Od IV RP nie uciekniemy

Proces wzmocnienia państwa musi przybierać charakter rewolucji. Przykład Polski to dowód na to, jak trudno ją przeprowadzić nie mając większości. Zwłaszcza gdy zmian chce prawica

Aktualizacja: 03.11.2007 00:04 Publikacja: 03.11.2007 00:03

Od IV RP nie uciekniemy

Foto: Rzeczpospolita

Rozsypał się worek z tekstami opisującymi IV RP. Na razie aktywni są autorzy, którzy przebijają fetysz kaczyzmu osikowym kołkiem. Ale nie wątpię, że ostatnimi dwoma laty zajmą się publicyści konserwatywni. Krótko mówiąc: od IV RP już nie uciekniemy. To pojęcie – bardzo różnie zresztą pojmowane – już staje się punktem odniesienia w debatach. Mitem i antymitem zarówno dla prawicy, jak i lewicy. Dziś, gdy wszyscy skupiają się na końcu rządu Jarosława Kaczyńskiego, warto przypomnieć, w jakich okolicznościach pojawiła się idea IV RP i jakie były przyczyny jej zblednięcia.

W największym skrócie losy projektu IV RP to przykład próby rewolucji na rzecz wzmocnienia siły państwa, w sytuacji gdy pewne słabości tegoż państwa nie przeszkadzają dużej części spektrum politycznego i większości elit. Większość tych słabości ma charakter wewnętrzny: korupcja, paraliż organów ścigania, skamienienie środowisk sędziowskich i prokuratorskich, słaba pluralizacja mediów, brak lustracji i dezubekizacji. Są jednak i słabości natury zewnętrznej: reaktywna polityka zagraniczna czy brak dbałości o bezpieczeństwo energetyczne.

Większość słabości III RP to choroby, których istnienie można udowadniać po objawach. Ojcowie założyciele ładu politycznego po 1989 roku negują natomiast lub bagatelizują istnienie samego wirusa. Politycy prawicy wskazywali na nie już od samego początku. Często przejaskrawiona diagnoza takich chorób ułatwiała wyśmiewanie przestróg. Ale również unikające przerysowań analizy niedomogów państwa nie potrafiły się przebić do głównego nurtu debaty politycznej.

Zmienił to dopiero wybuch afery Rywina w 2002 roku. Szok wywołany nieprzyjemną prawdą wywołał koniunkturę społeczną na leczenie i zmiany.

Klimatowi temu sprzyjało jednoczesne osłabienie dwóch sił – SLD i Unii Wolności – uważających się za właścicieli III RP. Na dodatek wejście w tym właśnie czasie na rynek takich pism jak „Fakt” i „Dziennik” osłabiło monopol „Gazety Wyborczej” na prawo do interpretacji polityki i umożliwiło pluralizm debaty publicznej.

Na słabości SLD i UW – dwóch gwarantów ładu okrągłostołowego – wyrosły dwie siły: wieloletni zwolennicy zmian z PiS oraz politycy PO, mniej zdeterminowani, ale zafascynowani koniunkturą na zmiany. Czy taki duet miał szanse na skuteczną reformę kraju?

Diagnoza słabości III RP dokonywana była w obozie PiS od lat. To właśnie z racji ostrości tej diagnozy partie Jarosława Kaczyńskiego utrzymywane były w niemal ciągłej izolacji politycznej.

Z Platformą było inaczej. Co prawda współtworzące ją środowiska zaczynały lata 90. z buńczucznym hasłem przyspieszenia. Gdańscy liberałowie poparli Wałęsę, który rzucił wtedy wyzwanie dominacji salonu przyszłej Unii Wolności. Jednak gdy Wałęsa zdobył już prezydenturę, liberałowie zorientowali się, że koniunktura na zmiany znikła, że salon pozostał silny i szybko sami weszli do Unii Wolności. Nie czuli się w niej zbyt komfortowo i apetyt na jakieś zmiany wrócił w 2001 roku. Założyli Platformę Obywatelską i gdy na fali sprawy Rywina zabłysnął Jan Rokita – podchwycili hasło IV RP. PO zyskała też renomę partii skorej do zmian dzięki hasłu „Nicea albo śmierć”. Liberałowie podjęli także postulat lustracji i zmian w służbach specjalnych.

Ci, którzy z satysfakcją diagnozują przegraną IV RP, powinni się zastanowić, czy jest się z czego cieszyć. Kiedy państwo zdecyduje się na nowy impuls reform?

Optymiści cieszyli się na przyszłą koalicję PO – PiS. Zakładano, że rewolucyjny żar PiS będzie równoważony przez pragmatyzm PO, która miałaby pilnować, by nie przekreślano tego, co w III RP było dobre.

Jednak w kampanii 2005 roku wizja programu IV RP zbladła wobec rywalizacji PO i PiS w kwestii prezydentury i wygranej w wyborach do Sejmu. Gdy powstała szansa na większościową koalicję przemian, partia Donalda Tuska nie zdecydowała się wskoczyć na rumaka władzy.

Platformersi głoszą, że zadecydowały obawy przed apodyktycznym Jarosławem Kaczyńskim, politycy PiS wskazują z kolei na uraz Donalda Tuska po przegranych wyborach prezydenckich. Faktem pozostaje, że PO, uchylając się od udziału w programie zmian państwa, uniknęła ryzyka zmierzenia się z neurotyczną reakcją obozu liberalno-lewicowego, który na żadne ruszanie establishmentu nie miał ochoty. Tym samym program nazywany IV RP stracił szanse na efektywną realizację.

Jarosław Kaczyński stanął wobec faktycznej izolacji. Próbę wyjścia z kryzysu poprzez przyspieszone wybory w lutym 2006 odrzuciła Platforma, słusznie zakładając, że pozostawienie u władzy PiS samego lub w koalicji z LPR i Samoobroną wycieńczy z czasem PiS. To mściwe założenie spisywało jednocześnie na straty plan radykalnego wzmocnienia państwa.

Dlaczego PiS w pojedynkę lub z przypadkowymi partnerami typu Lepper i Giertych nie miało szans na realizację programu zmian?

Do skutecznej walki z patologiami potrzebna jest ugoda przynajmniej większej części sceny politycznej. Inaczej bardzo łatwo każdej decyzji czy akcji policyjnej dorobić gębę niszczenia opozycji lub działania pod publiczkę. Tak zdyskredytowano wszystkie aresztowania CBA. Nie sposób prowadzić skutecznych śledztw, gdy opozycja co rusz żąda ujawnienia wszystkich ich tajników przed komisjami śledczymi.

Skomplikowane sprawy dotyczące afer i korupcji wymagają doświadczonych śledczych. Ale nie jest łatwo tworzyć grupy prokuratorskie, gdy media i opozycja nazywają każdego, kto się wykaże inwencją, pachołkiem reżimu i uznają za kandydata do wycięcia po odbiciu władzy.

Podobnie było z dyplomacją. Jak można było wzmocnić naszą pozycję, gdy byli szefowie dyplomacji nie mieli zahamowań, by ruchy nowej ekipy wyszydzać w kraju i za granicą.

Na jakąkolwiek współpracę PO nie można było liczyć, nawet gdy chodziło o tak wydawałoby się mało sporny segment programu zmian jak lustracja. Mimo że jej projekt był współtworzony razem z PO – platformersi szybko umyli ręce i poparli Trybunał Konstytucyjny jako obrońcę demokracji przed lustracyjnymi podpalaczami.

We wszystkich tych wypadkach koalicja PO – PiS nie zapobiegłaby atakom prof. Hołdy czy prof. Geremka. Równie łatwo jak wykreowano braci Kaczyńskich na szowinistów, powtarzano by w „Le Monde” czy w „El Pais” ze zgrozą tezę Rokity o potrzebie „szarpnięcia cugli polskiej demokracji”.

Ale PiS w koalicji z Lepperem i Giertychem było jeszcze lepszym celem ataków. Dlaczego więc lider PiS się na taką koalicję zgodził?

Jarosław Kaczyński po rozwianiu się wizji koalicji z PO uznał, że mimo wszystko należy projekt IV RP próbować wprowadzić w życie. Wpierw przeceniał możliwości mniejszościowych rządów w oparciu o prezydenturę brata, a potem, jak się zdaje, przecenił odpowiedzialność i patriotyzm LPR oraz Samoobrony.

Dziś widzimy, że była to droga donikąd. Czy jednak nie miało to absolutnie sensu? Lider PiS słusznie uważał, że czym innym będzie paromiesięczny epizod jego rządów, a czym innym dwa lata, które postawiły ileś pytań na temat kondycji i kierunków rozwoju państwa.

Liberalnym publicystom łatwo było wyśmiewać „moherową koalicję”, bo cele Kaczyńskiego – lustracja, powołanie CBA – nie były dla nich żadną pozytywną wartością. Dla wyborców PiS, którzy czekali na zmiany, pozostawanie Kaczyńskiego u władzy nawet za cenę stanowisk dla LPR i Samoobrony miało sens. Mogła nim być choćby defilada w Alejach Ujazdowskich w rocznicę cudu nad Wisłą. Albo krótka satysfakcja, że prawicy nikt nie robi w konia, że to ona rozdaje karty.

Prawicę u władzy traktuje się w wielu mediach jako wybryk natury, a lewicowy, aksamitny zamordyzm jako gwarancję rozumnych rządów i udanej transformacji

Ironiści wykpiwają dwuletnie trwanie w trwaniu Kaczyńskiego jako kolejne prawicowe dawanie świadectwa, a nie skuteczne rządy. Przypominają półroczne rządy Olszewskiego, gdzie też szlachetne intencje mieszały się z nieudolnością. Jeśli jednak rządy PiS były tak burleskowe i puste – to dlaczego skupiły na sobie aż taką nienawiść elit? Epoka AWS i Jerzego Buzka też obfitowała w żenujące kiksy i marne postacie – a jednak nikt nie zwalczał tak ostro i zajadle tamtej ekipy.

Ciągły obstrzał nie czynił Kaczyńskiego lepszym. Gniewnymi tyradami o łże-elitach czy tych, którzy stali tam, gdzie kiedyś ZOMO, odreagowywał napięcia, na jakie wystawiono jego rząd.

Co gorsze, w wypowiedziach dla mediów premier używał stylu zadziornego publicysty lub ironisty. W wywiadach prasowych sarkanie na niemiecką politykę wobec Polski przyjmowało luźny ton, jakiego szefowie rządów zazwyczaj nie używają. Gdy Kaczyński żartował, że jest „samym dobrem” – nazajutrz dziesiątki analityków ogłaszało z absolutną powagą, że premier przyjmuje pozy Kim Ir Sena czy Ceausescu.

Na partii braci Kaczyńskich mściło się też przyjęcie hasła rewolucji moralnej. Każdemu politycznemu grzeszkowi PiS przypisywano rangę kompromitacji programu IV RP. W ten sposób szpetna, ale dość banalna w polityce parlamentarnej próba skaperowania Renaty Beger do Klubu PiS uznana została za dowód moralnego upadku.

Im bardziej Kaczyńskiego atakowano ze wszystkich stron – tym bardziej lider PiS stawiał na ludzi stuprocentowo pewnych. A to premiowało ludzi wiernych, ale miernych, przymykanie oka na PZPR-owską przeszłość tych, którzy nie wahali się wejść do ekipy rządowej, co zemściło się potem sprawą Janusza Kaczmarka.

Opozycja bez taryfy ulgowej waliła w braci, a jednocześnie była zdumiona, że Kaczyńscy nie otwierają się na ludzi spoza swojej partii. Tak oto Kaczyńskiego z premedytacją ubrano w kostium rewolucyjnej wszechwładzy, podczas gdy jego władza była w istocie słaba.

Każdy adwersarz rządu stawał się natychmiast w oczach mediów bojownikiem o wolność. Raz był to bezdomny Hubert z Dworca Centralnego, potem lekarz ze szpitala MSWiA, następnie odmawiający złożenia deklaracji lustracyjnej Bronisław Geremek, pielęgniarki i wreszcie nawet Roman Giertych, gdy zaczął pod koniec kadencji Sejmu atakować premiera.

A jednak mimo tych błędów i dwuletniej medialnej kanonady premier zachował zaufanie ok. 30 proc. Polaków. Wszyscy oni uwierzyli, że lider PiS trzymał się dwa lata u władzy dla jakichś ważnych celów. Że wyczuwa i szanuje odczucia, które lekceważyli jego poprzednicy.

Czy rząd PiS robił więcej błędów i miał w swoim składzie więcej durniów niż poprzednie ekipy?

Dopiero dokładne badania stosunku dużej części mediów do poprzednich ekip i porównanie ich z krytycyzmem wobec rządu PiS pozwalają dokonać stosownych szacunków. Takiego stopnia agresji, tak łatwego sięgania po retorykę zagrożenia praw obywatelskich nie było od czasów ataków na rząd Olszewskiego; widzieliśmy coś podobnego wcześniej podczas kampanii Lecha Wałęsy w 1990 roku.

Porównajmy to ze stosunkiem mediów np. do rządu Marka Belki – jak definiuje to Tomasz Lis – epoki wielkiej nudy. Dlaczego w czasach Belki nie zdarzały się takie skandaliki jak sprawa wanny Wassermanna? Dlaczego prawnicy nie pisali pełnych oburzenia listów otwartych, a pluralizm na Woronicza nikogo nie interesował?

Czy nie dlatego, że prawicę u władzy traktuje się w wielu mediach jako wybryk natury, a dobry lewicowy, aksamitny zamordyzm jako gwarancję rozumnych rządów i udanej transformacji?

Publicyści, których lekką ręką definiowano jako prorządowych, zazwyczaj walczyli o elementarne trzymanie się tych samych standardów przy ocenie rządu i opozycji – czasami bronili rządu, ale równie często go krytykowali. Trudno było porównywać ich teksty ze stylem publicystów, którzy sami zastępowali opozycję, rugając Tuska i Olejniczaka za zbyt małe zdecydowanie. Zachęcam, by porównać czołówki gazet po prostu informujących o polityce z tymi, które co drugi dzień wieszczyły przez ostatnie dwa lata koniec demokracji.

Spór o IV RP budzi szersze pytania o możliwości wzmocnienia państwa w tych krajach postkomunistycznych, w których dominuje u władzy obóz lewicy i liberałów.

Formy oligarchizacji życia państwowego w Polsce do 2005 roku czy na Węgrzech do dziś nie rzucają się w oczy. O tym, że może istnieć coś, co w Polsce nazywano Rywinlandią, Ubekistanem czy układem, można wnioskować tylko co pewien czas. Takim wypadkiem przy pracy były taśmy Rywina, na Węgrzech taśmy Gyurcsanya, a ostatnio dowody na wizyty ministra Kaczmarka w apartamencie Ryszarda Krauzego. To zazwyczaj poszlaki – poważne, ale tylko poszlaki.

Ten poziom oligarchizacji nie jest na tyle wyrazisty, by przeszkadzał w egzystowaniu takich państw w UE. Co więcej, taki stan osłabienia państwa bywa wygodny dla głównych graczy unijnych, bo pcha go ku statusowi klienta.

Dla kontrastu weźmy przypadek NRD: władze RFN szybko zadbały, by w nowych landach sprawnie przeprowadzono lustrację i dekomunizację. Nietolerowane były patologiczne związki byłej Stasi i biznesu. Politycy w Bonn rozumieli, że bez takiej determinacji nie powstanie zjednoczone silne państwo niemieckie. Słabiej, ale na tle Polski i Węgier całkiem zadowalająco, udało się zbudować nowe silne państwo Czechom – głównie z racji braku fazy Okrągłego Stołu oraz dzięki szybkiej dekomunizacji i lustracji.

Przykład Polski to dowód na to, jak trudno przeprowadzić wewnętrzną reformę, gdy takiej rewolucji chce się dokonać, nie mając większości. Taki proces musi przybierać charakter rewolucji. Na Węgrzech owa rewolucyjność została zepchnięta na margines zamieszek ulicznych, które w naturalny sposób łatwo poddają się prowokacjom i radykalizacji. W Polsce hasło wzmocnienia państwa podjęła jedna partia, która jedynie w wyniku wyjątkowej zręczności przetrwała u władzy aż dwa lata.

Ale rewolucyjność nie pasuje do dzisiejszej spokojnej Europy. Zachodnie media rzadko piszące o wpływach postkomunistów czy mafii ubeckich znacznie ostrzej reagują, gdy do władzy dochodzi prawica. Ugruntowane przekonanie tylko w postkomunistach i liberałach widzi godnych zaufania reformatorów. Gdy prawica chce zmian – zarzut populizmu i szowinizmu łatwo spływa tamtejszym dziennikarzom na papier. Tak samo było z relacjami o IV RP.

„Jarosław Kaczyński wymyślił sobie państwo jako samoorganizację, w którą należy wtłoczyć obywateli dla ich własnego dobra” – ten zarzut Dariusz Rosiak postawił politycznej idei IV RP. Bez końca można się spierać, czy to Kaczyński obrzydził Polakom ideę zmian, czy też zrobiły to niechętne mu media.

Ja chcę jedynie wskazać, że podjęte razem z PO zmiany byłyby solidniej umocowane w naszym życiu publicznym. I że bez PO – PiS program IV RP był skazany na słabość. Jeśli idea ta jest obca dużej części polityków i mediów – wszelkie zmiany kojarzyć się mogą z jakąś chorą ideologią. Każde wzmacnianie służb z natury łatwo ubrać w kostium PRL.

A ludziom broniącym swoich przywilejów lub unikającym ujawnienia grzechów sprzed lat łatwo za pomocą mediów wykreować się na ofiary totalitaryzmu.

Niechcący przyznać się do współpracy ze służbami profesorowie spotkali się z poparciem kadry naukowej swoich wydziałów. Unikający lustracji dziennikarze schowali się za kolegów – niegdysiejszych bohaterów podziemia, którzy sabotowali lustrację.

Jednak ci, którzy z satysfakcją diagnozują przegraną IV RP, powinni się zastanowić, czy jest się z czego cieszyć. Kiedy polskie państwo zdecyduje się na nowy impuls reform? Do niedawna Platforma głosiła: zmiany są potrzebne, ale nie mogą być przeprowadzane w tak głupi sposób jak to robiło PiS. Dziś nawet tej wymówki już nie słychać.

Niech pomyślą, czy widoczna nie tylko w retoryce kampanii, ale i w pierwszych powyborczych tygodniach walka z propozycjami zmian nie pasuje do schematu sarmackiego skłócenia, które blokuje szansę na wzmocnienie naszego państwa.

Rozsypał się worek z tekstami opisującymi IV RP. Na razie aktywni są autorzy, którzy przebijają fetysz kaczyzmu osikowym kołkiem. Ale nie wątpię, że ostatnimi dwoma laty zajmą się publicyści konserwatywni. Krótko mówiąc: od IV RP już nie uciekniemy. To pojęcie – bardzo różnie zresztą pojmowane – już staje się punktem odniesienia w debatach. Mitem i antymitem zarówno dla prawicy, jak i lewicy. Dziś, gdy wszyscy skupiają się na końcu rządu Jarosława Kaczyńskiego, warto przypomnieć, w jakich okolicznościach pojawiła się idea IV RP i jakie były przyczyny jej zblednięcia.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy