dałby po sobie poznać, że ma coś przeciwko tej manifestacji przynależności do uciskanego rodzaju żeńskiego (wzorowanej, jak twierdziła, na kobietach z jakiegoś żyjącego w zgodzie z naturą plemienia). Na moje naiwne pytanie, dlaczego władze uczelni po prostu nie przywołały jej do porządku, mój rozmówca westchnął, wzniósł oczy ku niebu i zmienił temat.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy