Tomasz Burek wspominał kiedyś, jak krótko po odzyskaniu niepodległości Adam Michnik zapytał go, czego się teraz boi. Takie postawienie sprawy uznał Burek za dziwaczne i odpowiedział, że teraz, po upadku Peerelu, to on się nie boi, tylko cieszy. Oczywiście prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: „po upadku komunizmu bardzo boję się recydywy endeckiego ciemnogrodu i faszyzacji życia publicznego”. Bezwstydnie deklarując brak strachu, nie zdał Burek egzaminu i sam wykluczył się z debaty publicznej III RP, która bez strachu, a wręcz Strachu obyć się nie może.
Najpierw było to strach przed antykomunistycznymi ekstremistami i „czarnosecinnym potencjałem” polskiego społeczeństwa, które doprowadzić miały do wybuchu rewolucyjnej przemocy i utopić młodą polską demokrację we krwi. Potem przed „młodocianymi, głupawymi olszewikami” i „oszalałymi lustratorami”, którzy „chcą podpalić Polskę, bo po prostu są chorzy”. Potem przed „państwem wyznaniowym” i „katolickimi ajatollahami”, którzy chcą przywrócić cenzurę i zmienić kobiety w „maszyny do rodzenia”. Potem znowu przed „nastoletnimi inkwizytorami z IPN”. Potem przed Radiem Maryja i sprzymierzonym z nim populizmem… Trudno zresztą mówić, „najpierw – potem”, bo wszystkie te kawiarniane strachy od kilkunastu lat znakomicie ze sobą współistnieją i uzupełniają się, trzymając salon w nieustającym spazmie lęku.
[srodtytul]Upiory zjadły rozum[/srodtytul]
Ten lęk okazał się mieć moc upadlania bohaterów i odbierania rozumu myślicielom. Przykładem najbardziej dobitnym, szczegółowo opisanym, jest oczywiście Michnik, którego strach przed produktami własnej imaginacji zmienił z zadziornego autora podziwianego listu do generała Kiszczaka w nadskakującego temuż Kiszczakowi politykiera. Ale w cieniu tego upadku odbywały się inne, dla pewnych środowisk nie mniej spektakularne. Redaktor „Życia”, w którym wielu młodych upatrywało alternatywę dla michnikowszczyzny, Tomasz Wołek tak zląkł się własnych wychowanków, że z płaczem uciekł pod skrzydła tych, których wcześniej atakował. Władysław Bartoszewski tak zląkł się „politycznych dewiantów”, że cokół Autorytetu zamienił na bieganinę politycznego harcownika, krzyczącego o potrzebie oddzielenia „bydła” od „niebydła”. W tej kategorii mieści się także przypadek, dla mnie osobiście szczególnie bolesny, Piotra Wierzbickiego. Ów przenikliwy krytyk kawiarnianych aberracji michnikowszczyzny i niezrównany demaskator miałkości salonowych „europejczyków” tknięty nagle lękiem przed obskurantyzmem różnych łowców Żydów i masonów nie wahał się całkowitą zmianą frontu doprowadzić swojej rodzonej gazety na skraj bankructwa.
Przypominam o tych sprawach, bo to niezbędny kontekst do opisania najnowszych przypadków niegdysiejszego guru „pampersów” Cezarego Michalskiego. Podobieństwa uderzają: autor „Ministerstwa Prawdy” jako kolejny „skruszony” prawicowiec wykonał woltę, przejmując język i sposób myślenia dotychczasowych przeciwników – z tą drobną różnicą, iż wobec upadku Michnika uciekł w ramiona Sierakowskiego.